1.4
→ Let me dream ←
— A czy teraz mogę zbadać ofiarę? — zapytał Lucyfer, czekając już dostatecznie długo, spoglądając na stojącą u jego boku blondwłosą Chloe.
Kobieta właśnie wpuszczała do mieszkania kolejnych ludzi, tym razem tych pracujących w kostnicy. Krzątała się między piętrami domu, starając się nie popełnić żadnego błędu. Jej nogi zgrabnie przeskakiwały po dwa stopnie, by znów znaleźć się na parterze.
— Teraz już tak — rzuciła szybko z lekkim zniesmaczeniem w głosie, nawet nie spoglądając na mężczyznę w garniturze.
Twarz policjantki stała się natychmiast całkowicie obojętna, bez wyrazu. Z policzków zniknął róż a w oczach o kolorze pochmurnego nieba pojawiły się delikatne iskierki zaangażowania. Zmierzała ku współpracownikowi, by go przypilnować. W końcu sama nigdy nie wiedziała, czego się może po nim spodziewać i czym może ją zaskoczyć. Wchodząc do jasnej i przestronnej sypialni, gdzie wdzierało się światło słoneczne, ujrzała tam kobietę o kasztanowych włosach i piegach rozrzuconych na jej obliczu. Ułożona na delikatnej błękitnej pościeli z aksamitu. Widok młodej dorosłej w czarnym komplecie bielizny z rozcięciem w centralnej częścią ciała, z którego już przestała sączyć się krew, na zawsze miał już zostać w jej pamięci. Ciało ofiary było zgrabne, blade ale także w pewnym stopniu wysportowane. Choć Chloe tak bardzo chciała zapomnieć, przypomniała sobie widok Nancy, która wyglądała praktycznie identycznie. Zupełnie jakby spała. Jakby jeszcze żyła. Jakby po prostu odpoczywała z czarnymi, długimi włosami luźno rozrzuconymi na kanapie. Policjantka wiedziała, że jednak mimo wielu podobieństw, które dostrzegła na pierwszy rzut oka, coś zostało zrobione inaczej.
— Nie rozumiem, dlaczego kobiety się tak szpecą? — rzucił nagle Lucyfer, a Decker gwałtownie podskoczyła odsuwając się od trupa.
Zdezorientowana odwróciła się ku mężczyźnie, u którego na twarzy widniała pewna konsternacja. Spojrzała na Lucyfera spode łba, po czym już miała wrócić do pracy ignorując jego kolejne i zapewne błahe, przemyślenia.
— Pytałem tylko — odchrząknął, by zwrócić uwagę kobiety na siebie. — Dlaczego się tak oszpeciła? — powtórzył pytanie, trzymając krótki kosmyk brązowych włosów, sięgających ledwo za ucho, w swojej opalonej dłoni.
— Chcesz mi powiedzieć — zaczęła Chloe, tłumiąc śmiech wywołany jego postawą. — Że sławny Lucyfer Morningstar wybrzydza jeśli chodzi o kobiety? — westchnęła lekko, wiedząc, że kto jak kto, ale on akurat mógłby zdobyć serce każdej przedstawicielki płci żeńskiej swoim urokiem nie ważąc na późniejsze konsekwencje.
— Ta i tak nie dotyczy mojego kręgu zainteresowań, Pani Detektyw. — odparł nonszalancko swobodnym głosem, przewracając diabelskimi oczyma. Kucnął przy szatynce, a następnie skwitował: — Nie lubię zimna.
Policjantkę nieznacznie zdziwiła odpowiedź ciemnowłosego, jednakże nie nastawiała się także na wypowiedź zahaczającą o nekrofilię. Wszystko przecież jest dla ludzi, lecz z umiarem.
— Tak czy inaczej. — Założyła gumowe, niebieskie, a przede wszystkim okropnie pachnące, rękawiczki, by nie naruszyć możliwego DNA pozostawionego na ciele ofiary i przystąpiła do dokładniejszych oględzin. — Co mogło się stać? — zapytała sama siebie, zatrzymując wzrok na drobnej kobiecie, ułożonej jak do snu. — Rana na brzuchu krwawiła, ale jest dość płytka. Raczej nie była bezpośrednią przyczyną śmierci, bo ledwo sięga skory właściwej. — Jasnowłosa z dużą ostrożnością rozchylała ranę i na powrót ją zamykała. Krew już zaczęła przysychać na jej brzegach, przez co było to utrudnione. Dokładnie obejrzała tkanki obok niej, odganiając przy tym Lucyfera, który powtarzał jej ruchy.
Następnie począwszy od podbrzusza, którego kształt zupełnie nie pasował do szczupłej sylwetki, aż do stóp analizowała każdy fragment ofiary. Niestety, nie znalazła nic ciekawego, nie licząc paru pieprzyków pod kolanami i zdartego, czerwonego lakieru z paznokci u nóg. Już miała przenieść się wyżej, lecz Morningstar przywołał ją do świata obecnych, pukając ją w ramię.
Chloe dopiero teraz spostrzegła, że stojący, a właściwie klęczący na przeciwnej stronie łóżka mężczyzna trzyma w dłoniach głowę pokrytą kasztanowymi lokami i ciemnymi jak noc oczami, tym samym odchylając ją lekko na bok.
— Pani Detektyw... — zaczął spokojnie i z wyczuwalnym zainteresowaniem, spoglądając na jej profil i piękne, jasne oczy, pełne iskierek. Na jej obliczu widniała ciekawość, lekko otwarte usta dodawały jej twarzy namiętności.
— Tak? — Podeszła do towarzysza, okrążając ciało, by sprawdzić to, co chciał jej przekazać.
— Wydaje mi się, że znalazłem kolejną, która lubiła się dobrze zabawić — rzucił a arogancją i już miał dokończyć wypowiedź żartobliwą pointą, lecz umilkł czując na sobie karcący wzrok Chloe.
— Przesuń się — rzuciła delikatnie zażenowana, odpychając go jedną z dłoni.
Otwierając szerzej oczy rażone ostrym, letnim słońcem, które wdzierało się przez uchylone okno, ostrożnie chwyciła głowę kobiety z rąk Lucyfera. Opuszki ich placów delikatnie się zetknęły, przenosząc na siebie ładunek, który nieznacznie ją połaskotał. Przesuwając jedną ze swych rąk powoli po jej karku już po chwili znalazła powód, który zakłopotał jej przyjaciela. Małe, na pierwszy rzut oka niezauważalne, wkłucia po drobnej igle widniały na szyi kobiety. Zdobiły jej skórę jak pozostałości białego tatuażu. Z niedowierzaniem przetarła czoło, myśląc znów o najgorszym. Mimo iż przypuszczała już wcześniej, że ofiary są powiązane, wciąż odpychała tę myśl od siebie. Najczarniejsze z czarnych widmo o seryjnym mordercy znów napierało na mur, który stawiała na co dzień w pracy. Jeśli tylko zdiagnozują, co podano Nancy, może wykryją to samo w ciele brązowowłosej Jane Doe. Szczerze liczyła, że chociaż to okaże się tak łatwe. Przełknęła ciężko ślinę, po czym ciężkim głosem rzuciła do przyjaciela:
— Dzwoń do Elli. — Spojrzała na jego gładką i nieskazitelną posturę, która tak bardzo nie pasowała do brudnej, nieeleganckiej policyjnej pracy. — Zapytaj się, czy wiedzą już, co podano poprzedniej kobiecie. Ja jadę do prosektorium — dodała, wychodząc z pomieszczenia w pośpiechu. Od początku czuła, że coś przegapiła i właśnie nastała pora, by to nadrobić.
• • •
— Och, Luce... Lucyfer — poprawiła się natychmiast latynoska, wiedząc, że Morningstar nie lubił, gdy się go tak nazywa. Przysunęła telefon bliżej do ucha i usiadła na obrotowym krześle w swoim biurze.
— Czy wiesz już, co zabiło Nancy? — zapytał bez przywitania, zajmując miejsce na aksamitnej pościeli, która mogła być potrzebna w dalszym przebiegu śledztwa. Choć tak właściwie, to wszelkie ślady już dawno zostały z niej starte przez Chloe, kiedy próbowała dostać się do ciała leżącego na środku dużego łoża.
— Nancy... Nancy... — mamrotała pod nosem, a gdzieś w tle dało się usłyszeć szelest sztywnych kartek. — Ach, ta biedna Nancy — przeciągała delikatnie słowa z rozżaleniem w głosie.— Znaleźliśmy Tiopental połączony z chlorkiem potasu i bromkiem pankuronium... — zaczęła cicho, lecz przyjaciel jej przerwał:
— To znaczy?
— To znaczy... — odparła, wzdychając. — Mieszankę stosowaną do wykonywania kar śmierci w naszym kraju. To trochę dziwne, bo praktycznie wcale już się go nie produkuje...
— Dziękuję ci, Ello. — Uśmiechnął się szelmowsko, zupełnie nie zaważając na fakt, iż kobieta go nie widzi. Szybko zakończył rozmowę, nie dając się jej pożegnać, co przy rozwlekłości Lopez trwałoby kilka srogich minut. Jednakże Lucyfer nie mógł powiedzieć, że cieszyła go nieobecność radosnej brunetki. Jak się kiedyś okazało ona także lubiła dywagować na tematy boskie i oceniać piekielne kary.
• • •
W samochodzie nagle rozbrzmiała cicha muzyka. Na wyswietlaczu komórki pojawił się napis: cieć od zbierania. Chloe przesunęła zieloną strzałkę do siebie, odbierając połączenie.
— Wiecie już kto to? — zapytała, trzymając kierownicę jedną ręką a drugą próbowała włączyć tryb głośnomówiący.
— Tak, Decker — rzucił szorstki głos, wciąż nie wierząc, że córeczka byłego policjanta jest w stanie rozwiązać jakąkolwiek zbrodnię sama. — Ofiara to Rachel Miller, Niemka, która przebywała w Stanach od trzech lat.
Jasnowłosa nieświadomie pokiwała głową, kierując się w stronę zakładu patomorfologii sądowej podporządkowanej posterunkowi. Już z oddali widziała korek, jaki utworzył się na jezdni.
— Zawiadomiliśmy jej narzeczonego — Bena Hugha. Jeśli chcesz z nim porozmawiać, to jest na miejscu — mówiąc to, na jego twarzy pojawił się szyderczy uśmieszek. — Właśnie siedzi na podwórzu razem z Mary. — Spojrzał w stronę tarasu i kiwnął głową, ciesząc się z zaistniałej sytuacji, wobec której Decker dopiero później będzie mogła przepytać mężczyznę.
— Podaj mi Lucyfera, bo wiem, że stoi obok. — Zdenerwowana zatrąbiła, by utworzyć drogę między pojazdami. Musiała się spieszyć, bo z autopsji wiedziała, że ludzie zwykli zabierać ciała swych bliskich od razu po sekcji. Co prawda nie wszyscy, lecz pan Adams wydawał się jednym z nich.
Jeszcze przez chwilę czekała, słysząc nawoływanie technika.
— Co ci powiedziała? — zapytała, usłyszawszy oddech Morningstara w słuchawce.
— Jakiś niezrozumiały, chemiczny bełkot — rzucił zbywająco, wzruszając ramionami.
— Och — westchnęła podirytowana jego zachowaniem, wymijając kolejny samochód stojący przed nią.
— Lubię, gdy tak robisz. — Uśmiechnął się, szczerząc zęby. — Stwierdziła — przekrzywił lekko głowę, by chwycić telefon wygodniej — że to mieszanka wykorzystywana do wykonywania kar śmierci, możliwe, że wykonana samodzielnie, bo ciężko ją zdobyć — mówił spokojnie, o ile można tak określić szybką, lecz w pełni zrozumiałą wypowiedź.
Jasnowłosa z delikatną satysfakcją na twarzy zaśmiała się pod nosem.
— To miejsce zbrodni, nie możemy się śmiać. — Usłyszała przytłumiony głos Lucyfera, który właśnie ją przedrzeźniał.
— Weź wodę i idź do męża Racheli. Nie rozłączaj się, bo stoję w cholernie długim korku — przeciągnęła, obserwując jak czarne Volvo powoli ustępuje jej drogę.
Nasłuchiwała kroków mężczyzny i licznych uwag co do jego stroju od ekipy, która nie miała okazji go poznać. Na szczęście Lucyfer powstrzymał się od wszelkich komentarzy.
— Detektyw Chloe Decker — przedstawiła się, gdy do jej uszu dotarł szloch. — A to mój partner. — Lucyfer uśmiechnął się, słysząc to słowo — Lucyfer Morningstar.
— Ben — powiedział nieśmiało, nachylając się do telefonu. — Ben Hugh — mówił lekko wystraszony.
— Wie pan już co się stało, prawda? — zaczęła Chloe, ściszając ton głosu, by brzmieć bardziej profesjonalnie.
— Tak. — Przełknął rosnącą w gardle gulę i potarł oczy.
— Pańska narzeczona została poważnie otruta arszenikiem — skłamała, choć była prawie pewna, że kobietę zabito tak samo jak Nancy, którą z Rachelą łączyły jedynie drobne wkłucia na szyi i ułożenie ciała jak do snu.
— Słucham? — Próbował wstać z krzesła, lecz Lucyfer natychmiast go powstrzymał. Jasnowłosa zupełnie nie wiedziała, co się dzieje na miejscu. Domyśliła się jedynie, że dźwięk, który nagle zabrzęczał jej w uszach był odgłosem przewróconego, ciężkiego mebla.— Przecież to niemożliwe... — zaczął zdenerwowany tym, co go spotkał.
— Skąd wiesz, że to niemożliwe? — zapytał Morningstar, widząc katem oka jak zwłoki kobiety wynoszone są z mieszkania. — Niemożliwe, bo sam to zrobiłeś — dodał cicho, kucając przy mężczyźnie.
Jasna cholera, pomyślała policjanta, wyrywając kilka włosów z głowy. Znowu się zaczęło — dodała wciąż w myślach.
— Nie, skądże. — Skrzywił się, odwracając ku niemu. — Ja nigdy bym... — zaczął, lecz nagle urwał, bo Lucyfer poderwał go ku górze.
Chloe nawet nie widząc swojego towarzysza, domyśliła się, co czyni. Krzyk Bena przeszył jej uszy. Już miała przygotować się na stałą kwestię Morningstara, która w jakiś magiczny sposób działa na każdego, oprócz niej, ale otrzymała wiadomość. Przez chwilę ingnorowała protesty męża ofiary, by pochłonąć całą jej treść wzrokiem.
— Czego tak naprawdę pragniesz? — Głos ciemnowłosego przepełnił samochód, a ona mogła jedynie wyobrażać sobie jego ciężki, zimy a jednocześnie tak parzący wzrok.
— Pragnę... — Słuchała z uwagą bełkotu, przekonawszy się nie raz, że po owym stwierdzeniu zawsze pada prawda. — Pragnę, by Rachele wciąż żyła. Byśmy mogli założyć rodzinę — urwał, gdy Morningstar gwałtownie puścił jego ubranie.
— Pani Detektyw? — zapytał z przejęciem, a jego głos tak bardzo różnił się od tego, jakim rozmawiał z Hughem. Był delikatny i ciepły. — Słyszy nas Pani? — zaświergotał.
— Czy... — zaczęła, otrząsając się. — Czy wiedział pan, że narzeczona była w ciąży? — Przetarła twarz dłonią. Na samą myśl, że ucierpiało także dziecko zrobiło jej się słabo. To właśnie było przyczyną, że podbrzusze kobiety wydawało się zbyt nieproporcjonalne do reszty sylwetki. Że też nie dotarło to do niej wcześniej. Wciąż jednak brakowało jej jednego aspektu, by oficjalnie połączyć oba zabójstwa.
— Nie — załkał cicho. — Boże, co z dzieckim? — zapytał zdesperowany.
— Niestety... — odparła sucho, przełykając ślinę.
• • •
Sama nie sądziła, że stwierdzi, iż patolodzy mają ciekawą pracę. Rozmowy z martwymi nie były jej marzeniem, aczkolwiek chłód pomieszczeń obłożonych płytkami, gdy na dworze panowało piekielne ciepło, niebiańsko kusił do zmiany profesji. Nikt nie musiał jej wskazywać drogi do skrzydła, w którym mieścił się interesujący ją punkt. Stukot kroków niósł się po pustych korytarzach, do momentu, aż wreszcie odnalazła zielonoszare drzwi i charakterystyczną tabliczkę, której treść głosiła: zmarli też mają głos i upraszczają o ciszę.
Mimowolnie uśmiechnęła się pod nosem, po czym wzięła głęboki oddech, nie wiedząc co zastanie w środku i pchnęła ciężkie drzwi. Minęła chwila, nim omiotła wzrokiem pomieszczenie i zlokalizowała lekarza, którego biały fartuch praktycznie zlewał się z kafelkami na ścianach i podłodze.
— Chloe Decker — przedstawiła się a pomieszczenie powtórzyło jej dane echem. Blondyn, który dotychczas siedział bez ruchu, obrócił się w jej stronę. — Szukam lekarza, który wykonywał sekcję Nancy Adams — powiedziała stanowczo, choć ogrom przestrzeni zastawionej stołami z metalu ją przerażał.
— Zastępuję go. — Uśmiechnął się miło, a następnie wytłumaczył: — Hole wziął urlop, wątpię, by Pani udało się do niego dodzwonić.
Oczywiście, że było to niemożliwe. Przecież, gdyby Hole choć raz odebrał telefon, Chloe mogłaby zadzwonić a nie gnać jak głupia do zakładu.
— Dobrze, w takim razie czy wiadomo coś panu o jakichś ranach ciętych na tamtym ciele? Coś drobnego, nie głębokiego. Możliwe zadrapania? — wypytywała, przypadkowo opierając się o lodowaty i wilgotny blat. Natychmiast zabrała z niego swoje dłonie, zaplatając je następnie na klatce piersiowej.
— Bardzo mi przykro, ale nie miałem nawet okazji czytać jeszcze raportu. Dać pani kopię? — Spojrzał na nią ciemnymi, prawie czarnymi oczami, w których nie było można dostrzec żadnych uczuć.
— Nie, dziękuję. Gdzie mogę obejrzeć ciało?
— Wydaliśmy je — odparł spokojnie. — Tak jak zostało to ustalone przez zarząd.
— Słucham?
— Hole uznał, że jego raport będzie wystarczającym dowodem, bo miał dość sprzeczania się z rodziną ofiary. Nie znaleziono żadnych odcisków. Nie było też telefonów od policji, by je zachować.
— Może dlatego, że w tej przeklętej piwnicy nie ma zasięgu? — zarzuciła mocno zdenerwowana. Jej ton był ostry a na policzkach mimo chłodu pojawił się mocny rumieniec. Czoło zmarszczyło się a dłonie zacisnęły w pięści.
Jak ja się czymś nie zajmę, to nikt tego nie zrobi.
Chloe prowadzi sprawę — Chloe musi zrobić wszystko.
— Spokojnie... — położył jej dłoń na ramieniu. — Przecież nie będzie pani wykopywać teraz zwłok. Poszło w piach i nie wróci — zażartował, ale nim uśmiech zdążył wykwitnąć na jego twarzy — zniknął. Chloe patrzyła na niego srogo, mimo jej niskiego wzrostu zaczął się jej bać. W jej oczach malował się upór i stanowczość.
— Zdaje sobie pani sprawę, że to mało etyczne i ludzie tego nie znoszą? — zapytał retorycznie.
— Policja od dawna ma w dupie etykę, więc przemyślę uważnie tę opcję — odparła, próbując się uspokoić, po czym wyszła trzaskając drzwiami. Zadarła głowę i ruszyła do przodu, sama jeszcze nie wiedząc, co zrobi.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro