1.3
→ Small talk ←
— Wyniki wstępnych badań wskazują na zabójstwo, co wcale mnie nie dziwi... — mówiła spokojnie jasnooka Chloe, związując swoje delikatne blond włosy ciemną gumką.
— Więc chodźmy znaleźć mordercę! — wypalił niespodziewanie Lucyfer wesołym tonem. Mimowolnie wpatrywał się w gładki i nieskazitelny profil Decker. — Nie możemy go zostawić bez kary, prawda? — zapytał, lecz kobieta nie zwróciła na to uwagi.
Głos Morningstara był aż nazbyt głośny, ale przecież martwi nie mają słuchu. A co z żywymi? Cóż, każdy pracujący z mężczyzną musiał jakoś przywyknąć do jego niespodziewanych wybuchów zupełnie nieadekwatnych do sytuacji. Chloe znała go już na tyle długo, by nie zwracać uwagi na jego drobne, choć częściej większe, odstępstwa od przyjętych norm zachowań. Mimo to wciąż nie umiała pojąć, dlaczego owy ciemnowłosy tak bardzo lubi wymierzać kary. Łapanie przestępców, łajdaków i innych ludzi wyjętych spod prawa mogło być motywowane wszystkim, lecz ich karanie? Sprawianie bólu, fizycznego czy też częściej psychicznego, było dla niej zupełnie nie do pojęcia.
— Och, przecież nie możemy. Nie możemy tak po prostu... — ciągnęła dalej, odwracając się ku niemu. Niestety równie szybko jak zaczęła, ucięła wypowiedź, widząc jak jej znajomy zerwał się z krzesła i ruszył ku drzwiom wyjściowym z posterunku. — Tak po prostu wyjść i szukać podejrzanych — dokończyła sama do siebie z odrobiną frustracji. Gwałtownie zerwała się z krzesła na kółkach i ruszyła przez długi korytarz, by dogonić Lucyfera.
Pokręciła głową, lekko zdenerwowana faktem, że jej partner znów nie stosuje się do ustalonych przez nią zasad. Zasad, które były bardzo ważne w życiu Chloe, szczególnie po rozwodzie z Danem. Godzina odbioru Trixie i jej ponownego podwiezienia do byłego męża. Dokładnie ustalony jadłospis na cały tydzień i porządek na biurku. Wszystko było dopięte w jej życiu na ostatni guziczek, dopóki przez jej drogę nie przebiegł czarny kot — samozwańczy diabeł, Lucyfer Morningstar — który zaczął łamać wszelkie normy i zasady.
Zarzuciła na siebie brązową ramoneskę, którą uprzednio chwyciła z oparcia i szybkim krokiem przekroczyła próg komisariatu, zostawiajac za sobą podejrzane spojrzenia pozostałych pracowników. Niedopita herbata na blacie zaczęła wylewać się z papierowego kubka, który przewrócił się pod wpływem podmuchu powietrza, zalewając sprawozdanie od koronera.
Słońce świeciło dość jasno, parząc jej policzki. Widok jasnego, dziennego światła po tym, jak wyszła z domu, gdy dopiero świtało, nieznacznie ją oślepił. Pomrugała oczyma, próbując dostosować się do warunków. Na szczęście, tym razem jej przyjaciel postanowił, z łaski swojej, poczekać na nią i nie biegać samodzielnie na oślep za kryminalistami. Chloe spostrzegła go na parkingu, gdzie jak gdyby nigdy nic opierał się o jedną z kolumn.
— Jaki mamy plan na dziś, pani Detektyw? — odrzekł spokojnie, spoglądając na nią z góry. Miał na sobie dobrze skrojony garnitur i idealnie wyprasowaną koszulę, co onieśmielało kobietę, która przygrzebana papierologią także w domu, nawet nie miała czasu zetrzeć ze spodni plamy po okruszkach śniadania.
Na jego, przystojnej na swój sposób, twarzy widniał przyjemny uśmiech, którym darzył tylko wybrane osoby. Choć mógł on uwieść każdą mieszkankę Los Angeles, a właściwe to każdego — wybrał właśnie Chloe Decker. Anielskie Dziecko. Wybrał tą jedyną, która miała się okazać niedostępna dla niego przez wszystkie jej ziemskie dni i boskie wieczności.
— My — zaakcentowała słowo — mamy plan? — odparła ironicznie z dozą złości, otwierając szerzej swoje piękne oczy. — Przecież to ty — wskazała na niego palcem prawej ręki, który zdobił plastikowy pierścionek, jaki Trixie założyła jej przed wyjściem do szkoły — wybiegłeś z posterunku jak diabeł kropiony święconą wodą. — Wykrzywiła się delikatnie, szturchając go w klatkę piersiową, co sprawiło jej niemałą satysfakcję. Nie można było nie zauważyć, że kobieta polubiła wytykać mężczyźnie swoje racje, w szczególności, gdy okazywały się one zgodne z prawdą.
— Och, przesądy! — rzucił niepocieszony z wyraźnym zgorszeniem w głosie. Natychmiast uśmiech znikł z jego twarzy. — Przecież wiadomo, — mówił, silnie gestykulując — że woda święcona wcale na mnie nie działa... — uciął niepocieszony.
Już po chwili rozpoczął także swój wywód na temat otchłani piekła i jego kolejnych kręgów, lecz do kobiety docierało jedynie bla bla bla. W końcu znudzona jego ciągłymi powtórzeniami przerwała mu. Stanęła na palcach, by móc spojrzeć mu w ciemne oczy, z których biło dziwne, parzące ciepło.
— Mamy zabójstwo do rozwiązania — zwróciła mu uwagę. — Dlatego choć raz mógłbyś zachować swoje, samozwańcze i cholernie denerwujące diabelskie ego dla siebie — westchnęła ciężko, starając się zachować równowagę, z której tak uwielbiał ją wyprowadzać w każdym możliwym momencie. Lucyfer uważał, że gdy się denerwuje, twarz Chloe przybiera ciepłego rumieńca, a w jej oczach pojawia się błysk zaangażowania i pewności siebie.
— Czyżby pani Detektyw była zła? — drażnił się z nią, gładząc rękaw czarnego, śliskiego garnituru. Sam nie wiedział, czy zachować resztę uwag, które wymyślił pod porannym prysznicem dla siebie czy przekazać kobiecie. Ostatecznie jednak postanowił odłożyć to na później.
— Czyżby Lucyś chciał skończyć w wydziale w Baltimore? — Rzuciła mu ostre spojrzenie, po czym ruszyła w stronę swojego samochodu.
Przysłuchiwała się krokom mężczyzny, które niósł podziemny parking, gdy szedł za nią zachowując bezpieczną odległość. Jak zwykle to ona musiała działać i powstrzymywać go przed wygłupami oraz durnym zachowaniem. Zamykając drzwi czarnego, służbowego pojazdu, postanowiła, że rozwiąże sprawę morderstwa Nancy Adams, nawet gdyby wszelkie znaki na Niebie i Ziemi kazały jej przestać. W końcu nie mogła tego od tak porzucić, bo zachowanie Lucyfera ją denerwowało, a czas spędzany w domu ciągle się skracał. Kątem oka zauważyła, że Lucyfer wydawał się niezwykle niezadowolony z tego, iż nie pojadą jego kabrioletem, który pożyczył na czas nieokreślony. Odpaliła silnik, ignorując chwilowy bunt mężczyzny, a następnie zablokowała klamki.
Gdy Lucyfer zorientował się, co zaszło, znów uniósł głos:
— Przecież nie wyskoczę z rozpędzonego samochodu! — Uderzył dłonią w kratkę, która dzieliła go od jasnowłosej. — Nie jestem już dzieckiem, mamo — dodał pod nosem, lecz nie umknęło to jej uwadze.
— Zachowujesz się jak dziecko. — Spojrzała w lusterko, gdzie widniała twarz Lucyfera. — Czyli nim jesteś — skwitowała sucho, gwałtownie hamując, przez co ciemnowłosy uderzył obliczem w metalowe kraty.
Uśmiechnęła się do siebie, nie słuchając mamrotania, które niosło się zza jej pleców. Skręciła w lewo, obierając drogę na luksusowe osiedle, by poszukać nowych świadków.
• • •
Nie minęło nawet pół godziny ciszy między partnerami, przerywanej popem, który leciał w radio, a już znaleźli się między krętymi uliczkami pełnymi biegających dzieci. Policjantka, której złość już ustąpiła w znacznym stopniu, zaparkowała przed jednym z żółtych domów z ogrodem, który znajdował się naprzeciw posiadłości Nancy, gdzie wciąż znajdowały się resztki policyjnych, żółtych taśm wydzielających teren zbrodni. Promienie słoneczne odbijały się w jej ciemnych okularach, gdy wysiadła z auta.
— Czy możesz mnie wypuścić? — Usłyszała krzyk Morningstara, gładzącego czarny garnitur, który wymiął się podczas jazdy. Przez jakiś mogła cieszyć się spokojem, gdyż mężczyzna siedział cicho, lecz teraz znowu wyrwał ją z ogrodu zen.
Kobieta spojrzała na niego zza oprawek, po czym zapukała w przyciemnianą szybę samochodu. Na jej twarzy pojawił się delikatny uśmiech, który umknął wzrokowi Lucyfera. Już miała otworzyć drzwi od zewnątrz, ale nie mogła powstrzymać się przed komentarzem:
— Zachowuj się, bo nie będzie gwiazdkowego prezentu. — Położyła dłoń na klamce, wypuszczając ciemnowłosego.
— Lubię, gdy mówisz w ten sposób. — Przekrzywił delikatnie głowę, łapiąc w ostatniej chwili ciężkie drzwi, które kobieta nagle puściła.
Jedyną reakcją na jego żenujące, w jej odbiorze pochlebstwo stanowiło potarcie czoła. Wciąż nie mogła uwierzyć w swoje szczęście. W to, że to właśnie ktoś taki jak on, stanął na jej nici życia i zaczął tworzyć pętelki. Bez komentarza podeszła do furtki wykonanej z zimnego metalu w kolorze srebra. Próbując wejść, spostrzegła, że jest ona zamknięta. Już miała cofnąć się zrezygnowana do pozostałych rodzin, zamieszkujących okolicę, lecz coś przykuło jej uwagę. Ignorując ciemnowłosego, który dołączył do niej przed chwilą i podejrzanie przyglądał się ogrodzeniu, wychyliła się ku drzwiom wejściowym z kolorowymi witrażami. Zdziwiło ją, że są one uchylone, mimo panującego na dworze skwaru. Ponad to wycieraczka była nierówno podwinięta, jakby ktoś wychodził z domu w pośpiechu.
— Dlaczego ktoś zamknął furtkę, a zapomniał o drzwiach? — powiedziała sama do siebie, spoglądając na schylającego się Lucyfera, którego palce poruszały się szybko.
— A to była zamknięta? — zapytał, ignorując jej ciężkie spojrzenie spoczywające na nim. — Przepraszam, nie zauważyłem. — Złożył ręce razem, w geście rezygnacji, widząc, że jasnowłosa znów się czerwieni.
Tak właściwie, to nie pogardziłby, gdyby choć raz nie była zła właśnie na niego, ale czegoż on mógł oczekiwać od życia, którym steruje sam wszechmogący Ojciec? Ojciec, który uwielbia zabawę i wprowadzanie chaosu w żywot nieposłusznego syna wielbiącego zabawę. Syna, który wyrwał się na małe wakacje z samych czeluści piekielnej rozkoszy.
— Nie możesz tak po prostu włamywać się ludziom na podwórka — zaczęła, przysuwając go do siebie, poprzez szarpnięcie jego ciemnej koszuli.
Lucyfer gwałtownie przestał się chichotać i spoważniał. W mniejszym stopniu rozumiał obawy Pani Detektyw, lecz wciąż nie potrafił żyć tak, jakby tego oczekiwała. Jego oddech delikatnie przyspieszył, gdy poczuł jej dłoń na swojej klatce piersiowej i tak samo nagle zwolnił po tym, jak ją zabrała,
— To nie jest zabawa — stwierdziła ostro, gdy wchodziła na zielony trawnik.
— Przepraszam, pani Detektyw — mówił cicho i spokojne. — Jednakże jesteś w błędzie. — W jego ciemnych oczach o kolorze spalonego karmelu pojawiły się iskierki. — Nie mogę tego robić sam. Z funkcjonariuszką policji to coś zupełnie innego. — Wzruszył ramionami, gdy Chloe zatrzymała się na schodkach i odwróciła twarz w jego stronę. — Zakuj mnie w kajdanki, jeśli tak bardzo chcesz — rzucił, na powrót uśmiechając się. Teatralnie się poddał, zapominając o postanowieniu, by jej nie denerwować. Przynamniej na tamtejszą chwilę.
— Czy ja już kiedyś mówiłam, że zachowujesz się gorzej od Trixie? — zapytała, szykując się na kolejną, błyskotliwą odpowiedź.
— Tak — potwierdził od razu. — Dokładnie sto piętnaście razy, od kiedy zwinąłem blanta na naszym pierwszym, wspólnym miejscu zbrodni. — Przepuścił ją w progu, uprzednio strzepując pajęczynkę zawiśniętą wysoko we framudze.
W odpowiedzi dostał jej ciche westchnięcie. Nim wszedł za nią do mieszkania, ręka Chloe gwałtownie go zatrzymała. Zauważył, jak kobieta odbezpiecza broń schowaną za kurtką, po czym wolno wchodzi do środka.
— Nic nie dotykaj — szepnęła, będąc już w korytarzu, odwracając się do niego, by tym razem zastosował się do jej prośby. — A jeśli już, to pytaj — rzuciła, bo nie była w stanie uwierzyć, że Morningstar powstrzyma swoje palce przed zmacaniem czegokolwiek.
Nasłuchując, czy budynek jest na pewno pusty, tak jak przypuszczała, rozdzielili się. Na pierwszy rzut oka, nie było w nim nikogo. Zimne powietrze uderzyło ich, gdy przekroczyli próg salonu. Mimo upałów na dworze w pomieszczeniach panowała przyjemna temperatura i błoga cisza. Chloe skierowała się do kuchni, a jej towarzysz, a jakże by inaczej, do sypialni.
Nim zdążyła minąć sofę, wydawało jej się, że usłyszała jakiś cichy, ledwo słyszalny hałas. Na powrót wychyliła się na korytarz, by sprawdzić, czy jest sama. Jej serce zaczęło bić mocniej. Mimo iż przywykła do takich sytuacji, wciąż bała się o swoje życie. Wiedziała, że jeśli źródłem dźwięku byłby Lucyfer to od razu by się wytłumaczył. Wyciągnęła broń przed siebie, trzymając ją w lekko mokrych dłoniach. Obróciła się znów w stronę szafek i zamarła.
Wprost na jej twarz skoczył czarny kocur. Jego zielone oczy szkliły się w świetle dnia na czerwono. Poczuła ból na policzku i natychmiast zdjęła z siebie zwierzę. Upuściła je na blat, ciesząc się, że to on powodował szmery dochodzące z korytarza. Niewiele myśląc, potarła ranę na twarzy. Miedzy jej zadbanymi dłońmi poczuła coś ciepłego. Zdecydowanie za dużo czegoś lepkiego i ciepłego.
— Lucyferze! — krzyknęła głośno, przeglądając się w szybie kuchennej szafki.
Cholera.
Zaróżowione poliki zdobiły odbicia kocich łap, umazanych na ciemny kolor. Chloe rozmazała brud między palcami i go powąchała. Nie było to błoto, bo przecież od dawna nie padało, ani lepka ziemia. Rozpoznała zapach i konsystencję krwi. Śledząc wzrokiem futrzaka, dostrzegła, że jego czarne futro jest lepkie.
— Pani Detektyw? — Usłyszała stłumioną odpowiedź partnera, która niosła się z piętra, gdzie też trafił szukając łazienki.
Lekko podskoczyła, czując jak kot otulił się wokół nogawek jej spodni, które tym razem będzie musiała wyprać. Bez chwili namysłu ruszyła za głosem Lucyfera. Dom nie był aż tak mały, więc łatwo było się w nim zgubić, lecz kobieta nie miała z tym problemu. Gdzieś na podłodze leżał stłuczony wazon, który musiał zrzucić kot. Chloe weszła do pokoju, z którego wyglądał ciemnowłosy. Blask płynący z otwartej żaluzji na chwilę ją zaćmił, lecz mimo to zauważyła odkrycie towarzysza.
— Ciała kobiety w bieliźnie też nie mogę dotknąć? — Spojrzał na nią, a następnie przeniósł swój wzrok na kobietę leżącą na łóżku, która posiadała ciętą ranę na brzuchu.
Chloe wyjęła telefon z kieszeni jeansów, po czym wybrała numer wewnętrzny posterunku.
— Dobrze, wnioskuję, że nie robimy wyjątków — odpowiedział sam sobie Morningstar.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro