Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

~8~

[pov John]

           ~Co jest?~

           Głośny, wysoki dźwięk wyrwał Johna z objęć wspomnień i półsnu. Ocknąwszy się zrozumiał gdzie jest i dlaczego. Nadal lekko oszołomiony i wpółprzytomny zaczął się zastanawiać co tak cholernie piszczy. Dość szybko zorientował się, że dźwięk dobiega z sali operacyjnej.

           ~O nie...~ pomyślał przestraszony widząc, jak lekarze gaszą światło i wychodzą, uprzednio wyłączając denerwującą maszynę.

           - O Boże...

           John wahał się, czy wejść do pomieszczenia. Jeszcze kilkanaście minut temu tego właśnie chciał, a teraz? Teraz jakaś magiczna siła odpychała go od tego miejsca. Wiedział, co oznaczał przeciągły dźwięk, to, że lekarze już sobie poszli nie troszcząc się o osobę, którą chwilę temu operowali. Kiedy już miał się zdecydować na wejście do środka nagle pojawiła się Molly z kilkoma osobami.

           - Zabierzcie ją do sali sześćset dwa - zakomenderowała pomocnikom, którzy jak na zawołanie zabrali sprzęt i łóżko, na którym nadal leżała dziewczyna.

           - Co chcecie z nią zrobić? - głos mu się łamał, ale był pewny, że Molly wie więcej. Wydawało mu się dość dziwne, że zmarłą osobę wiozą na oddzielną salę zamiast od razu zabrać do kostnicy.

           - Lekarze powiedzieli mi, że operacja się udała. Jednak z niewiadomych przyczyn jej serce nagle się zatrzymało. W takich przypadkach musimy odczekać dwadzieścia cztery godziny, zanim orzekniemy zgon - ona też była bardzo przejęta. Trzęsły jej się ręce, a oczy wydawały się być ze szkła.

           - Myślisz, że ona...

           - Da sobie radę - przerwała mu szybko - Jest silna. A my nie możemy zwątpić. Wierzę, że do nas wróci - te słowa były dla niej najcięższe. Nie mogła powstrzymać płaczu, więc przeprosiła Johna i szybko odeszła. Idąc wycierała łzy chusteczką.

           John spojrzał na zegarek. Była trzecia sześć nad ranem. Chwilę zastanawiał się, co dalej zrobić, ale zaraz zadecydował. Napisał SMS'a z przeprosinami do Mary za zbyt długą nieobecność i udał się do sali sześćset dwa.

------------------ [puśćcie tu sobie piosenkę w mediach: "Skinny love" Birdy]
           Wchodząc do środka bał się jak nigdy w życiu. Przecież widział tysiące trupów. Czemu go ruszało truchło zmarłej dziewczyny? Był blady jak ściana. Ale jej twarz była o wiele bielsza. Nieruchome powieki, usta zaciśnięte w delikatny uśmiech. Wyglądała jak królewna Śnieżka lub śpiąca królewna, chociaż pocałunek nic by tu nie zdziałał. Weronika nadal była przyłączona do aparatury. John usiadł na krześle tuż obok łóżka.

           - A więc kłamałaś. Zawsze powtarzałaś, że gardzisz samolubstwem i zależy Ci na szczęściu innych, a teraz? Odeszłaś. Zostawiłaś nas. Wolałaś stąd uciec, prawda? Nawet nie pomyślałaś o tym, co się stanie, jak umrzesz. Molly, Mary i pani Hudson będą zalewać się łzami. Sherlock chyba umrze ze smutku i tęsknoty za Tobą. A ja... Ja... - nie wytrzymał, a łzy spłynęły mu po policzkach. Próbował się opanować, ale na próżno.

           - To była najbardziej samolubna rzecz jaką w życiu zrobiłaś. Ale jeszcze możesz to naprawić... Proszę, wróć...

           - Chcę Cię przeprosić za całe Twoje cierpienie. To wszystko przeze mnie... Jestem idiotą... Przepraszam...

           Zmęczenie sięgnęło zenitu. John już nie mógł sztywno usiedzieć na krześle. Oparł więc ręce i głowę o miękką kołdrę i usnął.

-----------------
           ~Co znowu?~ pomyślał John szukając budzika. Pikający dźwięk dobijał go i denerwował.

           ~Nie dadzą się człowiekowi wyspać!~ otworzył oczy i zrozumiał, że wcale nie jest w domu, a w szpitalu. Zaś pikający dźwięk to nie budzik, a maszyna podłączona do Weroniki. John spojrzał na monitor, który pokazywał już nie linię, a ciągle pulsujące, zielone sygnały.

           ~Ona żyje!~ nie mógł w to uwierzyć, ale tak właśnie było. Spojrzał na zegarek. Była szósta.

           ~Trzeba wracać, żeby przygotować się do pracy~ przetarł jeszcze senne oczy i spojrzał na nią serdecznie. Jej twarz już nie była aż tak blada, jak kilka godzin temu. John poczuł ulgę i zrozumiał, że był świadkiem cudu. Na pożegnanie pocałował ją w czoło i wyszedł w drzwiach mijając Sherlocka.

-------------
--------------------  [pov Weronika]
           Otworzyłam powoli oczy. Powieki wydawały mi się ciężkie, jak z ołowiu. Pierwszym, co zobaczyłam, były błękitne oczy mojego brata pilnie obserwujące każdy mój ruch. Kiedy tylko się obudziłam uśmiechnął się szeroko i powiedział:
           - Ale z Ciebie śpioch siostrzyczko! - to zabrzmiało aż zbyt miło, jak na niego. Jednak było to najzupełniej szczere. Mogłam mu wybaczyć nadmierną uprzejmość, w końcu leżałam nieprzytomna kilka dni.

           - Narobiłaś nam strachu. Wyobraź sobie, że rodzice już chcieli Ci miejsce na cmentarzu rezerwować! Ale ich powstrzymałem, bo byłem przekonany, że wyjdziesz z tego - uśmiechnął się tajemniczo i kontynuował.

           - Chyba będę musiał Ci streścić te wszystkie dni nieobecności, bo przecież nic nie wiesz. Chyba nie powiesz mi, że te brednie o obserwowaniu i byciu duchem, kiedy jest się jedną nogą na tamtym świecie, są prawdą?

           - Wiesz... Gdybym powiedziała Ci, że widziałam, jak się modlisz po swojemu trzymając mój różaniec i klęcząc w przedsionku zamkniętego kościoła to jeszcze byś mi uwierzył, ale tak to... - jego mina była bezcenna. Myślałam, że się uduszę ze śmiechu. Sherlock Holmes chyba nareszcie uwierzył w Boga.

           - Tylko pamiętaj, że dałeś mu słowo!

           - Wiem, wiem. On ma naprawdę specyficzny styl bycia i poczucie humoru, nie uważasz?

________________  [kilka lat później]
           - Szach-mat.

           - Jasna cholera, Mycroft! - powiedziałam oburzona. Znowu przegrałam!

           - Poddaj się siostrzyczko, bo ze mną nigdy nie wygrasz - powiedział powoli z chytrym uśmieszkiem. Odkąd wprowadził się na Baker Street nie mogłam wynaleźć innego wspólnego zajęcia, niż dedukcja i szachy. Innych rozrywek nasz 'najmądrzejszy' brat nie akceptował.

           - Nigdy! Póki Cię nie pokonam, będziemy grać w szachy dzień w dzień!

           - Grozisz mi?

           Gromki śmiech wypełnił salon.

           - Pamiętaj, że idziemy dzisiaj na kolację do Sherlocka i Molly!

           - I bez żadnych wykrętów! - powiedziałam widząc, jak przewraca oczami.

           - No już dobrze, dobrze... Przecież nie zostawię Cię samej, tak jak Sherlock...

           - Przestań! Przecież każdy normalny człowiek zakochuje się, zakłada rodzinę i w ogóle.

           - No ok, Sherlock nie jest normalny, ale Molly też nie, więc do siebie pasują - dopowiedziałam widząc jego minę.

           - Czyli sugerujesz, że my jesteśmy nienormalni?

           - Cóż... wychodzi na to, że tak - po chwili zastanowienia dodałam:
           - A może to inni są nienormalni, a my jedyni jesteśmy zwyczajni?

           - Hahaha, może lepiej zostańmy przy tej pierwszej wersji. Czuję się wtedy bardziej wyjątkowo.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro