XXI
Chociaż na swoich powiekach miała wielką ilość kurzu, to z trudem udało jej się je otworzyć... I bynajmniej, widok, który ujrzała, nie był tym, czego się spodziewała.
Była przygotowana chyba na wszystko. Od latających jednorożców, które zieją ogniem, przez góry zrobione z waty cukrowej, nad którymi latają jakieś dziwne wróżki, po piekło, lawę, zjawy... Jednak żadna z tych opcji nie była trafna. Nie było tutaj nawet Boga, Lucyfera czy anioła, który mógłby jej wszystko wyjaśnić.
Widok, który jej się ukazał, sprawił, że Ona na chwilę wstrzymała oddech. Nie była już pewna czy jest to podstęp Stwórców, wspomnienie (nie wiadomo, jakim cudem), czy też iluzja... którą zresztą jest życie.
Nie była pewna czy żyje, czy nie... Nie była pewna niczego. Wiedziała jednak jedno; to wszystko ma jakiś ukryty sens, chociaż go nie widzi, chociaż jest ślepa...
Ona stała przed sobą.
A tak dokładnie mówiąc, to przed sobą i Thomasem...
W Strefie.
Przed Wrotami, które się zamykają.
Zapatrzeni w postać, która próbowała wrócić z Labiryntu na czas. Ona zdołała zauważyć przez krótki ułamek sekundy, kiedy ramię Thomasa się troszkę przesunęło, że ów osoba ciągnie za sobą jakieś ciało...
Czy to się już wydarzyło? Pomyślała. Może teraz, podczas mojej nieobecności umysłowej to wszystko się dzieje, ale... Nie. To jest niemożliwe, bo przecież Wrota już się zamknęły, niniejszym zamykając Bena na zawsze w Labiryncie... Bena. Na myśl o nim jej żołądek wywrócił się do góry nogami, próbując zwrócić wszystkie płyny, które znajdowały się w środku, bo nic innego tam nie było.
Dopiero po chwili Ona zrozumiała, że może się poruszać... Stanęła obok swojego sobowtóra i zaczęła się uważnie przyglądać dwóm postaciom... Dopiero teraz je poznała.
Minho ciągnął Alby'ego...
— Zróbcie coś! — krzyknęła do siebie i Thomasa. — Ratujcie ich! Proszę was... Mnie i ciebie! Zróbcie coś! Ja, zrób coś! — Ostatnie zdanie w ogóle nie miało sensu. Chociaż Ona bardzo się starała, nic to nie dało... Nie słyszeli jej.
Dwie sekundy później wpadła na pomysł. Skoro nie mogę sama sobie rozkazać, to może sama coś zdziałam... Miała już wbiegać do Labiryntu, kiedy za sobą usłyszała znajomy głos. Może jest jeszcze nadzieja.
— Nie rób tego, Tommy! Nie waż się tego robić! Powstrzymaj go! — Ona była pewna, że ostatnie zdanie blondyn skierował do niej. Jednak jej własny sobowtór nie miał chyba zamiaru go słuchać, bo spojrzał na Thomasa zdeterminowanym wzrokiem. Chłopak lekko kiwną głową w odpowiedzi. — Nie róbcie tego!
Nagle Ona ujrzała w oczach siebie, swojego sobowtóra (jak zwał tak zwał) jakiś dziwny błysk. Tak, jakby one nagle oprzytomniały... Potrząsnęła dwa razy głową tak, jakby walczyła sama ze sobą... Odwróciła się w stronę jej z rzeczywistości i spojrzała prosto w swoje własne oczy...
— Wiem, że tutaj jesteś... Nie pozwól, aby tak to się skończyło! — Szepnęła niemal niesłyszalnym głosem. Do szatynki nie dotarły na początku te słowa. Nie wiedziała, że są one skierowane do niej...
Jej sobowtór się po raz kolejny otrząsnął, po czym spojrzała na szatyna.
— Thomas, nie możemy. Nie rób tego... Wiem co się zaraz stanie! — Łza skapnęła po jej policzku. — Widziałam to! — Chłopak wydawał się zdezorientowany, jednak nie spuszczał wzroku z Minho i Alby'ego. — Wbiegniesz do środka Labiryntu. Ja będę starała się wbiec za tobą, a wtedy Newt mnie złapie za nadgarstek i zostaniesz w nim na noc! Tylko ty, Minho i Alby, który jest ranny!
— Muszę... — szepnął przez zaciśnięte usta.
— Nie rób tego... — przerwała w pół zdania.
Brama już się prawie zamknęła. Ona obserwowała siebie i Thomasa w milczeniu. Czas mijał nieubłaganie... Jej wzrok powędrował na Minho i Alby'ego. Nie zdążą... Są za daleko. Osiemdziesiąt trzy metry i dwadzieścia pięć centymetrów... W tym tempie doszliby dopiero za trzy minuty i szesnaście sekund, a mają niecałe dwadzieścia sekund... Nie zdążą.
Jej sobowtór złapał Thomasa za rękę, a dokładnie nadgarstek. Nie chciała go puścić w obawie przed straceniem przyjaciela, jednak Thomas wyrwał jej się i zaczął się przeciskać między miażdżącymi ścianami Labiryntu... Dziewczyna chciała za nim wbiec, ale Newt ją pociągnął do tyłu, niniejszym powalając ją na ziemię. Całym swoim ciężarem zaczął ją przytrzymywać, w obawie przed ucieczką.
Wrota się zamknęły.
Ona nie dowierzała, kiedy na to patrzyła... Czy... Czy to się dopiero wydarzy? W jej głowie była już tak wielka plątanina myśli, że nie zauważyła nawet, kiedy przed jej oczyma pojawiła się ponownie czarna mgła...
Nagle poczuła piekący ból w swojej lewej dłoni, oraz ukłucie w prawym ramieniu... Nie wiedziała, co mogło to spowodować. Oczywiście jej ciekawska natura chciała od razu to sprawdzić, jednak nie mogła nic zrobić, nawet otworzyć oczu.
Żyła.
Była tego pewna.
Żyła...
Jej ciało nie chciało się słuchać poleceń właścicielki. Czy była skazana na wieczne potępienie po tym, że dźgnęła tamtego chłopaka nożem? Czy może jednak umarła, a ten ból jest tylko momentem przejściowym?... Z jednej strony wszystko składało się w całość, a z drugiej żadna część układanki do siebie nie pasowała.
Ona była jednak jednej rzeczy pewna.
Wiedziała, że to nie jest przypadek.
Wiedziała, że w tym wszystkim jest jakiś cel.
Wiedziała, że razem z Teresą zapoczątkowała koniec...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro