~6~
- O matko, Sherlock, co Ty tam robisz?! Jest pierwsza w nocy! - powiedziała zaspanym głosem pani Hudson wychodząc na korytarz. Zdążyła jeszcze kątem oka zobaczyć wbiegającego po klatce schodowej detektywa. Gdy zniknął jej z oczu usłyszała hałas rzucanych na podłogę rzeczy.
- Oh, Sherlock! - mruknęła pod nosem i już miała zamiar wchodzić na górę, kiedy po schodach zbiegł zdyszany detektyw konsultant trzymając coś w zaciśniętej pięści.
- Niech się pani położy spać, bo siedzenie do późna jest niezdrowe! Ja wychodzę, nie będzie mnie do rana, a może nawet dłużej - gosposia nie zdążyła go o nic zapytać. Sherlock wybiegł z mieszkania, złapał taksówkę i odjechał.
--------------------
~Cholera, czy naprawdę muszę tam iść? W sumie to ostatnia deska ratunku...~ pomyślał wysiadając z taksówki. Budynek, przed którym stał, był pięknie oświetlony, ale tylko z zewnątrz. W środku panowała ciemność. Po chwili wahania detektyw wszedł do środka. Drzwi do głównej części były zamknięte, więc musiał się zadowolić siedzeniem w przedsionku.
~Nigdy tego nie robiłem... Jak mam zacząć?~ Sherlock był bardziej niż zmieszany. Nikt nigdy by się go nie spodziewał w kościele. W końcu nie wierzył w Boga i uważał, że nawet jeśli istnieje, to nie jest mu do niczego potrzebny. Jednak jego siostra była wierząca na przekór wszystkiemu. Detektyw nie raz widział, jak modli się wieczorem przed pójściem spać. Próbował sobie teraz przypomnieć wszystkie szczegóły, bo miał zamiar odtworzyć modlitwę. Chciał z Nim porozmawiać. Z kieszeni wyjął to, co zabrał z jej pokoju na Baker Street. Przeraziła go ilość koralików i wizja spędzenia tu jakiegoś czasu. Ale wiedział, że musi to zrobić. Dla niej. Klęknął. Drżącą ręką zrobił znak krzyża. Zdziwił się, że jeszcze pamięta, jak się to robi. Jednak słów modlitwy już nie pamiętał. W końcu zawsze kasował informacje niepotrzebne. Teraz tego żałował. Przypomniał sobie słowa siostry, że własna modlitwa, taka prosto z serca, jest lepsza od klepania regułek.
- Ja... nigdy w Ciebie nie wierzyłem. Według mnie jesteś zwyczajnie pretekstem do dawania łatwych i wysokich płac księżom. Twoja wiara często zamiast pomagać najbiedniejszym, to pomaga 'swoim'. Taka prawda, nie zrażaj się. Przecież sam o tym wiesz. Jednak są ludzie, którzy w Twoje imię naprawiają ten zepsuty świat. Taką osobą jest moja siostra i Ty o tym wiesz. Wiesz też, że teraz leży w szpitalu i walczy o życie - głos uwiązł mu w gardle na samą myśl o tym, w jakiej sytuacji znajduje się Weronika. Żeby dodać sobie odwagi tylko mocniej ścisnął jej różaniec i kontynuował rozmowę.
- Dlatego musisz ją uratować. Ona w Ciebie mocno wierzy. Ale nie tylko to powinno Cię przekonać o tej decyzji. Jeśli ona przeżyje, to ja... będę w Ciebie wierzył. To ma być dowód na Twoje istnienie, bo jak na razie to można mnie uznać za wariata mówiącego do powietrza. Może nie będę tak gorliwy, jak ona. Nie będę chodził do kościoła i dawał datków na tych leniwych grubasów, ale będę z Tobą rozmawiał. Obiecuję - w tej chwili zaczął się zastanawiać co będzie, jeśli On nie istnieje. Nie wyobrażał sobie życia bez swojej małej siostry. Zrobiłby dla niej wszystko. Sytuacja, w której się znajdował przypominała mu jedną z zagranicznych akcji, którą przeprowadził z Weroniką i która mogła być równie tragiczna w skutkach, co teraz.
____________________ [wspomnienie Sherlocka]
To była najważniejsza z misji przydzielonych przez Mycrofta. Mięliśmy odbić pewną ważną, ale niebezpieczną osobę, mianowicie jednego z głównych popleczników Moriartiego. Poprzedniego dnia urządził konferencję w swojej siedzibie, a dzisiaj miał już zostać sam. Punktualnie w południe miał opuścić biuro wraz ze swoimi dwoma ochroniarzami. Dostaliśmy informacje, że jeden z nich jest uczulony na pewną substancję, której spora ilość spowoduje szybką śmierć, dlatego zaopatrzyliśmy się w jedną dawkę tejże substancji i pistolet. Strzykawkę miała Weronika, a pistolet ja. Wślizgnęliśmy się do budynku bez żadnych problemów. Musieliśmy przebyć labirynt korytarzy, żeby znaleźć biuro. Gdy byliśmy już przy drzwiach ustawiliśmy się po obu stronach, żeby od razu pozbyć się ochroniarzy chodzących krok w krok za naszym 'celem'. Z wielu rejestrów spotkań publicznych można było wywnioskować, że osoba uczulona stoi zawsze po prawej, a osoba nieuczulona po lewej stronie chronionego. W napięciu czekaliśmy, aż drzwi automatyczne się otworzą.
W końcu nadeszła ta chwila. Usłyszeliśmy kroki, dźwięk otwieranych drzwi i od razu rzuciliśmy się na ochroniarzy. Jednak tego nie przewidzieliśmy. Pierwszy raz od kilku lat zamienili się oni miejscami, więc to, że strzeliłem potężnemu grubasowi w klatkę piersiową mało pomogło. Weronika szybko puściła po podłodze strzykawkę w moją stronę. Mój przeciwnik jeszcze się trzymał na nogach, ale strzał go bolał, więc nawet nie zareagował jak podniosłem strzykawkę. Alergen szybko zaczął działać i zrobił swoje. Grubas jeszcze bardziej spuchł i upadł na posadzkę jak nieżywy. Ja w tym czasie strzeliłem w stronę chudego, bo o mały włos, a zadusiłby Weronikę na śmierć. Po naszej potyczce szybko zorientowaliśmy się, że nasz 'cel' uciekł w głąb biura. Wbiegliśmy więc i zobaczyliśmy jakiegoś obcego nam faceta, który trzymał w rękach obrotowe krzesło. Widocznie nie mógł znaleźć nic, czym można się obronić. Przeraził nas fakt, że to nie był człowiek, którego mięliśmy przechwycić.
- Nie ważcie się tu podchodzić! Nie macie żadnych szans! Wpadliście w pułapkę! Już wezwałem 'posiłki'! - byłem tak wkurzony faktem, że dałem się w coś takiego złapać, że podszedłem do mizernego chłoptasia i uniosłem go do góry za bluzkę. Miałem zamiar mu siarczyście przywalić.
- Proszę, nie zabijaj mnie! - łkał facecik, a we mnie narastał gniew. W pewnym momencie Weronika pociągnęła mnie za rękaw.
- Sherlock, on rzeczywiście kogoś wezwał. Już obstawili wszystkie wyjścia z budynku. Nie możemy go zabić, bo nie będziemy mięli żadnej karty przetargowej. Weźmy go na zakładnika, a może uda nam się wezwać pomoc i uciec - mówiła rozsądnie, więc zwolniłem uścisk i postawiłem mężczyznę na ziemi.
- No dobrze, niech Ci będzie. To zróbmy tak. Ja spróbuję połączyć się z Mycroftem, a Ty dopilnuj, żeby ten tu uruchomił system obronny. Ten budynek to twierdza, musi coś takiego posiadać - siostra kiwnęła posłusznie głową i prowadząc chuderlaka przed sobą wyszła z biura. Ja szybko wyciągnąłem telefon i zadzwoniłem do brata. Chwilę potem usłyszałem krzyk Weroniki. Wołała mnie. Coś się stało. Myślałem, że po prostu mamy zbiega, ale jak przyszedłem na miejsce, okazało się być o wiele gorzej. W małym pomieszczeniu z milionem przekładni zwijała się z bólu moja siostra, a obok niej leżał nieżywy już zakładnik trzymający w ręku pustą strzykawkę. W lot pojąłem co się stało. On też musiał mieć jakąś broń. Truciznę w małej strzykawce. Najpierw zaatakował nią Weronikę i wstrzyknął jej mniejszą dawkę, która zabija powoli, a potem zaaplikował resztę sobie, co poskutkowało natychmiastowym zgonem. To była pierwsza sytuacja, kiedy tak bardzo bałem się o moją siostrę. Wiedząc, w jakim położeniu jesteśmy proponowała, żebym uciekł zostawiając ją tutaj, bo niedługo i tak umrze. Ja jednak nie mogłem tego zrobić. Szybko połączyłem fakty i zrozumiałem, że gdzieś niedaleko musi być laboratorium. Musieli przejść przez nie razem, kiedy Weronika prowadziła go do pokoiku z przekładniami. Tam musiała być trucizna. A jak trucizna to i antidotum. Jak najszybciej mogłem, znalazłem czystą strzykawkę i właściwy płyn. Podając siostrze lekarstwo bałem się, że jest już za późno, bo była nieprzytomna, a jej oddech szybko zanikał. Jednak gdy wyniosłem ją na dach budynku w oczekiwaniu na helikopter, otworzyła na chwilę oczy i powiedziała:
- Dziękuję, że mnie nie zostawiłeś - była tak zmęczona, że po chwili zasnęła.
_____________________
- Amen - powiedziałem na koniec, bo wiedziałem, że ona tak zawsze mówiła.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro