Rozdział X
Minęły prawie dwa tygodnie odkąd zostałam zatrzymana. Moje ramię już prawie się wygoiło i nie sprawiało mi takiego problemu jak na początku. Policja nie zapukała do moich drzwi. Zakładam, że to dobrze... A tamci przestępcy, z którymi się biłam musieli potwierdzić podkoloryzowaną przeze mnie historię. Amanda i Jack nie wysłali mnie na żaden obóz dla młodocianych kryminalistów. Od tamtego czasu nie odezwali się do mnie słowem. Nawet ich nie widywałam, pomimo, że mieszkaliśmy pod tym samym dachem. Unikali mnie bardziej niż zwykle. Nie sądziłam, że to w ogóle możliwe. A jednak. Andrew i Cecily, gdy tylko się na nich przypadkiem natknęłam obrzucali mnie zniesmaczonym spojrzeniem. Nawet już mnie nie komentowali. W ich oczach byłam pewnie tak ważna jak wyżuta guma przyklejona do nierównego chodnika. Jedyną osobą, która zwracała na mnie uwagę był najmłodszy syn moich prawnych opiekunów - Axel. Axel był właściwie jedyną osobą w tej rodzinie, która traktowała mnie jak człowieka. Gdy wróciłam nad ranem dzień po wizycie na komisariacie spytał mnie czemu nie śpię. Skłamałam, że nie mogę zasnąć. Pobiegł wtedy do swojego pokoju i przyniósł mi małą obrazkową książeczkę dla dzieci, mówiąc, że jemu to zawsze pomaga zasnąć. Przytuliłam go i zaprowadziłam do łóżka po czym przeczytałam bajkę o Jasiu i Małgosi. Jeśli moje nieczułe na krzywdy, które wyrządzam ludziom serce potrafi kochać, to na pewno kocha mojego małego przyszywanego braciszka.
-Znowu tutaj? - wyrwał mnie z zamyślenia krystaliczny głos. Podniosłam głowę. Przede mną stał Damian Wayne z tą swoją typową poważną miną, której tak nienawidziłam. Rozejrzałam się po okolicy. Opierałam się o ścianę jakiegoś starego budynku, który zapewne był kiedyś jakąś fabryką. Teraz pełnił funkcję płótna dla wielu ''artystów''. Kiedyś sama też coś tutaj namalowałam, choć teraz miałam inną ''pracownię'', ale odkąd mnie poniosło i namalowałam Jokera nie odwiedzałam tamtego miejsca. Tutaj przyszłam, ale od prawie trzech godzin nawet nie tknęłam spreya. Walały się w plecaku leżącym przy ścianie... To właśnie w tym miejscu poznałam Damiana, który ni stąd ni zowąd pochwalił moje graffiti. Nawet nie pamiętam co wtedy namalowałam...
-Mogłabym zapytać o to samo. Chociaż moje pytanie brzmiałoby raczej co taki bogaty koleś jak ty robi w tak biednym miejscu jak to? -odpowiedziałam oschłym tonem. Prawy kącik ust chłopaka ledwie zauważalnie powędrował w górę. To nawet nie był cień uśmiechu. Czy on w ogóle potrafi się uśmiechać?
-Zadałaś mi identyczne pytanie, gdy po raz pierwszy ciebie spotkałem. - powiedział z lekkim rozbawieniem. Prychnęłam.
-Jakże to romantyczne.- stwierdziłam z sarkazmem złośliwym tonem. Damian westchnął.
-Jesteś przygnębiona. -stwierdził. Przewróciłam oczami.
-A ty nie masz garniaka. -odwróciłam kota ogonem. Szatyn przewrócił oczami i popatrzył na swój strój. Wyglądał nadzwyczaj normalnie. Miał na sobie czarne dżinsy, brudnoszare trampki, granatową koszulkę z jakimś nadrukiem i czarną skurzaną kurtkę. Też miałam taką kurtkę, tyle, że moja była z pseudoskóry. Damiana była z prawdziwej...
-Wziąłem sobie do serca twoją radę na temat piekła.- odrzekł.
-Czyli przestaniesz być wszystkiego ciekawy i dasz mi święty spokój?- zapytałam obojętnym tonem. W oczach Damiana dostrzegłam malutką iskierkę uśmiechu.
-Nie. Nadal będę ciekawski, ale nie trafię do piekła w ''garniaku''. - odezwał się z pobrzmiewającą w głosie nutą rozbawienia.
-Świetnie, baw się dobrze z Lucyferem. - mruknęłam złośliwie.
-Chyba nigdy nie widziałem ciebie tak ponurej. Co się stało Lucy?- spytał, a ja prychnęłam.
-Nie twój cholerny interes.- warknęłam wściekle. Chłopak westchnął.
-Słyszałem o twoim aresztowaniu. -zaczął, a ja obrzuciłam go pełnym złości spojrzeniem. Skąd on to wie do cholery jasnej? - Mówią, że wysłałaś do szpitala czterech dorosłych, uzbrojonych przestępców...
-Taaak? A niby kto tak mówi? - zapytałam szyderczym tonem, w którym pobrzmiewał cień zaciekawienia.
-Ludzie. - odpowiedział lakonicznie. Prychnęłam.
-Jacy?- zapytałam ostro nie dając za wygraną. Twarz Damiana nie wyrażała żadnych emocji. Ciekawe czy był zdolny do odczuwania czegoś takiego...
-Na komisariacie. - odrzekł znowu krótko. Zaczęło mnie to wkurzać.
-A odkąd Damian Wayne interesuje się pracą policji?
-Zastanawiam się nad pracą policjanta w przyszłości. -odpowiedział, a ja mimo jego pewnego głosu i nie wyrażającej niczego poważnej twarzy wiedziałam, że kłamie.
-Nie pieprz! Jesteś na to za bogaty! - wykrzyknęłam z wściekłością.
-To pieniądze mojego ojca, nie moje.- stwierdził. Roześmiałam się głośno.
-Twój ojciec dostał je w spadku. Ty też je dostaniesz. - syknęłam szyderczo z drwiną w głosie.
-Mój ojciec żyje. - powiedział stanowczo i z mocą. Uśmiechnęłam się.
-Każdy umiera. W Gotham większość przedwcześnie zaczyna wąchać kwiatki od spodu, miliarderzy jeszcze wcześniej... - odparłam z szyderczym uśmiechem. Na twarzy Damiana po raz pierwszy zobaczyłam coś oprócz wiecznej cholernej powagi... Wściekłość.
-Nie wiem co zrobiłaś tamtym ludziom ani co właściwie się wtedy wydarzyło na posterunku, ale wyżywanie się na innych nic ci nie da. Może powinnaś w końcu przestać prowokować śmierć i wrócić do swojej rodziny, która cię kocha i martwi się o ciebie. - powiedział podniesionym tonem głosu ze złością.
-To nie jest moja rodzina! I jeśli myślisz, że mnie kochają i martwią się o mnie to powiem ci jedno. Urodziłeś się w normalnej, szczęśliwej, kochającej się bez względu na wszystko rodzinie. Nie masz pojęcia jak to jest żyć na marginesie we własnym domu, codziennie zastanawiać się co zrobiłeś źle i czemu nagle wszyscy się od ciebie odwrócili! Niczego nie rozumiesz, nic o mnie nie wiesz, nie masz prawa mnie osądzać! - wydarłam się nie potrafiąc pohamować gotujących się we mnie emocji. Miałam ochotę wrzeszczeć i śmiać się tak głośno dopóki nie stracę głosu. Zacisnęłam pięści wbijając paznokcie w wewnętrzną część dłoni do momentu kiedy z moich zaciśniętych pięści nie zaczęła kapać krew.
-Lucy! Przestań!- krzyknął Damian rozprostowując moje dłonie, które były teraz lepkie od cieknącej ze świeżych zadrapań krwi.
-Czemu? Lubię ból. - powiedziałam wesołym tonem i wyszczerzyłam zęby w uśmiechu. Damian popatrzył na mnie szeroko otwartymi oczami. W jego spojrzeniu niedowierzanie i zdziwienie mieszało się z przerażeniem.
-Przestań! Nie mów tak! - wykrzyknął w odpowiedzi szatyn. Nie wiedzieć czemu roześmiałam się.
- Niby dlaczego? Mam kłamać? -spytałam z rozbawieniem, którego nie potrafiłam powstrzymać.
-Nie możesz się okaleczać! Nie możesz sobie kazać płacić za błędy własnej rodziny! Musisz z nimi porozmawiać wyjaśnić wszystko. Na pewno możecie się dogadać...- zaczął Damian wciąż podniesionym głosem. Wybuchłam szczerym śmiechem.
-Myślisz, że nie próbowałam? Nigdy nie będę częścią ich rodziny. Nie mam pojęcia czemu mnie w ogóle adoptowali skoro mnie nie chcą... Chociaż może mam... Dowiedziałam się tego na posterunku, wiesz? - odezwałam się z frustracją i żalem, ale wciąż wesołym tonem z uśmiechem na ustach. Nie potrafiłam zachować powagi... Damian milczał wpatrując się we mnie szeroko otwartymi oczami. - Mają swój powód. Powód, którego nie znam... Powód, którego nikt nie chce mi zdradzić... Ciekawe, co?
-Rodzice powinni kochać pomimo wszystkiego... nawet jeśli nie masz ich genów. W rodzinie nie ma czegoś takiego jak reklamacja! Nawet matki seryjnych morderców i gwałcicieli wciąż ich kochają! - odezwał się podniesionym tonem Damian ze złością i niedowierzaniem. Westchnęłam nie mogąc przestać się uśmiechać.
-To jeszcze ciekawsze nie sądzisz? - powiedziałam po czym nie mogąc dłużej powstrzymać więznącego mi w gardle śmiechu roześmiałam się głośno, a echo sprawiło, że brzmiał przerażająco. Damian się wzdrygnął.
-
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro