~8~
[pov John]
~Co jest?~
Głośny, wysoki dźwięk wyrwał Johna z objęć wspomnień i półsnu. Ocknąwszy się zrozumiał gdzie jest i dlaczego. Nadal lekko oszołomiony i wpółprzytomny zaczął się zastanawiać co tak cholernie piszczy. Dość szybko zorientował się, że dźwięk dobiega z sali operacyjnej.
~O nie...~ pomyślał przestraszony widząc, jak lekarze gaszą światło i wychodzą, uprzednio wyłączając denerwującą maszynę.
- O Boże...
John wahał się, czy wejść do pomieszczenia. Jeszcze kilkanaście minut temu tego właśnie chciał, a teraz? Teraz jakaś magiczna siła odpychała go od tego miejsca. Wiedział, co oznaczał przeciągły dźwięk, to, że lekarze już sobie poszli nie troszcząc się o osobę, którą chwilę temu operowali. Kiedy już miał się zdecydować na wejście do środka nagle pojawiła się Molly z kilkoma osobami.
- Zabierzcie ją do sali sześćset dwa - zakomenderowała pomocnikom, którzy jak na zawołanie zabrali sprzęt i łóżko, na którym nadal leżała dziewczyna.
- Co chcecie z nią zrobić? - głos mu się łamał, ale był pewny, że Molly wie więcej. Wydawało mu się dość dziwne, że zmarłą osobę wiozą na oddzielną salę zamiast od razu zabrać do kostnicy.
- Lekarze powiedzieli mi, że operacja się udała. Jednak z niewiadomych przyczyn jej serce nagle się zatrzymało. W takich przypadkach musimy odczekać dwadzieścia cztery godziny, zanim orzekniemy zgon - ona też była bardzo przejęta. Trzęsły jej się ręce, a oczy wydawały się być ze szkła.
- Myślisz, że ona...
- Da sobie radę - przerwała mu szybko - Jest silna. A my nie możemy zwątpić. Wierzę, że do nas wróci - te słowa były dla niej najcięższe. Nie mogła powstrzymać płaczu, więc przeprosiła Johna i szybko odeszła. Idąc wycierała łzy chusteczką.
John spojrzał na zegarek. Była trzecia sześć nad ranem. Chwilę zastanawiał się, co dalej zrobić, ale zaraz zadecydował. Napisał SMS'a z przeprosinami do Mary za zbyt długą nieobecność i udał się do sali sześćset dwa.
------------------ [puśćcie tu sobie piosenkę w mediach: "Skinny love" Birdy]
Wchodząc do środka bał się jak nigdy w życiu. Przecież widział tysiące trupów. Czemu go ruszało truchło zmarłej dziewczyny? Był blady jak ściana. Ale jej twarz była o wiele bielsza. Nieruchome powieki, usta zaciśnięte w delikatny uśmiech. Wyglądała jak królewna Śnieżka lub śpiąca królewna, chociaż pocałunek nic by tu nie zdziałał. Weronika nadal była przyłączona do aparatury. John usiadł na krześle tuż obok łóżka.
- A więc kłamałaś. Zawsze powtarzałaś, że gardzisz samolubstwem i zależy Ci na szczęściu innych, a teraz? Odeszłaś. Zostawiłaś nas. Wolałaś stąd uciec, prawda? Nawet nie pomyślałaś o tym, co się stanie, jak umrzesz. Molly, Mary i pani Hudson będą zalewać się łzami. Sherlock chyba umrze ze smutku i tęsknoty za Tobą. A ja... Ja... - nie wytrzymał, a łzy spłynęły mu po policzkach. Próbował się opanować, ale na próżno.
- To była najbardziej samolubna rzecz jaką w życiu zrobiłaś. Ale jeszcze możesz to naprawić... Proszę, wróć...
- Chcę Cię przeprosić za całe Twoje cierpienie. To wszystko przeze mnie... Jestem idiotą... Przepraszam...
Zmęczenie sięgnęło zenitu. John już nie mógł sztywno usiedzieć na krześle. Oparł więc ręce i głowę o miękką kołdrę i usnął.
-----------------
~Co znowu?~ pomyślał John szukając budzika. Pikający dźwięk dobijał go i denerwował.
~Nie dadzą się człowiekowi wyspać!~ otworzył oczy i zrozumiał, że wcale nie jest w domu, a w szpitalu. Zaś pikający dźwięk to nie budzik, a maszyna podłączona do Weroniki. John spojrzał na monitor, który pokazywał już nie linię, a ciągle pulsujące, zielone sygnały.
~Ona żyje!~ nie mógł w to uwierzyć, ale tak właśnie było. Spojrzał na zegarek. Była szósta.
~Trzeba wracać, żeby przygotować się do pracy~ przetarł jeszcze senne oczy i spojrzał na nią serdecznie. Jej twarz już nie była aż tak blada, jak kilka godzin temu. John poczuł ulgę i zrozumiał, że był świadkiem cudu. Na pożegnanie pocałował ją w czoło i wyszedł w drzwiach mijając Sherlocka.
-------------
-------------------- [pov Weronika]
Otworzyłam powoli oczy. Powieki wydawały mi się ciężkie, jak z ołowiu. Pierwszym, co zobaczyłam, były błękitne oczy mojego brata pilnie obserwujące każdy mój ruch. Kiedy tylko się obudziłam uśmiechnął się szeroko i powiedział:
- Ale z Ciebie śpioch siostrzyczko! - to zabrzmiało aż zbyt miło, jak na niego. Jednak było to najzupełniej szczere. Mogłam mu wybaczyć nadmierną uprzejmość, w końcu leżałam nieprzytomna kilka dni.
- Narobiłaś nam strachu. Wyobraź sobie, że rodzice już chcieli Ci miejsce na cmentarzu rezerwować! Ale ich powstrzymałem, bo byłem przekonany, że wyjdziesz z tego - uśmiechnął się tajemniczo i kontynuował.
- Chyba będę musiał Ci streścić te wszystkie dni nieobecności, bo przecież nic nie wiesz. Chyba nie powiesz mi, że te brednie o obserwowaniu i byciu duchem, kiedy jest się jedną nogą na tamtym świecie, są prawdą?
- Wiesz... Gdybym powiedziała Ci, że widziałam, jak się modlisz po swojemu trzymając mój różaniec i klęcząc w przedsionku zamkniętego kościoła to jeszcze byś mi uwierzył, ale tak to... - jego mina była bezcenna. Myślałam, że się uduszę ze śmiechu. Sherlock Holmes chyba nareszcie uwierzył w Boga.
- Tylko pamiętaj, że dałeś mu słowo!
- Wiem, wiem. On ma naprawdę specyficzny styl bycia i poczucie humoru, nie uważasz?
________________ [kilka lat później]
- Szach-mat.
- Jasna cholera, Mycroft! - powiedziałam oburzona. Znowu przegrałam!
- Poddaj się siostrzyczko, bo ze mną nigdy nie wygrasz - powiedział powoli z chytrym uśmieszkiem. Odkąd wprowadził się na Baker Street nie mogłam wynaleźć innego wspólnego zajęcia, niż dedukcja i szachy. Innych rozrywek nasz 'najmądrzejszy' brat nie akceptował.
- Nigdy! Póki Cię nie pokonam, będziemy grać w szachy dzień w dzień!
- Grozisz mi?
Gromki śmiech wypełnił salon.
- Pamiętaj, że idziemy dzisiaj na kolację do Sherlocka i Molly!
- I bez żadnych wykrętów! - powiedziałam widząc, jak przewraca oczami.
- No już dobrze, dobrze... Przecież nie zostawię Cię samej, tak jak Sherlock...
- Przestań! Przecież każdy normalny człowiek zakochuje się, zakłada rodzinę i w ogóle.
- No ok, Sherlock nie jest normalny, ale Molly też nie, więc do siebie pasują - dopowiedziałam widząc jego minę.
- Czyli sugerujesz, że my jesteśmy nienormalni?
- Cóż... wychodzi na to, że tak - po chwili zastanowienia dodałam:
- A może to inni są nienormalni, a my jedyni jesteśmy zwyczajni?
- Hahaha, może lepiej zostańmy przy tej pierwszej wersji. Czuję się wtedy bardziej wyjątkowo.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro