Rozdział V
Mijają dni, a może nawet tygodnie, ale w moim umyśle wciąż pobrzmiewają słowa Batmana... Straciłam nadzieję... jestem samotna i zagubiona... Czy to prawda? Znów zawalam kolejne testy w szkole, ale nie obchodzi mnie to w najmniejszym choćby stopniu, chociaż wiem, że powinno. Powinnam się starać i robić szczęśliwe plany na przyszłość... Tyle, że ja i szczęście się wykluczają... Jesteśmy niczym naturalni wrogowie... Czy kiedykolwiek byłam właściwie szczęśliwa? Nie pamiętam... Za każdym razem, gdy wszystko już wydawało się układać, a na mojej twarzy gościł uśmiech, Amanda i Jack znowu się ode mnie odsuwali. Czemu? To pytanie było kiedyś dręczącym mnie koszmarem. Teraz jest tylko smutnym echem rozbrzmiewającym czasami w mojej głowie. Wyglądam przez brudną szybę miejskiej kolei. Rzadko korzystam z nadziemnej komunikacji... Zwykle preferuję metro albo chodzenie na piechotę, by jak najdłużej wracać do domu, który nigdy nie będzie moim prawdziwym domem, tak jak rodzina w nim mieszkająca nigdy nie będzie moją prawdziwą rodziną. Nigdy... Nie mogę dopuszczać do siebie nadziei, choćby jej cienia. Nie mogę znowu się załamać. Czy Batman miał rację co do mnie? Nie... Nie mogę o tym rozmyślać. Nie będę słuchać rad kolesia nietoperza, który wszystko chce uratować... Jest dość późno... Księżyc świeci srebrnym blaskiem oświetlając kontrastowość miasta i dzielnice, w których oświetlenie to najmniejszy problem. Odklejam się od szyby i rozglądam po wagonie. Nikogo prócz mnie tu nie ma. Nic dziwnego. O tej porze mało kto wychyla się poza swoje miejsce zamieszkania. To miasto w końcu po coś ma superbohaterów. Odsetek kryminalistów i to naprawdę niebezpiecznych jest chyba najwyższy w całym kraju, jak nie na świecie. Zresztą komunikacją miejską mogliśmy się pochwalić za czasów Marthy i Thomasa Wayne'nów. Teraz komunikację miejską można porównać do moich relacji z rodziną. Jednym słowem-jeśli nie ma szczurów, albo celujących z broni w ciebie oprychów to sukces. A o tej porze to istny cud.
Wychodzę kilka stacji wcześniej. Kolej i tak nie dojeżdża na obrzeża, ale nie spieszy mi się do domu... Chyba nigdy mi się nie spieszyło. I nigdy nikt nie prosił bym była wcześniej. Właściwie to nie pamiętam kiedy jadłam razem z nimi jakikolwiek posiłek... Zwykle jem coś na mieście, albo dopiero późno w nocy czy rano. Stacja także jest pusta. Chyba nawet strażnikom nie chciało się przyjść. W świetle przepalonych żarówek przemyka kilka grubych szczurów. Jest tu tak brudno, że dla nich to właściwie raj. Dla mnie nie za bardzo. Schodzę po wysłużonych klejących schodach z platformy stacji na ulicę, która właściwie mało się różni od tego co reprezentuje sobą nasza cudowna podniebna kolej... Z tego co widzę znalazłam się w niezbyt ciekawej dzielnicy... To chyba terytorium narkotykowe Stracha na Wróble. Czemu nie mogę chodzić po pięknych, reprezentacyjnych dzielnicach w centrum? Albo porośniętych kwiatami obrzeżach? Ehhh...to naprawdę dziwne, że nikt mnie jeszcze nie sprzątnął... Idę powoli, choć pewnie powinnam biec. Moje kroki odbijają się echem po niezbyt ładnej okolicy. W oddali słyszę wrzaski. Jak zwykle je ignoruję i idę dalej powłócząc nogami. Moją twarz skrywa kaptur, a na sobie oprócz czarnej wysłużonej bluzy i ciężkich butów, mam czarną koszulkę z jakimś nadrukiem i granatowe podziurawione dżinsy. Brakuję mi jeszcze dragów, a mogłabym robić za młodocianego przestępcę narkotykowego. Albo po prostu przestępcę. Nie wiem czemu taki wygląd mi nie przeszkadza. Właściwie nawet mi się podoba. Mijam kolejną stację nadziemnej kolei idąc naprzód z pochyloną głową.
-Cóż za zbieg okoliczności! Znów się spotykamy!-odzywa się głos przede mną. Podnoszę głowę i patrzę w oczy Człowieka Zagadki. Rozglądam się dookoła. Natychmiast zauważam jego ''kolegów''. Pięciu uzbrojonych oprychów wyższych ode mnie przynajmniej o głowę i szerszych w barach przynajmniej o dwie patrzą na mnie złowrogo. Cholera! Nie dam rady pięciu napakowanym facetom i to jeszcze uzbrojonym! Nawet nie mam broni! Jedyne co mi pozostaje to spryt. Ostatnim razem wyszłam z tego spotkania cało tylko dzięki temu, że znałam odpowiedź na jego głupią zagadkę. Tym razem też muszę ją znać...
-Najwyraźniej.-mówię tylko, nie spuszczając oczu z jego towarzyszy. Człowiek Zagadka uśmiecha się i obraca w dłoni swoją laskę.
--Jestem ciekaw, czy tym razem także znasz odpowiedź na moją zagadkę!-wykrzykuję z podnieceniem superzłoczyńca. Zaciskam pięści.
-Rozumiem, że jeśli zaspokoję twoją ciekawość ty i twoi ''kumple'' pójdziecie w swoją stronę i zostawicie mnie w spokoju?-pytam ze spokojem próbując ukryć swój niepokój zaczynający krążyć mi w żyłach. Przestępca wesołym ruchem okręca się dookoła swojej laski po czym się na niej opiera i patrzy mi w oczy.
-Oczywiście nie będę cię zatrzymywał jeśli udzielisz prawidłowej odpowiedzi, natomiast jeśli odpowiesz źle...-odpowiada mi złoczyńca, ale nie kończy i wskazuję laską jednego ze swoich oprychów, który uśmiecha się krzywo, a następnie wygina metalowy drut, który trzyma. Drut skrzypi niemiłosiernie, a mnie przechodzą ciarki. Przełykam nerwowo ślinę i przybieram obojętny wyraz twarzy.
-To ty byłaś drutem.-tłumaczy mi z zadowoleniem Człowiek Zagadka. Silę się na obojętność, a nawet na typową dla mnie arogancję powstrzymując napływający mi do żył strach.
-Załapałam.-mówię tylko i odchrząkuję by ukryć drżenie głosu. Przestępca uśmiecha się.
-Każdy go ma, ale nie każdy go widzi. -mówi, a po chwili dodaje. - Co to jest? - pyta, a ja czuję niemal namacalną pustkę w swojej głowie.
Każdy go ma, ale nie każdy go widzi.-powtarzam niczym mantrę w myślach licząc, że mój umysł znajdzie odpowiedź, a ja nie umrę przedwcześnie. Nie chcę umierać! A na pewno nie w tej dzielnicy i nie w taki sposób. Każdy go ma - Co ma każdy? Ojca? Mózg? Dom? ale nie każdy go widzi. - czego nie widać? Nie... Co nie każdy widzi? Ojca każdy widzi... Dom... dom też każdy może zobaczyć. Mózg! Ale... nie, to nie może być to... Przecież mózgu nikt nie widzi. Znaczy swojego... Swojego mózgu nikt nie może zobaczyć. Więc to nie to. W takim razie co? Co ma każdy, ale nie każdy widzi? Oglądam się dookoła. W świetle przepalonych latarni niewiele widać. Na ścianach tańczą cienie. I wtedy do mnie dociera.
-Cień.-odpowiadam momentalnie doznając nagłego olśnienia. Człowiek Zagadka patrzy na mnie niedowierzając.
-Zgadza się. Cień. To poprawna odpowiedź. Możesz iść.- mówi wciąż zszokowany i daję znać gestem dłoni by jego ''przyjaciele'' się odsunęli. Uśmiecham się czując nagły przypływ radości. To dziwne, że czuję się tak gdy igram ze śmiercią. Co jest ze mną nie tak? Spoglądam na kryminalistę wciąż z szerokim uśmiechem na ustach.
-Do następnego razu.-odzywam się i idę dalej nie przestając się szczerzyć.
Po kilkunastu minutach wybucham głośnym i szczerym śmiechem. Wracam radosna niczym małe dziecko, które dostało lizaka. Wciąż nie wiem czemu igranie ze śmiercią przynosi mi tyle radości...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro