Rozdział XXIII
Gdy około południa, w końcu postanowiłam coś zjeść na dole przy stole siedzieli Jack, Amanda i ich dzieci. Moi kuzyni. Zmyłam w ustach przekleństwo i już chciałam się wrócić, ale wszystkie spojrzenia przy stole skierowały się w moją stronę. Cholera!
-Och, popatrz Andrew kogo policja nam tu dostarczyła. Postanowiłaś zmienić styl Lucy? - odezwała się Cecily obrzucając mnie pogardliwym spojrzeniem. Andrew wykrzywił twarz w grymasie. Jack nie zaszczycił mnie nawet przelotnym spojrzeniem. Amanda siedziała ze spuszczoną głową grzebiąc widelcem w swoim talerzu. Z początku nie zrozumiałam o co chodziło Cecily i wpatrywałam się w nią z dezorientacją. Ta westchnęła teatralnie, tak jakbym była najgłupszą istotą z jaką przyszło się jej mierzyć.
-Masz w połowie zielone włosy. - dopowiedziała, a w tonie jej głosu wyraźnie pobrzmiewała satysfakcja. Znów miała się na kim pastwić. Jakim cudem ośmiolatki potrafią ranić bardziej niż rany cięte? Andrew posłał mi szyderczy uśmieszek. Może Amanda powinna mi kupić nowy szampon? Ale jedno mogłam wywnioskować moi kuzyni nic nie wiedzieli o moich biologicznych rodzicach.
-Lucy! - wykrzyknął Axel podbiegając do mnie szybciej niż ktokolwiek zdążył go o to upomnieć. Przytulił mnie uśmiechając się ciepło. Kucnęłam i odwzajemniłam uścisk jedynej osoby, którą mogłam nazwać moją rodziną. Jack spiorunował mnie wzrokiem, ale w tym momencie obchodziło mnie to tak bardzo jak wyniki debaty politycznej.
-Hej Axi. - odparłam czule zdrobniając jego imię. Tylko ja się tak do niego zwracałam. Jack uważał to zdrobnienie za głupie, ale mojemu małemu kuzynowi przypadło do gustu. Uśmiechnęłam się do niego ciepło. Czułam na sobie przerażony wzrok mojej ciotki, wściekły mojego wuja i pełne pogardy moich kuzynów przy stole. Axel popatrzył na mnie marszcząc brwi.
-Długo cię nie było. Wszyscy mówili, że nie wrócisz, tęskniłem za tobą Lucy. - powiedział głosem, w którym brzmiał smutek i troska. Nie pamiętam kiedy ostatnio słyszałam by ktoś szczerze się o mnie martwił. Pogłaskałam go po głowie. Wydawał mi się taki mały i bezbronny. Nie powinien mieszkać w Gotham City.
-Ja za tobą też Axi. - odpowiedziałam na nowo przyciskając go do siebie. Był taki delikatny, wydawało mi się, że wystarczy jeden cios by go połamać. W tym momencie naszła mnie niesamowita ochota ochrony mojego ukochanego kuzyna. Był mi chyba najbliższą osobą na świecie. Nie wiem co bym zrobiła gdyby ktoś postanowił mi go odebrać.. Nikt nie mógł się dowiedzieć jak bardzo bliski mi jest.
-Axel, wracaj do stołu. Nie zjadłeś obiadu. - odezwał się szorstkim tonem Jack. Axel uśmiechnął się jeszcze do mnie i pobiegł do stołu pałaszując zawartość swojego talerza. Posmutniałam i udałam się w kierunku kuchni.
Można powiedzieć, że to dziwne, ale córka Jokera umiała gotować. Odkąd pamiętam nikt nie przejmował się zapraszaniem mnie na jakiś rodzinny posiłek. W krótkim czasie Amanda zaczęła gotować dla pięciu osób, a nie sześciu. Dlatego by nie umrzeć z głodu byłam zmuszona nauczyć się sama gotować. Nie zawsze mi to wychodziło, to prawda, ale czy miałam jakieś wyjście? Po tylu latach przygotowanie sobie obiadu nie stanowiło więc dla mnie wyzwania. Kiedy skończyłam jeść, Amanda weszła do kuchni by pozmywać. Wzrok miała utkwiony w podłodze. Przewróciłam oczami. Część mną pogardza, druga się mnie boi. Świetnie!
-Miło cię widzieć. - odezwałam się z sarkazmem celowo dodatkowo akcentując ostatnie słowo. Amanda popatrzyła na mnie próbując ukryć strach. Przełknęła głośno ślinę.
-Ciebie też Lucy. - odparła zupełnie nie zdając sobie sprawy z sarkazmu w mojej wypowiedzi. Westchnęłam. Moja ciotka wyraźnie się mnie boi. Mój wuj mną pogardza, podobnie jak moi kuzyni. Axel jako jedyny jest dla mnie kochany. Moja babcia nie chcę mnie nawet na oczy zobaczyć. Moja matka zapadła się pod ziemię po tym jak rzuciła krwawą karierę Harley Quinn, a mój ojciec to psychopatyczny seryjny morderca i koszmar całego miasta, którego prawdziwej tożsamości nikt nie zna, obecnie zamknięty w Arkham. Wzorowa rodzina!
Wyszłam z kuchni i chwyciłam moją skórzaną kurtkę, po czym wybiegłam z ''mojego domu''. Musiałam się przewietrzyć. Doskonale zdawałam sobie sprawę, że teraz policja ma na mnie oko, a przestępcy wiedzą kim jestem, ale krótki spacer w okolicy osiedla mi przecież nie zaszkodzi. Odetchnęłam głęboko chłodnym jesiennym powietrzem Gotham. Skierowałam się w stronę stacji metra jakieś cztery kilometry od osiedla. Szłam z pochyloną głową, choć tym razem nie zakrywał jej kaptur mojej bluzy. Gdy doszłam do celu mojego wieczornego spaceru przystanęłam. Z podziemi wychodziła właśnie grupka uzbrojonych mięśniaków. Rzuciłam na nich okiem i zamarłam. Członkowie mafii Czarnej Maski. I to nie ci podrzędni na końcu łańcucha. Wpatrywałam się w nich sparaliżowana. Co robią na obrzeżach? Przecież każdy wie, że obrzeża to tereny osiedli domków jednorodzinnych. Mieszkają tu średniozamożne rodziny z dziećmi. To jedna z najbezpieczniejszych dzielnic. Mafia i przestępcy nie mają tu czego szukać.. W tym momencie zauważyłam, że oprócz broni jeden z nich trzyma w dłoni chloroform i strzykawkę. Jasna cholera! Oni chcą kogoś porwać!
-Patrzcie! - wykrzyknął jeden z nich. Popatrzyłam na niego chcąc zobaczyć na co wskazuje, ale nie musiałam się obracać, jego wykrzywiony palec wskazywał prosto na mnie. Szlag! Kryminaliści ruszyli w moją stronę. Nie zastanawiając się długo pognałam przed siebie. Liczyłam, że nie pobiegną za mną, w końcu chcieli kogoś porwać, nie tracili by więc czasu na nastolatkę przy stacji metra. Ku mojemu nieszczęściu myliłam się. Biegli za mną nawołując się wzajemnie. Skręciłam w kolejną uliczkę i przeskoczyłam przez płot licząc, że moich przeciwników spowolni ta przeszkoda. Jednak nie stanowiła dla nich wyzwania. Miałam rację, stali w hierarchii znacznie wyżej niż ci, na których natknęłam się niespełna dwa dni temu. Moje buty z łoskotem uderzały o bruk, a ja wciąż słyszałam dodatkowe pary nóg podążające za mną. Skręciłam szybko i gwałtownie kilka razy, ale tylko trójka z nich zwolniła, a jeden z nich wpadł na ścianę jakiegoś budynku. Niestety pozostałych dwóch deptało mi po piętach. Skręciłam po raz kolejny w uliczkę. Oczywiście była to ślepa uliczka. Rozejrzałam się szybko i podjęłam decyzję. Wskoczyłam na parapet jednego z okien i zaczęłam wspinać się wyżej. Gdy doszłam na samą górę i wciągnęłam się na dach spojrzałam w dół. Dwóch mafiozów stało na dole, kolejni do nich dobiegali. Jeden z nich odbezpieczył broń, ale drugi błyskawicznie mu ją zabrał i palnął nią w jego głowę.
-Palancie! Mamy ją dostarczyć żywą! - wykrzyknął, a ja w tym momencie zrozumiałam dwie rzeczy. Pierwsza, nie zabiją mnie. Druga, to ja jestem celem. To mnie chcą porwać, a ja jak głupia wystawiłam im się na odstrzał. Cholera, cholera, cholera!
Rozejrzałam się wokoło szukając w miarę bliskiego budynku, na którego dach mogłabym przeskoczyć. Niestety w tej dzielnicy takie budynki jak ten, na którym stałam były rzadkością. Zaklęłam pod nosem. Miałam przerąbane.
-Zejdź tu Lucy, nie skrzywdzimy cię! - usłyszałam jednego z przestępców w dole. Szlag! Nie odpuszczą. Będą tu stali i czekali aż do nich zejdę zdając się na ich łaskę.
-Jasne! I odlecimy sobie na pieprzonych pegazach na koniec tęczy! - odkrzyknęłam z sarkazmem. Jeden z oprychów zarechotał na tę uwagę. Któryś walnął go w ramię, a on zamilkł.
-Nie masz innego wyjścia! - krzyknął ponawiając próbę kryminalista. Zazgrzytałam zębami. Miał rację, ale nie mogłam się tak po prostu poddać.
-Zawsze jest inne wyjście! - odparłam na nowo rozglądając się w poszukiwaniu tego wyjścia. Ale jak na moje szczęście przystało oczywiście go nie znalazłam.
-Nie zawsze! Czasami trzeba się po prostu zdać na los! - wrzasnął w odpowiedzi członek mafii, który najwyraźniej dowodził tą grupą. Roześmiałam się krótko.
-Los jest pochrzanionym sadystą! - wydarłam się w odpowiedzi. I wtedy zauważyłam klatkę schodową prowadzącą do budynku. Uśmiechnęłam się pod nosem. Przeczołgałam się szybko w jej stronę tak by przestępcy tego nie zauważyli. W kilka sekund znalazłam się na schodach. Klatka była nieoświetlona, a budynek prawdopodobnie opuszczony i przeznaczony do zburzenia.
Zbiegłam na parter, ale kilka metrów za drzwiami stali wysłannicy Czarnej Maski. Najciszej jak potrafiłam wbiegłam z powrotem na drugie piętro i otworzyłam pierwsze lepsze drzwi do mieszkania. Miałam rację budynek był opuszczony. Dzisiaj działało to na moją korzyść. Otworzyłam drzwi do kolejnego pokoju i ukryłam się za komodą w rogu. Usłyszałam piszczenie szczura, ale po moich podróżach metrem nie robiło mi to różnicy. Uspokoiłam oddech. Po kilkunastu minutach usłyszałam kroki na schodach. Najwyraźniej członkowie mafii odkryli wejście do budynku i kierowali się na dach, chciałam odczekać, aż tam wejdą i szybko wybiec, ale wtedy stwierdziłam, że przecież było ich sześciu, mogli się podzielić i przeczesywać budynek, a do tego pilnować wyjścia. Wsłuchałam się w dźwięki dochodzące z korytarza. Słyszałam szybkie kroki na schodach, ale i na tym piętrze w korytarzu. Szlag! Miałam rację. Wytężyłam słuch. Otwieranie drzwi, oto co zdołałam usłyszeć. A to znaczyło, że przeczesują mieszkania. Zakryłam usta dłonią, gdy drzwi mieszkania, w którym się ukryłam otworzyły się z cichym pojękiwaniem.
-Wiem, że gdzieś tu jesteś... - usłyszałam głos jednego z kryminalistów. Nakazałam sobie spokój. Gdybym teraz miała broń... Słyszałam przewracanie mebli w salonie.
-Wyłaź, wyłaź, gdziekolwiek jesteś... - ponaglał, a ja znieruchomiałam, gdy wszedł do pokoju, w którym od jego czujnego wzroku dzieliła mnie tylko zniszczona komoda stanowiąca mieszkanie dla szczurów.
-Wiesz, to bardzo uprzejme z twojej strony, że wyszłaś do nas na stację i nie musieliśmy budzić twojej przyszywanej rodzinki, ale teraz zachowujesz się nieładnie...- mówił, a ja ledwo oddychałam nie chcąc się zdradzić.
-Ehh...nie ma jej tu. - powiedział w końcu, po czym wyszedł, a ja usłyszałam zatrzaskujące się za nim drzwi. Odetchnęłam z ulgą, ale w tym momencie ktoś złapał mnie od tyłu. Wrzasnęłam szarpiąc się w uścisku, ale w tym momencie poczułam zimną igłę przekuwającą mi się przez skórę szyi. Czułam jak opuszczają mnie siły, a powieki zaczynają mi ciążyć. Kryminalista, który mnie nawoływał i dowodził wszedł z powrotem do pokoju uśmiechając się szeroko. Jak mogłam nie przewidzieć tej sztuczki. Było ich dwóch. Wyszedł tylko jeden. A ja dałam się wykiwać...
-Masz rację Lucy, los to pochrzaniony sadysta. - odezwał się dowodzący jednocześnie przekazując przez krótkofalówkę reszcie, że znalazł cel. To było ostatnie co usłyszałam nim moje oczy zamknęły się i straciłam przytomność.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro