Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

3.1

Chloe, fucking, Decker 


Życie podobno ma się tylko jedno. Jedno jedyne. Stanowiące według niektórych istny dar. Dla kolejnych, stanowiło ono ledwo chwilę pośród całego czasu wszechświata.

Chloe Decker uważała, że było ono czymś pięknym. Niesamowitym zjawiskiem, pełnym niespodzianek. I że nawet te gorsze dni warte były przetrwania. By po nich naszły te lepsze. Brzmiało to tak samo tanio, jak to, iż po burzy zawsze wychodziło słońce. Lecz taka właśnie była prawda.

Lucyfer Morningstar wcale nie myślał inaczej. Dla niego ludzki żywot był czymś fascynującym. Niesamowite były możliwości, jakie otwierało przed nim ciało. Takie z krwi i kości. Wspaniałe były imprezy i miłostki.

A później faktycznie zszedł na Ziemię.

I już nic miało nie być takie samo.

Jeszcze później, poznał Chloe.

Cholerną Chloe Decker.

Tym bardziej, nic już nie było takie samo.

Wszystko się zmieniło, gdy otrzymał wyczekiwany od tygodni telefon. Właśnie w tamtej chwili przyjął postanowienie. Zrozumiał, że musiał jej powiedzieć. Że i tak nic już nie będzie jak dawniej. Za daleko zaszedł na tych ludzkich nogach.

Powie jej wszystko.

Będzie z nią szczery.

Najpierw jednak wsiądzie w samochód, jaki pożyczył na wieczne nieoddanie lato, czy dwa, temu. Powoli przekręci kluczyk w stacyjce, powstrzymując drżenie dłoni. Nie żałował, że był tak samolubny. Że nie zaproponował Maze, by to ona pierwsza spotkała się z przyjaciółką. By to Trixie, oddana pod opiekę wcześniej wymienionej demonicy na ledwo  tydzień, wróciła od dziadków i uśmiechnęła się do matki. Nie żałował niczego. Prócz faktu, że nie pojawił się w jej życiu wcześniej. Gdyby nie to, wszystko byłoby pięknie.

Oddychał ciężko, przyspieszając. Nawet się nie spostrzegł, a migające światła autostrady miał już za sobą. Nocne, czy tez wieczorne niebo — kogo to niby obchodziło — zniknęło za jego plecami. Wszedł do rozległego budynku szpitala, w którym panowała cisza. Doskonale zdawał sobie sprawę, że powinien był przyjść następnego dnia. Nie był jednak w stanie czekać do rana. Uśmiechnął się miło do pielęgniarki, jaka prowadziła go przez labirynt białych i pustych korytarzy. Bicie jego serca zakłócał już tylko dźwięk respiratorów. Cieszył się, gdy dotarłszy do sali, nie usłyszał go pod drzwiami. Gdy wreszcie, niezbyt legalnie, ale za to uroczo, przekroczył próg jej pokoju.

Spojrzał miękko na jasnowłosą. Jej oczy, delikatne oczy, były zmęczone. Ale przecież spała tak długo, pomyślał, wchodząc w głąb. Jej twarz była delikatnie zapadnięta. Jakby zszarzała. Jeśli śpiąca królewna by istniała, miałaby właśnie jej twarz. Oblicze Chloe Decker. Na jej ustach pojawiał się i znikał drobny uśmiech. Była świadoma. A on wiedział, że pamietała. Że i tak obudziła się wcześniej. Że zwlekano z przekazaniem mu tej wiadomości, by dać jej choć chwilę wytchnienia. Samotności w białych ścianach pokoju. Patrzyła na niego, gdy niepewnie siadał na niebieskim krześle o zapachu płynu do dezynfekcji. Milczała, w momencie, gdy poprawiał swój garnitur. Ten sam, w którym go po raz pierwszy zobaczyła. Może i nie powinna tego pamiętać.

Jednak nie była w stanie zapomnieć.

— Chloe... — odezwał się nagle Lucyfer drżącym głosem.

Nie wiedział, co powinien powiedzieć. Mimo iż ćwiczył ten dialog tak wiele razy w swojej głowie, wciąż nie był on tak perfekcyjny jak ona. Przymknął delikatnie oczy, rażone blaskiem lampy sufitowej.

— tęskniliśmy... — kontynuował, przełknąwszy ślinę. — Tęskniłem — poprawił się.

Kobieta spojrzała na niego z trudem podnosząc wzrok. Oczy zabolały nieprzyzwyczajone do ruchu. Mięśnie delikatnie drżały. Tym razem nie mógł już jej uciszyć. Otwarła lekko usta, starając się odezwać. Za pierwszym razem wydobył się z niej ledwo szept. Wciąż czuła się, jakby płynęła na statku. Świat ostrożnie kołysał się wkoło. Nie mogła jednak powstrzymać łez, jakie samoistnie napłynęły do jej oczu na widok znajomej twarzy Morningstara. Nie była pewna, co się działo. Wczoraj wciąż nie docierało do niej, że to nie był już sen. Próbowała unieść rękę do twarzy, aby zetrzeć słone łzy, płynące powoli do wciąż otwartych ust. W połowie jednak się poddała.

— Nie... — zaczęła mówić ciężko, wciąż z trudem składając litery w wyraźne słowa. — Tezknic... przes sen — doszeptała, starając się uśmiechnąć.

Lucyfer nie mógł dłużej patrzec na jej wilgotne oblicze. Mimo iż były to łzy szczęścia, jak sam wywnioskował, musiał je zetrzeć. Delikatnie potarł dłonią o jej skórę na policzkach, odejmując płacz z jej twarzy. Wytarł rękę w pościel, uśmiechając się szelmowsko, po czym powtórzył gest.

— Teraz już wszystko będzie dobrze — dodał spokojnie, a ta odchrząknęła.

Przysunął się do niej, ujmując dłoń. Nieświadomie zakreślał w jej wnętrzu okręgi. Takie same jak te, tworzone przez kamień wrzucony do kałuży. Tak samo wielki, jak ten, który właśnie spadł mu z serca. Ciągnąc za sobą kolejne ciężary.

Mogliby milczeć tak w nieskończoność. Milczeć aż bez końca. Wspólnie wpatrywać się w swoje twarze, szukając w nich nowości. Tajemnic do odkrycia. Robili to już jednak tak wiele razy, zwykle ukradkiem, że nie istniały między nimi już żadne bariery. Nieodkryte spojrzenia. Nowe uśmiechy. Decker ścisnęła go mocno, a tak przynajmniej jej się wtedy wydawało. Zupełnie jakby wciąż nie mogła uwierzyć w jego obecność.

— Czyż to nie ironiczne? — zapytał nagle, przekręcając oczyma. — Podczas gdy to ty spałaś, ja przeżywałem senny koszmar — westchnął, śmiejąc się delikatnie. Uradował się, widząc, że kobieta odpowiedziała mu tym samym.

— Jaki... — przełknęła ślinę — ...jaki mamy dziś dzień?

— Najpiękniejszy w moim życiu — odparł zgodnie z prawdą, zbliżając się ku niej.

Popatrzył w jasne oczy, których uwagi pragnął tak wiele razy. Skrzyła się w nich iskra. Ta sama, którą tak pokochał wewnątrz swej diabelnej duszy. I czarnego, grzesznego serca. Złożył na jej czole delikatny pocałunek. Ostrożne muśnięcie jego warg, całkowicie wyprowadziło kobietę z równowagi. Nie spodziewała się tego. Nie mogła jednak powiedzieć, że nigdy o tym nie marzyła.

— Czyli to nie poniedziałek? — zaśmiała się lekko, a w jej głosie wciąż tkwiła chrypa.

Jej ton był szorstki, jednak nie za sprawą oschłości wobec Lucyfera. Spowodowane było to ciągłym bólem przełyku, z którego ledwo dzień, lub dwa, sama nie była pewna, ile czasu temu wyjęto rurkę respiratora.

— Nawet... nawet jeśli by nim był, to byłby najpięknieszy poniedziałek mojego wiecznego życia — powiedział miękko Lucyfer, nie wiedząc, co począć z dłońmi.

— Nikt nie żyje wiecznie, Lucyferze. Sam miałeś okazje się przekonać... — wyrzuciła z trudem Chloe, co jakiś czas łapiąc oddech. — Nic nie trwa wiecznie. — Uśmiechnęła się gorzko, a w jej oczach pojawiły się drobne łzy. Nim zdążyły jednak dotrzeć do kącików, mężczyzna odezwał się
znów.

— Problem tkwi w tym, Chloe, że ja właśnie tak — mówił, podnosząc ton głosu. — Właśnie, że ja żyję wiecznie. Osnuty ciągłą samotnością. Mrokiem...Strachem, przed utratą...nieuniknioną utratą ciebie.

Ujął jej podbródek, zbliżając się powoli. Pozostawił na jej ustach delikatny, aczkolwiek szybki pocałunek. Kobieta wzięła głęboki oddech, pragnąc jego warg tak samo mocno jak powietrza. Chciała je całe dla siebie. Chciała go całego dla siebie. On także. Jednak on wiedział. Wiedział, że to było niemożliwe. Odsunął się szybko, pozostawiając ją w konsternacji. Nie czuł słodkiego smaku pomadki czy błyszczyka. Jej usta niosły za sobą smak soli. Zapach czystego spirytusu. I pragnienie wody.  Położył na nich palec, skłaniając Chloe do milczenia.

     Musiał to zrobić.

              I właśnie nastał odpowiedni moment.

Musiał przyznać, ze coś poczuł. Coś, co dawno mu nie towarzyszyło. W jego zarodku tlił się pewnego rodzaju stres. A może ty było jedynie dziecięce uczucie? Potrzeba matczynej troski? Może to smak jej ust. Zapach jej ciała. A może zdziwiony wzrok, pragnący więcej?   
    Zażenowanie samym sobą? Nie był tego pewien. Nie umiał przecież określić czegoś, co było mu nie znane. Każdego dnia uczył się ludzkich emocji. W końcu w piekle poznał jedynie te najgorsze. Żałość, pychę i dumę. Strach, smutek i rozpacz.

Westchnął ciężko, nie mogąc na nią patrzeć. Odwrócił się, wlepiając wzrok w puste ściany. Czekał na odpowiedź, która miała zaświadczyć o jego losie. Decker jednak milczała. Potrzebowała czasu, by zmarszczyć swoje czoło. Zagryźć delikatnie wargę. By pomyśleć. By jej jasne oczy pokryły się iskierkami. By połączyła punkty niczym gwiazdy na niebie. By w końcu ułożyła konstelację z ich wspólnych, błyszczących gwiazd.

— Nie...ja...

Lucyfer nagle się wyprostował. Przymknął oczy, obracając się ku kobiecie. Złożył dłonie niczym do modlitwy, choć żadne jej słowa nie przeszłyby mu przez gardło.

— Będzie lepiej, jeśli ci to pokażę... — Zacisnął usta, przegryzając język. Jedynie w jej towarzystwie mógł poczuć ból. To ona czyniła go śmiertelnym. Żałował, że nie mogło to trwać aż do kresu mroku.

— Poczekaj... — przerwała mu gwałtownie, zachłystując się powietrzem. Jej głos brzmiał bardziej jak świst wiatru między skałami — odległy, lecz doskonale zrozumiany. Nieważne skąd płynął. — Wiedz, że też nie jesteś mi obojętny. Nie ważne, czego miałabym się spodziewać...

Podniosła rękę, która wciąż drżała. Jej serce biło mocno, możliwe ze aż nazbyt. Morningstar doskonale to słyszał. Czuł między swoją pustą duszą rozchodząca się falę ekstazy, która płynęła wprost z ciała blondynki. Ostatni raz przymknął oczy, ujmując delikatnie jej dłoń. Zacisnął palce, przekazując iskierkę, po czym ją puścił. Odsunął się lekko, przełykać ślinę.

— Przepraszam... — wyszeptał — ...przepraszam, że będziesz potrzebować kolejnych wakacji w górach. Tym razem przeze mnie — mówił pod nosem, czując jak zaczyna się przeistaczać.

Z jego twarzy spadła maska. Zniknęła blada skóra skroplona drogimi perfumami i płynami po goleniu. Zniknęły ciemne, ciepłe oczy. Spojrzenie delikatnie, choć głębokie. Zniknęły gęste włosy i gładka cera. Zamiast tego powstał On. Pojawił się On. Powstała jego prawdziwa twarz. Mrok zagościł na jego obliczu. Wszystko pokryło się czerwienią, zupełnie jak gdyby właśnie skąpan go we krwi. W płaczu i cierpieniu. Na miejscu oczu była pustka. Czarna, okropna nicosc, w której tlił się piekielny ogień. Piekielne cierpienie i ból.
Stał tak samotnie, bojąc się na nią spojrzeć. Był Diabłem, a nie był w stanie zwrócić wzroki ku kobiecie, jaka była jedynie wszą w ich boskiej rozgrywce. Poczuł lęk. Nie wiedział co do końca się działo. Nagle z jego pleców wyrosły skrzydła. Czarne pióra pokryły praktycznie cały pokój. Otoczyły go. Wzięły w soję objęcia Chloe Decker. Jej szpitale łóżko. Jej pozaziemską duszę przeoelnioną nadzieją.
Lucyfer już dawno przestał wierzyć w to, że skrzydła się odrodzą. Myślał, że utracił je tak samo jak poczucie empatii. Zdolność do radości i szczęścia. Mylił się jednak. Cholernie się mylił. Przełknął ślinę, starając się choć zachować pozory. Jego czerwona twarz marszczyła się, gdy próbował schować skrzydła. Mięśnie obdarte ze skóry uśmiechały się gorzko. Choć doskonale wiedział, ze nic już nie mogło mu pomóc.

A Chloe milczała.

Nie odzywała się przez cały ten czas.

Spoglądała na niego zszokowana. Przerażona. Nieświadomie hamowała łzy. Nieświadomie ukrywała paniczny lęk. A przynajmniej tak myślała. Wyparła z siebie tamte wspomnienia. Jej umysł jednak nie był w stanie. Widział już gdzieś ten obraz. Tamtego wieczora w Lux. I kilka innych razy. Teraz dopiero mogła złożyć to w całość. Uświadomić sobie, że jej ręce drżały szalenie. Że serce biło tak głośno, jak nigdy dotąd.

Uświadomiła sobie coś cholernie ważnego — że przez cały ten czas on mówił prawdę.

A ona zakochała się w prawdziwym Diable.

— Tak właśnie wyglada wieczność, Chloe — powiedział, a ona po raz kolejny się zdziwiła. Z jego ust wydobył się ten sam, ludzki głos, który był przy niej przez cały czas.

Zamknęła oczy, ściskając w dłoni czarne pióra, które leżały w całej sali. Pokrywały jej barki, ręce. Wplątały się w jasne włosy, wyglądając jak tłuste plamy smaru.

— Zrozumiem, jeśli...

— Zostań... — wcięła się miedzy jego słowa — ...zostań proszę... — kontynuowała, zastanawiając się, czy całkowicie postradała zmysły. — Zostań i zabierz mnie w góry... — bełkotała, wciąż wtulając się w garść czarnych piór.

Nie spojrzała na niego. Na jego ludzką twarz, gdyż już nigdy miała jej nie ujrzeć. Już zawsze przed oczyma miała mieć jego diabelskie oblicze.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro