Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1.9

Sing for death

Jasnowłosa bezceremonialnie wkroczyła do domu, przed którym tłumnie zaczęli zbierać się ludzie. Nie patrząc na wlekącego się za nią Lucyfera i techników, wykonujących tylko swoją pracę, przeszła przez otwarte drzwi. Dzień jeszcze trwał i nie wiadomo, czym miałby ją zaskoczyć. Fakt, iż to Morningstar przekazał jej wiadomość o kolejnej ofierze nie wywołał u niej aż takiego szoku, jak same okoliczności sprawy. Chloe od razu spostrzegła ślady krwi, która jakgdyby nigdy nic pokrywała swoim czerwonym odcieniem białe ściany na korytarzu. Westchnęła cieżko, dostrzegając jak delikatne, kobiece odbicia dłoni zdobią jedną z nich. Gdzieś z tylu słyszała nawoływania, lecz nie zatrzymywała się.

Wchodząc w głąb pomieszczenia o dość abstrakcyjnym umeblowaniu, ku jej oczom ukazała się istna makabra. Scalenie chaosu. Ciężki oddech przebrnął przez gęste powietrze, ledwo co opuszczając jej ciało. Nie wierzyła, w to co przyszło jej ujrzeć. Pokręciła głową, zamykając drzwi do pokoju, by pozostać sama z kobietą, której zimne ciało bezwładnie spoczywało na podłodze. Blond włosy, przysłaniając kark zamordowanej, przybierały kolor szkarłatu. Jej chłodne oczy zostały otwarte, ukazując różnobarwność tęczówek, które w nieokreślony sposób przechodziły z szarości do brązu. Spoglądając w pustkę, tkwiącą w jej źrenicach, Decker zamarła. Czując nieprzyjemny zapach, panujący wkoło niej, starała się zatrzymać odruch wymiotny. Nikt nie był na to przygotowany, a szczególnie ona, widząc swoistą łaskę w przypadku poprzednich morderstw.

Wzrok detektyw powoli opuścił twarz o delikatnych rysach i polikach, które latem musiały przybierać słodki kolor truskawek. Niechętnie spojrzała niżej. Przełknęła ciężko gulę, która urosła w jej gardle. Nałożyła gumowe rękawiczki, choć szczerze nie chciała dotykać młodej dorosłej. Ślady stóp umorusanych we krwi ciągnęły się wkoło dużego biurka, a następnie prowadziły wprost do miejsca na podłodze ułożonej z jasnych paneli, gdzie legło ciało. Ciało, którego klatka piersiowa była przecięta wzdłuż. Tępe ostrze zostawiło zniekształconą skórę, po czym wraz ze sobą zabrało wyrwane jej fragmenty o odcieniu ciepłego miodu. Rana była dużo głębsza niż te, którymi naznaczono poprzednie kobiety. Wyglądała tak, jakby ktoś chciał wedrzeć się do jej wnętrza, lecz brakło mu czasu. Rozdarta została także część brzucha. Odsunięte tkanki wyglądały jak naczynie. Kielich, który czekał na napełnienie. Na pierwszy rzut oka, Chloe nie zauważyła, by brakowało jakichkolwiek organów. Przez zaschniętą maź prześwitywały białe, kontrastujące z krwią, żebra. Zupełnie jakby okryte przez wieczorne chmury niebo o zachodzie słońca, wszystko przybrało odcień delikatnej czerwieni, czekając aż spowije je całkowicie.

Nie musiała nawet dociekać, co przyczyniło się do tego, iż kobieta nie oddychała. Krwotok z klatki piersiowej trysnął, zabierając wraz ze sobą resztki jej życia. Mimo iż bardzo nie chciała, pozostało jej sprawdzić, czy znajdzie ślady na karku, potwierdzające jej teorię o jednym mordercy. Chloe podniosła ciężką głowę, by po raz enty ujrzeć twarz nieskazitelnie urodziwej dziewczyny. Po tym, co zobaczyła, wiedziała już, że musi temu zapobiec. Że brutalność rośnie w miarę kolejnych zabójstw. Bała się, co może znaleźć w głębi naciętego ciała następnej ofiary. Na pewno nie liczyła na wczesny prezent gwiazdkowy.

Delikatnie ujęła w swoje wypracowane ręce szyję kobiety, po czym obejrzała ją dokładnie. Co chwilę długie, proste blond włosy owijały się wkoło jej nadgarstków, pozostawiając na nich czerwone pręgi. Jej dłonie znacznie zadrżały, gdy drzwi
prowadzące do pomieszczenia otwarły się dość gwałtownie. Chloe wzdrygnęła się, a śliska skóra wysunęła się jej palcom, przez co ciążąca jej czaszka upadła z echem na podłogę.

— Cholera — rzuciła, odwracając się za siebie. Spojrzała ku górze i ujrzała winowajcę zamieszania odzianego w diabelsko drogi i zupełnie nowy garnitur od  Versace.

Pieprzony strojniś, pomyślała, wiedząc, że od tygodnia nosiła praktycznie te same ubrania.

— Och — westchnął, krzywiąc się delikatnie. — Przepraszam pani detektyw. Nie sądziłem, że jesteś taka strachliwa — dodał nagle, podchodząc bliżej.

Lucyfer ostrożnie, by nie narazić swoich lśniących, czarnych butów na spotkanie z plamami krwi, przysunął się do ciała. Już podczas pierwszego rzutu okiem, cierpko zatrzymał ślinę. Cóż, w końcu był władcą wszelkich kręgów piekła, lecz nie zwykł do wymierzania kary. Zwykle tylko o niej decydował, przyglądając się jak Maze skrupulatnie ostrzyła noże zrobione z ciemnego materiału zawierającego w sobie błysk gwiazd. Nie przywykł także do odoru stygnącego ciała, rozkładającego się powolnie w ciepłe. Wziął głęboki oddech, starając się znaleźć punkt zaczepiania pośród rozszarpanej klatki piersiowej w zimnych, lecz pięknych oczach Chloe.

— Mógłbyś przytrzymać, a nie się gapić? — zapytała karcąco, podając mu sklejone blond włosy, które pokrywały praktycznie wszystko, lepiąc się do ich skór.

— Lubię, gdy wydajesz rozkazy — odparł, puszczając jej oczko, po czym niechętnie przejął od niej kosmyki.

Kobieta skarciła go wzrokiem, a na jej jasnej twarzy pojawił się nieznaczny grymas. Uniosła lekko brew, zaciskając usta, by pozostawić między nimi ciszę bez odpowiedzi. Odpowiedzi, które padające z ust Lucyfera nie były dla niej niczym niezwykłym, gdy słyszała je po raz enty. Wróciła do oględzin jasnowłosej, szukając nakłucia drobnej igły. Była to jedynie czysta formalność, jednakże Decker od zawsze wolała dmuchać na zimne. Już po kilku przesunięciach opuszkami palców w nieprzyjemnym materiale rękawiczek dostała to, czego oczekiwała. Pokiwała głową, odsuwając się od ofiary. Pragnęła jak najszybciej usunąć z pamięci obraz rozszarpanej skóry. Otrzepała niewidoczny kurz z materiału spodni, uprzednio zdejmując rękawiczki.

— Nic tu po nas, Lucyferze — rzuciła, stając w progu. — Przecież ktoś musiał widzieć sprawcę — zaczęła zbulwersowana, podnosząc głos. — Nie mógł sobie od tak wyjść i wejść. — Przetarła wilgotną ręką czoło, po czym wyszła, obrzucając pod nosem obelgami kolejnych  współpracowników.

— I to mi się podoba... — powiedział cicho Morningstar, poprawiając włosy. Na jego twarzy wyrósł delikatny uśmiech. Nie minęła chwila, nim dogonił ją przy wyjściu.

Tuż przy furtce, jak zwykle z resztą, zebrał się tłum gapiów, którzy śledzili każdy krok techników. Ci natomiast zaczęli zbierać swoje rzeczy i powoli wracać na posterunek. Z tego, co się dowiedzieli, a raczej z tego co usłyszała Chloe wychodząc z podwórza, śladów było niewiele, lecz możliwe, że udałoby się je odzyskać. Znaleziono odcisk lewego buta, który w żaden sposób nie wskazywał na płeć. Co prawda, mozna było wywnioskować, że zabójca jest raczej niskiego wzrostu i średniej wagi, gdyż ślad był niewielki. Kilkoro śledczych skłaniało się jednak ku kobiecie, przyjmując, że pośród odcisków ofiary na ścianach, znajdzie się też i taki, należący do mordercy.

Decker, a krok w krok za nią Morningstar, przepychali się przez ludzi i reporterów z tanich gazet, by dostać się do osób, które rzeczywiście mogły coś widzieć. Chloe wiedziała z autopsji, że sąsiedzi wolą pozostawać w domach i obserwować całe zamieszanie spod uniesionych, koronkowych firanek.

Szybko pokonali dzieląca ich odległość i wspólnie wprosili się na jedną z posesji, gdzie, jak gdyby nigdy nic, starszy mężczyzna wraz z siwowłosą kobietą chwytali resztki ciepła muskającego ich ciała. Ledwo co usłyszeli, jak Lucyfer zwinnie otworzył zamek w bramie, a Chloe natychmiast znalazła się przy nich i zaczęła wyjmować z kieszeni policyjną odznakę.

— Nie trzeba. — Mężczyzna zatrzymał ją, wstając z ławki stojącej pośród licznych drzew. — Wszyscy wiemy, kim jesteście. — Uśmiechnął się przyjaźnie, zapraszając gestem dłoni, by się do nich dosiedli.

— Macie już podejrzanego? — wcięła się kobieta, widocznie strasza od męża, spoglądając na Morningstara. — Wie pan, wszytko to jest tak okropne... — westchnęła, przymykając delikatnie zaszklone oczy. — Szkoda mówić. Powinniście oddać im szacunek, a co robicie? Grzbiecie kijem w mrowisku. — Pokręciła głową, a długie loki nasunęły się jej na twarz. — Najpierw ich godnie pochowajcie, a później się kłócicie — uniosła się.

— Kochanie, przestań. Nie każdy może spocząć w spokoju — wtrącił się mężczyzna, kładąc dużą dłoń na jej drobnym i szczupłym ramieniu. — Przepraszam państwa, ale Mary jest dziś bardzo rozdrażniona... — zaczął, chwytając żonę w talii.

— To zupełnie nie po Bożemu, żeby tak... — zaczęła, lecz Morningstar od razu jej przerwał.

— Właściwie to jestem poniekąd wysłannikiem... — umilkł gwałtownie, nie kończąc wypowiedzi, gdy poczuł jak policjantka delikatnie kopnęła jego kostkę u nogi.

— Proszę go nie słuchać. Nie będziemy już państwa kłopotać — skwitowała niepocieszona, mocno chwytając przedramię ciemnowłosego. Jej uścisk był silny i stanowczy, lecz dla niego był niczym powiew delikatnego, letniego wiatru w upalny dzień. Bez sprzeciwu wyszedł za nią przez ogród.

Minąłwszy wszelkich gapiów, których liczba, na szczęście, zaczęła drastycznie spadać, ruszyli w stronę kolejnej rodziny, póki pozwalał im na to czas. Tym razem jednak nie towarzyszyła im cisza.

— Co to miało być? — rzuciła kobieta, puszczając ramię towarzysza. — Musisz zawsze obnosić się z tym swoim ego? — zapytała twardo, praktycznie tracąc wszelkie pokłady cierpliwości.

— Myślałem, że spodoba im im się ta cała boska komedia — zażartował, lecz Chloe zupełnie zignorowała ton jego wypowiedzi i nie wyłapała nawiązania.

— Przecież widziałeś, że nie byli zbyt skłonni do rozmowy. — Westchnęła ciężko, starając się całkowicie nie stracić równowagi. — Ja mówię... — wskazała na siebie — ... a ty milczysz i nie używasz tych beznadziejnych, psychologicznych sztuczek, zrozumiane? — Dotknęła go palcem wskazującym, zmierzając ku kolejnym możliwym świadkom zdarzenia.

Kolejne godziny mijały niezwykle wolno, a na dworze zapanowała całkowita ciemność, gdy w końcu opadli z sił. Nawet złotousty Lucyfer nie  był w stanie przekonać napotykanych kobiet do głębszej i dłuższej rozmowy. Wdzięk Chloe nie działał na mężczyzn. Jeśli mieliby zrobić bilans, to wyszło by na to, iż więcej czasu spędzili czekając, na wpuszczenie do środka niż samą rozmowę z mieszkańcami osiedla, a przynajmniej ich małą częścią. Zwykle odganianiano ich po przywitaniu i przedstawieniu sytuacji. Rozmowy urywały się na wspominaniu biednej sąsiadki i ubolewaniu nad jej cierpieniem. Niektóre z nich nawet nie doszły do skutku, gdyż ludzie zasłaniali zasłony i gasili światła, które jeszcze chwilę wcześniej rozświetlały pomieszczenia niczym nocne niebo gwiazdy, pozorując sen. Decker nerwowo chodziła po uliczkach, kręcąc głową. Pocierała spoconymi dłońmi skronie. Czuła, jak migrena zaczynała przejmować jej organizm. Duchota panująca na dworze wcale nie dodawała nim energii. Już mieli zacząć dobijać się do następnych drzwi, lecz telefon Lucyfera cicho zabrzeczał. Spojrzawszy na ekran, dostrzegł zegar wskazujący prawie dwunastą. Właściwe, to nawet nie spostrzegli, iż tyle to im zajęło. Może późna pora stanowiła jednen z czynników, który utrudniał im pracę. Jednakże jedno było pewne — jeśli Chloe się uparła, dotrze do celu wcześniej czy później.

— To Ella — odezwał się nagle. — Napisała, że ma coś dla ciebie...

Decker natychmiast zaczęła szukać swojego telefonu w kieszeni spodni. Nie mogła ukryć zaskoczenia, gdy okazało się, że jej komórka, zapewne od dłuższego czasu, była wyłączona, a jej bateria całkowicie rozładowana. Dlatego nie dzwoniła, pomyślała jasnowłosa, chowając smartfon do jeansów.

— Musimy do niej jechać. Nawet teraz — zarządziła zmęczonym tonem.

— W takim razie zapraszam, pani detektyw — powiedział, uśmiechając się szelmowsko, co było wprost niedostrzegalne w ciemności nocy. Pozwolił jej iść przodem, prowadząc do samochodu stojącego na parkingu.

Szli w milczeniu, napawając się oddalonym skowytem psów. Mimo nocnej pory, temperatura była wysoka. Krzykliwy zapach maciejki dobiegłał z niektórych podwórzy, łaskocząc ich nozdrza. Nie była to zdecydowanie ulubiona woń Lucyfera, lecz wciąż preferował ją od bergamotki. Chloe natomiast praktycznie przysypiała na stojąco, idąc wolnym krokiem. Zostawiała za sobą jedynie stukot butów na drodze, który jeszcze przez chwilę odbijał się echem gdzieś za ich plecami. Policjantka nie zaprzeczyła, gdy to Morningstar wsiadł za kierownicę i powoli włączył silnik samochodu. Delikatna muzyka grająca z głośników i rześki powiew wiatru, dobiegający zza uchylonej szyby sprawił, że jasnowłosa oparta o drzwi zasnęła nieświadomie delikatnym snem. W końcu miała niewiele okazji, by wypocząć w ciągu ostatnich dni.

• • •

— Pani detektyw — mówiąc, potrząsnął najdelikatniej jak potrafił jej ramieniem. — Jesteśmy na miejscu — dodał, podając jej rękę, by kobieta sprawniej wyszła całkowicie zaspana z pojazdu.

— Yhym... — przytaknęła, mrugając oczyma, które musiały przywyknąć do jasnego światła latarni przed blokiem, w którym mieszkała latynoska. — Chodźmy. — Wstała, delikatnie się chwiejąc na sztywnych i zdrętwiałych nogach.

Mimo ogólnego zesztywnienia, Decker, z drobna pomocą Lucyfera, sprawnie pokonała schody prowadzące na piętro i już po kilku minutach wraz z nim czekali, aż Ella wpuści ich do środka mieszkania.

— Och, jesteście wreszcie! — krzyknęła aż zbyt głośno ciemnowłosa, nagle wychylając się zza progu drzwi znajdujących się za ich plecami. — Pomyliliście numery, ale to nic — zaśmiała się delikatnie, po czym machnęła dłonią.  Uśmiechnęła się, poprawiając jasnoróżowa piżamę w czarne gwiazdki, po czym zaprosiła ich do środka.

Lucyfer nigdy wcześniej nie był w jej lokum, lecz zdecydowanie zgadzało się ono z wyobrażeniami na temat Lopez. Mieszanka stylów i pudrowych kolorów przeplatanych czernią i licznymi wzorkami. Na jednej z głównych ścian wisiały wycinki z gazet, głoszące o jej sukcesach i kolejnych rozwiązanych sprawach przez oddział policji w Los Angeles i wszelakie artykuły dotyczące hazardu. Na następnej zaś koralikowy, cholernie wielki, jak i jaskrawy, obraz jednorożca z motywującym cytatem. Chloe, widząc chaos panujący wkoło, ułożyła się na miękkiej kanapie, czekając aż Ella przekaże im to, czego się dowiedziała.

— Więc tak... — zaczęła, otwierając laptopa. — Trochę popisałam z rodziną tamtej piosenkarki, która tak cię zainteresowała... — mówiła cicho, wystukując kolejne litery na klawiaturze komputera. — Na początku byli dość niepewni, ale wyjaśniłam im sprawę i zapewniłam, że nie jestem z żadnego brukowca — rzuciła, przesuwając urządzenie w stronę policjantki.  — To tak w skrócie...

— Dostałaś jakikolwiek zapis sekcji? Cokolwiek, co mogłoby ją powiązać z tamtymi kobietami? — dopytywała Chloe, patrząc jak latynoska otwiera kolejne programy.

— W tajemnicy, a jakże by inaczej, były mąż wyjawił mi, że nie przeprowadzono sekcji. Nie chcieli, by jej smierć stała się medialna, a raczej mało kto milczałby, widząc coś takiego... — westchnęła smutno.

Wzrok Morningstara również powędrował na ekran laptopa, gdzie wyświetlało się zdjęcie półnagiego ciała gwiazdy. Włosy zdobiły jej ramiona. Twarz pokrywał dokładny makijaż w kolorach różu i fioletu.

— O Ojcze... — wymsknęło się mężczyźnie, gdy przetworzył to, co właśnie widział.

Oczy Chloe zrobiły się wielkie niczym monety, a ciśnienie podskoczyło. Nigdy nie widziała czegoś tak...pięknego. Pięknego a jednocześnie brutalnego. Nigdy nie było dane jej spotkać kobiety, której klatka piersiowa została równo rozcięta, organy wyjęte, a brzegi nacięcia osuszone i wyczyszczone. Nigdy nie widziała, by w ciele tkwiło kilkadziesiąt różowych i białych, zupełnie nieskazitelnych, drobnych róż pozbawionych kolczastych łodyg.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro