Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

2.5

killshot baby 

— Nie mam zamiaru tego zakładać — rzucił wielce zdegustowany Lucyfer Morningstar, któremu uprzednio kazano przez godzinę zdjąć drogą marynarkę z Prady.

— Musimy być przygotowani na wszystko.

Chloe spojrzała na niego spode łba. Wieczór powoli nastawał. Niebo ciemniało stopniowo, gdy oni siedzieli w niskim, policyjnym samochodzie, czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Przygotowanie obstawy powierzono komuś innemu, co dało Decker chociaż chwilę wytchnienia. Niestety, było to wciąż za mało, by zaznała odpowiedniej ilości snu. W lekko odrętwiałej dłoni trzymała może nie najmodniejszą, ale za to jak praktyczną, kamizelkę kuloodporną. Spoglądała wciąż wymownie na ciemnowłosego, namawiając go do zmiany stroju.

— Ile razy można ci powtarzać, że Diabeł jest nieśmiertelny? — prychnął, ze zgorszeniem przejmując przedmiot. Uśmiechnął się szelmowsko, szczerząc zęby.

— Może i są. Ale tylko raz... — dodała pod nosem Chloe, przekręcając oczyma.

Westchnęła ciężko, nie zwracając uwagi na jego kolejne docinki, które rzucał pod nosem. Już dawno przestała na nie warzyć. Nie zmieniało to jednak faktu, iż los Lucyfera nie był jej obojętny. Musiała przyznać to przed samą sobą, nie ważne jak bardzo by przed tym uciekała. Martwiła się o niego i jego nietaktowne żarty. Bezcenne garnitury i chusteczki wystające z kieszeni. Drogie okulary przeciwsłoneczne i ciastka, jakie zwykł kupować co ranek. Już nauczyła się z nim żyć i nie potrafiła wyobrazić sobie poranka na komisariacie bez niego. Bez flirciarskich docinek i niezrozumienia wobec rzeczywistości. Złudnego przekonania, że był Władcą Piekieł.
Nuciła pod nosem jedną z jej ulubionych piosenek, podczas gdy Morningstar z samouwielbieniem przeglądał się w samochodowym lusterku. Było zbyt małe by objąć jego majestat, a przynajmniej tak pomyślał. Lucyfer preferował być zawsze przygotowanym na wszelkie ewentualności. Zwłaszcza te, związane z bliższym stosunkiem wobec pani detektyw. Czy też chociażby rozmową na jakikolwiek temat, która nie chciała płynąc z ich ust już od jakiejś godziny. Morningstar milczał, widząc jej wiecznie skupioną minę. Zmarszczone czoło i zmrużone oczy. Spięte ciało gotowe do nagłej walki. Nie rozumiał, po co to całe zamieszanie? Przecież sam mógłby przejąć nawet i kilka takich narkotykowych karteli na raz. Gdyby tylko Chloe zechciała mu uwierzyć w to, kim tak na prawdę był. Gdyby tylko mógł, wszystko byłoby prostsze. Zwłaszcza tamtego wieczora, który z góry skazany był na niepowodzenie. Diabeł czuł to w swoich kościach i kościach wszelkich dusz konających w piekle, mimo iż te ich nie posiadały. Przeczuwał, że coś miało się stać. Nie był jednak pewnien, której strony konfliktu owe przeczucie miało dotyczyć.

Może też i nie chciał wiedzieć.

Nie chciał równie mocno czuć.

Zaznać tego uczucia, jakie z dnia na dzień rosło w jego sercu.

Nie chciał poznawać ludzkiej miłości.

Nie w chwili, gdy nad jego diabelskim losem krążyło stado kruków.

A nad nią sępy, czyhające na jej anielską duszę.

Czystoś.

Nagle coś się poruszyło. Niewzruszony dotychczas Morningstar, spojrzał wgłąb samochodu. Chloe wychyliła się do przodu, włączając krótkofalówkę. Nadała trzy wyrazowy sygnał i czekała na dalsze decyzje. Coś zabrzęczalo. Ich oczy natychmiast powędrowały do źródła hałasu. Kolejnym bodźcem było światło. Hangarowa brama zaczęła unosić się ku górze. Towarzyszył jej dość głośny, pikający odgłos. Blask jarzeniówki. I powoli podjeżdżająca ciężarówka. Decker po raz kolejny w milczeniu sięgnęła po urządzenie. Morningstar posłał jej lekko zdenerwowane spojrzenie. Chciał ją zmotywować. Wiedział, co miało nastąpić.
Ludzie zaczęli zbierać się wśród samochodu, jaki zahamował tuż przy wjeździe. Mężczyźni krążyli, debatując ze sobą. Ich rozmowy były całkowicie niezrozumiałe z odległości, jaką zajęli. Wciąż jednak nie było Dania głównego.
   Decker szczerze liczyła, że nastolatek ich nie zmylił. Że nie miałby w tym żadnego interesu. A jeśli tak, już czekała na chwilę, w której będzie mogła wymierzyć mu karę. Oddychała ciężko, niecierpliwie czekając. Wlepiała jasne oczy w szybę zgaszonego auta. Wszystko ją bolało od tak długiego siedzenia w niewygodnej pozycji. Żałowała, że nie wybrała dla sienie i Lucyfera innego miejsca. Z drugiej zaś strony, nie musiała marznąć w pierwsze dni chłodu, jaki spowił miasto aniołów.
Kobieta instynktownie i gwałtownie podniosła się. Przełknęła ślinę, ujrzawszy cel. Niewysokiego mężczyznę o jasnych włosach, które odbijały blask światła lampy. Powoli wyłaniał się z blaszanego hangaru, gdzie zaczęto przepakowywać kolejne i kolejne palety owinięte w folię. Detektyw szczerze wątpiła, iż były to wszelakiej maści owoce. Zmrużyła oczy, by się upewnić. Wzięła kolejny głęboki oddech.

— Będzie dobrze — wyszeptał ledwo słyszalnie Lucyfer, nagle ujmując jej dłoń. Uśmiechnął się, wymieniając z nią porozumiewawcze spojrzenie. Zacisnął rękę mocniej, ogrzewając jej drobne palce.

Decker pokiwała głową i dała reszcie grupy sygnał do wyjścia. Zaczęcia obławy. Sama wraz z Morningstarem wyszła z samochodu, powoli zbliżając się do zbiorowiska mężczyzn. Ich celem nie byli jednak zwykli pracownicy. Ich celem było danie główne. Bezimienny przywódca o blond włosach.
Echo ich kroków było delikatne. Nie miało to jednak żadnego znaczenia wśród pojawiających się kolejnych odgłosów. Wśród stłumionych, ciężkich oddechów policjantów, który także wyszli ze swoich pozycji. Krzyki niosły się pośród budynków, zwracając uwagę bezpańskich psów. Wszystko było głośne.
Za jasne.
Wszystko żyło.

    W tamtej właśnie chwili oni także to poczuli. Poczuli adrenalinę. Chloe zarówno jak i Lucyfer, poczuli, że żyją.

   Mimo iż oczy policjantki kleiły się z braku snu, biegła przed siebie. Biegła, rozdzielając się z Lucyferem, by złapać jasnowłosego. Otoczyć go. Za ich plecami policjanci powalali kolejnych mężczyzn. Obezbraniali ich stopniowo, by w przyszłości dołączyć do ich dwójki. Na razie jednak, pozostało im biec w samotności. Pośród echa i stłumionych krzyków. Zapuszczali się coraz głębiej. Mężczyzna w garniturze był dość sprawny. Przeskoczył jedną z palet, jaka zablokowała drogę Chloe. Kobieta przeturlała się po niej z trudem, nie czekając na Morningstara, który całkowicie zniknął jej z oczu. Widziała źródło zagrożenia, co znaczyło, że nie mogło ono go dotknąć w tamtym momencie. Ani w żadnym innym.
Nikt nie liczył czasu. Wydawać by się mogło, że biegli przed siebie przez lata. Długie lata, które mijały niczym sekundy. Klatki w ich filmie, jakim było życie. Detektyw oddychała coraz ciężej. Cios był jednak obustronny — mężczyzna także zaczął się męczyć i spać.
Nagle tuż przed nim wyrósł Morningstar. W swoim cholernym garniturze z cholernie drogiego materiału. Decker nie miała pojęcia, w jaki sposób ich wyprzedził. Dziękowała jednak światu, że był na tyle szybki i zwinny, gdyż hangar się skończył. Spotkali się ze ścianą, co mogło oznaczać jedynie jedno — koniec.
  Speszona kobieta sięgnęła po broń. Wyjęła ją drżącymi dłońmi. Ciężar przedmiotu był okropnie wyczuwalny. Jak nigdy. Chloe z trudem łapała oddech, wymierzając lufą w mężczyznę. Skierowała ją w jasnowłosego, czując na sobie wzrok Lucyfera. Spojrzenie pełne aprobaty.

Jednak nie zrobiłaby tego.
Nie tamtego dnia.

Tamtego dnia miała to rozwiązać po swojemu.

Nie tak, jak zrobiły to on.

Nie chciała używać siły, gdy miała wszystko pod kontrolą.

— Bez gwałtownych ruchów! — wrzasnęła kobieta, przysuwając się do niego powoli.

Z oddali zaczęły nieść się inne kroki. Ktoś biegł w popłochu. Jasnowłosy jedynie uśmiechnął się zadziornie, sięgając do kieszeni spodni. Wyciągnął z nich szybko swoją broń. Drobny, lecz doskonale znany Chloe model pistoletu. Zupełnie nie przejął się jej słowami. Jej trzęsącymi się dłońmi, których nie mogła już ukryć. I mężczyźnie za jego plecami.

— Bo co? — Przysunął się ku niej, patrząc prosto w jej jasne oczy. — Bo co mi zrobisz, Chloe Decker? — Zmrużył powieki, zaciskając palec na spuście.

Chloe w odpowiedzi strzeliła gwałtownie w podłogę tuż przy jego stopie. Na jej twarzy malowało się niezadowolenie. Rozgoryczenie i wściekłość. Mężczyzna delikatnie drgnął, przesuwając się na bok. Lucyfer zaś stał dumny, nie chcąc jej przeszkadzać. Był w pełni świadom, że każdy jego ruch mógł doprowadzić do katastrofy. W każdej także chwili mógł zadziałać. Zadziałać tak, jak przystało na prawdziwego diabła.

Piekielnie mocno.

Rozpocząć istną gorączkę.

— Bo to — odezwała się ostro kobieta, oddając kolejny strzał. Tym razem jednak padł on niewiele nad głową jasnowłosego.

Wraz z kolejnym hukiem policjanci przyspieszyli. Grupa dogoniła partnerów, zbierając się praktycznie w jedynym miejscu. Kilku funkcjonariuszy dołączyło do nich. Nie byli już sami, a mimo to Chloe się bała. Przerażająco się bała. Z trudem powstrzymywała drżenie dłoni, by broń wciąż mogła pozostać na miejscu. Potrzebowali jeszcze chwili.
Już jednak miała się odezwać. Zacząć mediacje, lecz sprawa wyrwała się spod kontroli. Tuż za jej plecami pojawił się wysoki chłopak. Biegł na oślep. Prosto do grupy pięciu, wraz z nią i Lucyferem, policjantów. Krzyczał coś w pośpiechu, celując do jednego z nich. Troje funkcjonariuszy natychmiast zareagowało. Ruszyło ku niemu, pozostawiając resztę. Padł kolejny strzał. Nastolatek bez wachania oddał także kolejny.

— Bang, bang, bang! — krzyknął radośnie, podnosząc ręce do góry. Już po chwili zaczął uciekać do bocznego wyjścia.

Pech chciał, że policja dostrzegła je dopiero w momencie, gdy przez nie wybiegli, goniąc go. Chloe już doskonale wiedziała, komu przyjdzie za to zapłacić.

Jasnowłosy natomiast wykorzystał sytuacje. Wykorzystał jej odwróconą głowę. Spojrzenie Lucyfera, jakie skierowane było na młodzieńca szalejącego z bronią. Na krzyczących policjantów, który zbiegli się wkoło dwóch postrzelonych kolegów z komisariatu.

Był huk.

Było światło.

Nie było jedynie czasu.

Lucyfer zerwał się niczym poparzony wodą swięconą. Gdy tylko zauważył ruch jasnowłosego szefa kartelu, naparł na niego. Zmienił kurs kuli, której nie był w stanie powstrzymać. Mógł jedynie obserwować jej lot w zwolnionym tempie. Niczym klatki w filmie. Niczym fragment, który najchętniej by przewinął. Usunął.
Przełknął ślinę, rzucając się na wroga. Zagrożenie. Wytrącił broń z jego ręki. Prześlizgnęła się ona po podłodze. Nie zwracał uwagi na resztę osób. Był tylko on i mężczyzna, który celował do Chloe.

Jego Chloe.

Zawściekł się. Od razu złamał mu nos, rozbryzgując krew naokoło ich. Nie mógł się oprzeć i dołożył do tego jeszcze kilka innych obrażeń. Złamane żebra były jego specjalnością. W końcu był Diabłem. W tle słyszał krzyk. Wycie, które było wręcz przeraźliwe. On jednak się nie ruszył. Wciąż napierał na mężczyznę. Morningstar oddychał ciężko, wbijając pieści w jego klatkę piersiową. Jego przeciwnik nawet nie próbował się bronić. Może nie mógł zrzucić z siebie ciężaru władcy piekielnego. Może wiedział, że nie da rady obronić się przed mrokiem czerwonych oczu przeciwnika, które ukazały mu samo piekło.

Robiłby to jeszcze dłużej, gdyby nie dłoń, która spoczęła na jego barku. Ktoś go szarpnął. Odciągnął. Przejął napastnika, zrzucając go z niego. Uratował przed śmiercią, gdyż Lucyfer mógłby z łatwością do niej doprowadzić.

    Starając się uspokoić oddech, Morningstar wstał. Podniósł się ciężko z betonowej posadzki i tak samo gwałtownie przylgnął do ciała Chloe. Podczas gdy cała reszta świata uganiała się za doprowadzeniem do stanu używalności blondwłosego on — Lucyfer Morningstar — klęczał nad ciałem pani detektyw.

Chloe Decker

Chloe Decker

Chloe Decker

   Przełknął ciężko ślinę, słysząc, że ktoś już zawiadomił pogotowie. Po raz kolejny zmrużył oczy, nie chcąc widzieć jej w takim stanie. Żałując, że nie zareagował wcześniej. Mógł zrobić wszystko, gdyż miał broń. Mógł użyć jej w każdej chwili. Był jednia świadom tego, że ich przewinął także był uzbrojony. Że zapewne używał jej częściej od niego. Że tym razem celniej — wprost w serce Chloe.

Że zgubiła go jego własna pewność siebie.

Diabelskie przekleństwo.

    Klęcząc nad jej ledwo przytomnym ciałem, i jeszcze bardziej oddaloną duszą, przeklinał siebie. Spoglądał w jej jasne oczy pełne pustki. Strachu, którego wcześniej nigdy nie widział w jej spojrzeniu. Słyszał jej odległy krzyk bólu. Paniki. Widział zmrużone oczy i zaciśnięte zęby. Docisnął dłoń do rany postrzałowej, mimo iż wiedział, że zda się to na niezbyt wiele. Nie był lekarzem, lecz doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, że kula utknęła w jej nodze. Tuż przy tętnicy. Gdyby tylko mógł, pomodliłby się o to, by jej nie przebiła.

Pieprzyć to.

Mógł to zrobić i właśnie miał taki zamiar.

   Klęczał nad zamroczoną policjantką, która oddychała niespokojnie, próbując znów coś powiedzieć. Nie była jednak w stanie. Z jej ust wydobywały się niejasne pomruki i szczątki słów. Lucyfer przyłożył jej palec do ust, prosząc, by przestała. By w ciszy czekała na przyjazd karetki. Reszta grupy zaczęła się oddalać do mordercy. Brutalnego zabójcy kobiet, który wysługiwał się ludźmi, by pozbawić je życia. Który samodzielnie chciał dokonać mordu Chloe Decker. Na tyle hangaru pozostał jedynie Morningstar i Chloe. Oraz rozproszone, migające światła policyjnych lamp. I cisza. Cisza, od czasu do czasu przeszyta pojedynczymi słowami modlitwy, która wręcz parzyła go w język.

— Ojcze nasz... właściwie to mój... — wyszeptał cicho ciemnowłosy, nie mogąc patrzeć na cierpienie kobiety.

   Kolejne wersy przychodziły mu z trudem. A czas sączył się wolno. Zupełnie jakby Bóg zaplanował dla niego karę. Wystawił go na próbę, spowalniając sekundy i przedłużając jego mękę. Morningstar przyjął, że nawet jeśli miałaby ona trwać wieki, on wytrwałbym tysiąclecia.

Dla niej.

Dla krwi, która skapywala z rany na zimny beton.

Na jego ręce.

Na jego cały jego świat.

Cały świat, który pokrył się szkarłatem klęski.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro