2.4
→ give me more, boy ←
Musiał minąć jeszcze jeden dzień, nim udało im się wspólnie zebrać w jednym miejscu. Ciągła gonitwa spowodowana ostatnim wypadkiem autokaru i zaangażowaniem policji w odnajdywanie bezimiennych ofiar, a następnie przekazywanie ich rodzinie, sprowadziło na dalszy tor sprawę mordercy kobiet jak i śmierci Vereny. Decker chodziła podburzona od samego ranka, przeklinając biurokrację komisariatu. Gdyby już całkowicie straciła do siebie szacunek, chętnie oddałaby się szefowi, by ten zaczął choć trochę ważyć na jej słowa. Na szczęście, nie było z nią jeszcze aż tak źle. Westchnęła pod nosem, rzucając na blat stertę papierów z domu piosenkarki. Nic więcej się nie ostało, przynajmniej w stanie zdatnym do śledztwa. Miała chociaż nadzieję, że cała nieprzespana noc spędzona na czytaniu zapleśniałych kartek nie pójdzie na marne.
Kilkanaście minut później dołączyła do niej Ella. Mandy co rusz krzątała się u jej boku, nerwowo i w pośpiechu uzupełniając swoje dzienne raporty. Niechętnie bo niechętnie, lecz musiała nadrobić to, czego nie zdążyła wypisać wczoraj ani przed wczoraj. Oczywistym było, że Lucyfer wpadł na sam koniec dnia roboczego. Właśnie przez jego zaspanie spowodowane nocnym prowadzeniem klubu — a raczej piciem sporej ilości drinków — całość znów się przedłużyła.
— Dłużej się nie dało? — rzuciła Decker, marszcząc czoło. — Ostatni raz przymykam na to oko.
— I tak nic mi nie zrobisz. Jestem zbyt dobry na to wszystko — powiedział niskim głosem, uśmiechając się zalotnie. — Poza tym, ubrania się same tak perfekcyjnie nie dobiorą. Ktoś tu musi dobrze wyglądać. — Zmierzył kobiety obecne w pomieszczeniu wzrokiem, po czym spokojnie usiadł.
Decker pokazała mu środkowy palec, nie odzywając się ani słowem. Wzięła głęboki oddech, by wrócić do stanu wszechobecnego spokoju niczym w wagonie pełnym mnichów. Uśmiechnęła się teatralnie, a następnie przeszła do pracy.
— Musimy znaleźć jakiś punkt wspólny. Prócz szkoły, która nam jak na razie nie dała zupełnie nic i już raczej nie zamierza. Lucyfer — bez popisywania się, to nie akademia w podstawówce, nie ma potrzeby przeniesienia trzech krzesełek na raz. Potrzebuję wszystko, co udało nam się zebrać. Po kolei... — mówiła szybko, wyraźnie się męcząc od ciepła, jakie panowało w ciasnym pomieszczeniu, które zdobiła jedynie biała tablica i stół.
— Znalazłam dużo kosmetyków! — odezwała się Mandy. — Głównie Golden Rose i Inglot...Zapisałam też marki perfum...— Zajrzała do swojego notesu. — Głównie Dior.
— Zero smaku — wtrącił ignoranckim tonem Lucyfer. — Poza tym, u mnie nic takiego nie było.
— Też pudło... — dodała cicho Ella.
— O! A co powiecie na marki ubrań. Może to jakiś modny morderca? — podrzucił Morningstar, lecz Chloe natychmiast skarciła go wzrokiem.
— To wszystko jest bez sensu. Przecież nie będziemy szukać u nich takiej samej marki rajstop. Na siłę możemy nawet znaleźć te same miski do zupy, co przecież nie ma żadnej logiki — rzuciła Chloe, przecierając twarz dłońmi.
— Ona ma rację — zawtórowała Ella. — Musi być coś prostszego. Przecież nie mamy do czynienia z serialem kryminalnym czy książką. Nikt nie jest aż tak wymyślny. No dobrze, prawie nikt — powiedziała, wracając pamięcią do widoku zwłok zamordowanych kobiet.
Jasnowłosa niechętnie usiadła przy stole. Mimowolnie jej ręce powędrowały w stronę stosu papierów, który uprzednio położyła na krześle, by nikomu nie przeszkadzały. Niechcący strąciła kilka śmierdzących pleśnią kartek, po czym nerwowo zaczęła je zbierać. W całej tej szamotaninie pomogła jej Ella siedząca u jej lewego boku. Uspokajała ją gestami i sama zbierała z podłogi zapiski jej idolki.
— Poczekaj... — Ella zatrzymała ją nagle, chwytając za rękę. — Pokaż to, Chloe.
— Proszę bardzo.
Blondynka przekazała jej granatowy notes, którego okładka była w stanie rozpadu. Latynoska jeszcze przez chwilę, w ciszy, wertowała swoje zapiski trzymając go przed sobą. Pozostała dwójka milczała. Mandy była zbyt zaintrygowana, by przerwać pracę starszej i bardziej doświadczenie koleżance. Lucyfer zaś miał aktualnie lepsze zajęcie, jakim było poprawianie swojej bajecznie drogiej marynarki. Cóż, na pewno był najlepiej wyglądającą osobą w pomieszczeniu. Nawet na całym posterunku. Jak to było? W każdej chwili trzeba wyglądać dobrze, bo może po ciebie przyjść niespodziewanie przystojny strażak lub lekarka?
— Zobaczcie to! — wrzasnęła uradowana Ella na całe gardło. — Ten zapis jest taki sam. No prawie — skrzywiła się. — To samo miejsce, data. Tylko godzina się różni.
Mandy poderwała się gwałtownie, ciągnąc za sobą znudzonego Morningstara. Potknęła się o jedno z czarnych krzeseł, lecz mimo to dotarła w końcu do Lopez. Jej zwinne oczy przeglądały dwie kartki. Z dwóch różnych domów. Od dwóch różnych osób. Przymknęła powieki, by pomyśleć. Przez chwilę stała po środku pokoju bez ruchu.
— O kurwa! — krzyknęła nagle, a reszta spojrzała na nią zdziwiona. — Wywaliłam coś takiego rano do kosza, bo myślałam, że to było jednak Grega. Musiało mi się wysunąć z teczki — dodała, po czym wyszła z pokoju. Prawdopodobnie w poszukiwaniu śmietnika. Ścisłej mówiąc, jego zawartości z poranka.
W tym samym czasie Lucyfer dorzucił na dwa papierki swój — trzeci spisany tym samym pismem. W ten sam sposób. Z tym samym miejscem lecz inną godziną. Późniejszą.
— Myślicie, że to to? — zapytała Mandy, wchodząc znów do pokoju. — Spójrzcie tylko — dodała, wyjmując z dłoni kartkę ubrudzoną prawdopodobnie jogurtem Dana. — No nie jest perfekcyjnie, ale jest.
Cztery pary oczu wpatrywały się w rozłożone na blacie kartki. Na jednej z nich widniało coś jeszcze. Imię zapisane pochylonym pismem.
— Jak myślicie, kim jest ten Mike? — rzuciła młoda policjantka, wciąż zastanawiając się o co w tym chodzi.
— Myślę, że to jeden z dealerów — rzuciła Ella, a Mandy spojrzała na nią wielkimi oczyma.
— Skąd...skąd to wiesz?
— Wystarczyło spojrzeć na miejsce, prawda pani Detektyw? — Lucyfer nagle uniósł się z krzesła. — Przecież wiemy, że młode mamuśki też czasem lubią sobie odlecieć. — Uśmiechnął się szeroko dumny ze swojej dedukcji.
— W tamtym roku zgarnęliśmy z tamtąd kilka osób. Na trochę się uspokoili, ale jak widać, wraz z rokiem szkolnym wrócili do gry — westchnęła Chloe. — To teren przy parku wspinaczki dla dzieciaków i dużym placu zabaw. Główną klientelą są, jak już to określił Lucyfer, młode mamuśki. Nie mieliśmy tego ruszać, ale teraz najwidoczniej już trzeba coś z tym zrobić.
— Pozostaje dowiedzieć się kim jest ten Mike.
— Mandy, ale ty jesteś jednak głupia — rzucił beztrosko Lucyfer. — Musimy wiedzieć kto nim kieruje. Prawda, pani Detektyw? — Zwrócił twarz ku Chloe, która chyba pierwszy raz tamtego dnia była w dobrym nastroju. Jej oczy były pełne zapału, a ręce schowane w kieszeni i gotowe do działania.
— Oczywiście, że tak. I myślę, że mamy ku temu idealną okazję. Spójrzcie — rozłożyła przed nimi jeszcze kilka kartek, w których ciagle szperała. — Są też inne daty spotkań. Między innymi, dzisiejsza. Oby tylko dzieciaki nie dowiedziały się, że nasza ofiara się nie pojawi. Jeśli już to wiedzą, to może będą czekać na kogoś innego?
— Zawsze warto próbować — zawtórowała wesoło Ella.
• • •
Już od ponad godziny siedzieli na ławce w parku. Chloe co jakiś czas odkładała laptopa, na którym rzekomo pracowała. Lucyfer zaś krążył znudzony po alejkach wysadzonych drzewami. Chwilami także krzyczał na dzieciaki, by się zamknęły, bo za głośno korzystały z huśtawek. Czyli możnaby rzec, że robił to, co lubił. Powoli się ściemniało. Nagle jednak do jednej z oddalonych od nich ławek podszedł młody chłopak. Miał na sobie szarą bluzę i słuchawki. Rozglądał się nerwowo, podczas gdy Chloe zeszła z ławki. Udawała, że krzyczy coś do dziecka na placu zabaw, po czym przysunęła się nieznacznie do mężczyzny. Był przez nich osaczony, lecz nawet o tym nie wiedział. I dobrze.
I właśnie chwilę później jedna z matek ruszyła w jego stronę, zostawiajac wózek z maluchem na ścieżce. Jeszcze szybciej przejęła z jego dłoni zawiniątko, udając, że pyta go o godzinę. W tym czasie Lucyfer już doskoczył do jego boku. Czekając, aż kobieta się odsunie, rozmyślał o jej tandetnej sukience. Tuż po tym ruszył ku chłopakowi. Było to jednak na nic, gdyż ten zaalarmowany nagłym ruchem zaczął biec. Pech chciał, że wpadł prosto w ręce Chloe.
• • •
— Imię i nazwisko — rzuciła kobieta, przecierając zmęczone oczy. Jasne światło raziło jej źrenice, gdy spoglądała na nastolatka.
— Przecież i tak masz to zapisane — rzucił szorstko, rozwalając się na twardym krześle.
— Wolę to usłyszeć.
— Och, a może nie umiesz czytać? — zapytał, szczerząc zęby.
Decker wzięła głęboki oddech. Starała się nie wyprowadzać z równowagi. Była już jednak tak długo na nogach, że nie była w stanie nic począć. Każda komórka w jej ciele chciała spać. Potrzebowała tego niczym pustynia deszczu.
— Kim były te kobiety? Wiemy, że to ty z nimi handlowałeś — stwierdziła ciężkim tonem, pełnym zmęczenia. Uniosła się na krześle, kładąc twardo ręce na stole. Jej spojrzenie było pełne złości.
— Nie wiem, o czym mówisz. — Oparł się wygodnie i rozłożył ręce. Jego ciemne włosy opadły na twarz, całkowicie zasłaniając mu oczy.
— Chodziłeś do szkoły, z którą były związane. Prawda? — Wstała, a następnie okrążyła stół. Kolejna fala migreny przeszyła jej głowę. Jasne światło jarzeniówek było ostatnim, co chciała widzieć o tej godzinie.
— Gówno wiecie i gówno was to obchodzi — powiedział spokojnie.
— I vice versa. — Lucyfer wyłonił się z tyłów pomieszczenia. Wyszedł z zgaszonego światła niczym pan wszelkiej ciemności. A nie, chwila — przecież to właśnie robił przez cały czas. Był Panem Ciemności, tylko że na chwilowym urlopie.
Gwałtownie ruszył ku chłopakowi. Nim Chloe zdążyła zrobić cokolwiek, ten przyparł go do ściany. Znów nie była na to gotowa. Wspomnienia z tamtej nocy spędzonej w Lux wróciły do niej jak bumerang. Na szczęście, tak samo szybko odeszły, gdyż miała właśnie inne zmartwienie. Nie chciała, by cokolwiek stało się chłopakowi. Lucyfer mógł jedynie rozedrzeć sobie podczas całego zajścia koszulę. Co pewnie było by najgorszym cierpieniem, jakie byłoby dane mu poznać.
— Kim one były? — odezwał się nagle głosem, który w ogóle nie przypominał tonu Morningstara. Jego oczy zjarzyły się czerwienią. A Chloe znów wmawiała sobie, że to wszystko przez migrenę.
Nie miała innego wyjaśnienia.
Nie chciała innego wyjaśnienia.
— Stałe klientki. Prócz tej ostatniej damusi. Była nowa, mówiła, że poprzednio ją wystawili. Że...że coś od niej chcieli. Nie mam pojęcia, o kogo chodziło! Przysięgam! — piszczał, gdy Lucyfer wbijał mu palce w szyję. Coraz mocniej i mocniej. Jego nogi już dawno odrętwiały a puls podskoczył niezdrowo. — Nie wiem, kto je załatwił. Wiem tylko, że nie płaciły. Kazali mi się nie interesować, to się nie interesowałem. Taki biznes — wydusił z siebie, gdy już nie był w stanie poruszyć żadną kończyną.
— Kto ci kazał się nie interesować i gdzie go znajdę?
— Nie wiem. Nie wiem kto to! — krzyczał przeraźliwie. — Jest niski i ma blond włosy, spotykaliśmy się w hangarach po odbiór towaru. Nie wiem nic więcej. Proszę, proszę... zostawcie mnie — sapał ciężko.
— Dziękuję za współpracę. — Lucyfer upuścił go na betonową podłogę, po czym pomógł wstać z krzesła Decker, która chwilowo zaniemówiła. — Widzisz, pani Detektyw? Z ludźmi trzeba umieć rozmawiać. Myślisz, że załatwią nam takie prawdziwe wsparcie i obławę na akcję? Byłoby świetnie, prawda? — mówił podekscytowany, podczas gdy kobieta ledwo była w stanie ustać na własnych nogach.
[ tak mnie jakoś naszło, nie liczcie na regularne publikacje. i chętnie przyjmę poprawę błędów. ]
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro