Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Królicza nora

Pokój wypełniały głębokie cienie. Małe okno zasłaniała ciemno-fioletowa zasłona. Zapach kadzidła wisiał w powietrzu, mieszając się z tym ledwo wyczuwalnym wydzielanym przez sproszkowane składniki. Średniego wzrostu szatynka klęczała przy jedynym w pomieszczeniu źródle światła. Do połowy stopiona świeczka nie pozwalała dostrzec niczego dokładnie. Niewyraźne zarysy mebli majaczyły gdzieś na pograniczu wzroku. Niewielki płomyk ozłacał bladą jak kreda twarz i skrzył się w jakby wyblakłych, ciemnych oczach Megan, pod którymi widniały okropne, fioletowe zasinienia. Brązowe, zakręcone pukle dziewczyna związała w byle jaki kucyk, który ledwo się trzymał. Włosy były przetłuszczone i nie wyglądały najlepiej. W ogóle cała wydawała się wyblakła. Niby nic takiego, ale drobne oznaki wskazywały, że coś jest nie tak. Miała połamane, poobgryzane paznokcie. Wymięta, biała koszula i granatowe spodnie od wojskowego munduru od dawna nie były zmieniane.

Trzęsącym się dłońmi nakreśliła na drewnianej podłodze koślawy znak. Czerwone linie stawiane niepewnie, z oporem łączyły się powoli w skomplikowany wzór. Spory krąg otoczony setkami drobnych i większych liter, cyfr i dziwacznych zawijasów okalał kupkę proszków i misek - wapń, wodę i inne idealnie odmierzone, co do miligrama ingrediencje. Zaczynała się wahać. Czy będzie warto? Jeśli się uda, była gotowa zapłacić każdą cenę. Czy on by tego chciał? Nie wiedziała. Poczuła zbierające się pod powiekami łzy. Bała się jak nigdy wcześniej. Miała złamać najważniejszą zasadę. Mogła stracić życie, mogła oszaleć, mogła spędzić resztę dni, umierając w męczarniach. Nie myślała nawet, co mogli z nią zrobić nadworni alchemicy. Nie obchodziło jej to. Chciała odzyskać Harry'ego i już nic nie miało prawa jej powstrzymać.

Co, jeśli to niewłaściwa droga? Co, jeśli przez mały błąd straci szansę i... Zacisnęła pięści, wbijając paznokcie w skórę. Zabolało. Wbiła je mocniej, aż kropelki szkarłatu zaczęły spływać z ranek. To nie czas na wątpliwości! Pozwoliła, by krew skapnęła na środek rysunku.

Kap, kap, kap.

Cichutki dźwięk zagłuszały odgłosy ulicy. Niżej, poza dusznym pokoikiem toczyło się gwarne życie stolicy. Ludzie mieli własne smutki i radości, zmartwienia i wesołości. Ich nic nie paraliżowało. Nie sprawiało, że każde uderzenie serca i każdy oddech wydawał się trucizną. Nie zastanawiali się, czy zasługują na życie. Ono im się należało, ale nie jej. Była inna. Patrzyła na śmierć tysięcy niewinnych, ukochanego... Może mogłaby jej zapobiec, ale nie zrobiła nic. Zbyt paraliżował ją strach. Żałosna. Czuła się żałosna. To ona powinna zginąć tamtego dnia. To ona była tchórzem, który nie potrafił posłuchać sumienia i sprzeciwić się rozkazom. Czemu to Harry miał białe włosy i czerwone spojrzenie? Czemu połączył ich Ishval? Po co była ta wojna? Patrzyła bezczynnie, jak jej ukochany umierał. Była zwyczajnie żałosna.

Zacisnęła usta w wąską kreskę. Pojedyncza łza spłynęła po jej policzku. Chciała go jeszcze raz zobaczyć, jeszcze raz przeprosić. Nie błagała o miłość, na którą nie zasługiwała. Pragnęła, tylko by jeszcze raz ją uścisnął i powiedział, że jest bezpieczna.

Sięgnęła po starą, zniszczoną księgę. Rysunek na zimnych deskach nie różnił się niczym od tego z pożółkłych stron rękopisu w brązowej, skórzanej oprawie. Książka nie miała autora ani tytułu - złote litery dawno się wytarły. Położyła dłonie na ziemi. Szorstka faktura drewna podrażniła świeże zadrapania. Megan syknęła cicho. Omiotła wzrokiem skromną sypialnię. Nic oprócz niezbędnych przedmiotów nie wskazywało na obecność ludzi. Cienka warstwa kurzu osiadła na podłodze, jednoosobowym, drewnianym łóżku i dużej komodzie. Wyraźne ślady stawianych chaotycznie, bosych stóp odcinały się na tle szarego pyłku. Wzięła głęboki oddech. Nie było już powrotu.

O zimne deski rozbiła się drobna kropelka. Krąg transmutacji zalśnił nienaturalną, czerwoną łuną. Zerwał się silny wiatr, targając brązowymi lokami na wszystkie strony. Nie odrywała rąk od krwawych linii. Szklanka stojąca na komodzie rozprysła się w proch. Woda, zamiast się rozlać, poszybowała w górę, rozdzielając się na przezroczyste bąbelki. Metalowy żyrandol podzwaniał pod sufitem. Świeczka zgasła, pogrążając pokój w czerwonym blasku i od czasu do czasu nikłych przebłyskach słońca przeświecających przez wydymające się zasłony. Podłoga zaczęła trzeszczeć. Kolorowe wzory alchemiczne odrywały się od kręgu i przeplatały ze sobą, tworząc całkiem nowe, niespotykane kombinacje. Latały nad głową Megan, odbijały się od pokrytych zieloną tapetą ścian, zderzały, rozbijały na części i znów łączyły. Były piękne niczym zorza polarna i podobnie świeciły.

- Działa.- Szeroki uśmiech wykwitł na zmarnowanej smutkiem twarzy.

Nie robiła tego od bardzo dawna. Od dnia, kiedy go straciła. Strasznego, mrocznego dnia, przez który nie potrafiła kiwnąć palcem, wykrztusić słowa, racjonalnie myśleć. W kółko tylko przez jej umysł przewijały się te makabryczne obrazy pola bitwy czy raczej rzezi, nienawistne spojrzenia niebieskookich i przerażone lub gniewne ludu Ishval. Mamrotała bez ładu i składu przypadkowe słowa. Głównie "nie" i "Błagam, dość. Oni są niewinni.". Odesłano ją do stolicy Amestris. Na froncie tylko zawadzała "prawdziwym żołnierzom". Zbyt wiele zignorowała rozkazów i zbyt wiele zobaczyła prawdy. Z czasem szok minął, ale to, co widziała, wżarło się w jej duszę i odmieniło na zawsze. Z wesołej, radosnej Megan zmieniła się w zobojętniałą, pustą kukiełkę. Teraz miała szansę to zmienić.

Oczy ożywiły się i zalśniły nadzieją. Roześmiała się przez łzy ulgi. Kamień spadł z jej zbolałego, poranionego serca. Już wkrótce, za krótką chwilę znowu go zobaczy. Stanie przed nią w pełni sił, żywy i ciepły jak zawsze. Otuli swoimi niezwykle bladymi jak na Ishvalczyka ramionami i pogładzi delikatnie po włosach, nucąc ich piosenkę. Otrze łzy i uśmiechnie się tak, jak to tylko on potrafi ciepło i serdecznie, a zarazem zawadiacko, a potem... potem będzie dobrze. Bez względu na cenę.

Krąg świecił coraz mocniej oślepiającym blaskiem. Symbole zamarły nad nim i zblakły. Spiralnym ruchem opadały na podłogę, a gdy jej dotknęły, zadziałały, jak kwas wyżłabiając płytkie zagłębienia. Ze snopu czerwonej łuny wyciekły strużki krwi i wypełniły wyżłobienia. Zapach w pokoju uległ zmianie. Zaduch wypełnił odór palonego mięsa i siarki. Megan zaczynała odczuwać strach. Nic co się działo, nie było opisane w księdze. Wszystko szło na opak. Ramiona drżały z wycieńczenia. Ogromne pokłady energii wysysane z ciała zasilały transmutację. Błagała w myślach o sukces. Nie dałaby rady tego powtórzyć.

Nagle coś poszło nie tak. Purpurowe światło zniknęło jak zdmuchnięty płomyk. Środek kręgu był pusty i zwęglony. Radość i strach zastąpiła szaleńcza rozpacz. Nie udało się. Zawiodła. Miała ochotę rwać włosy z głowy, wrzeszczeć i tarzać się po podłodze. Nie mogła drgnąć. Ciało przestało jej słuchać. Samoistnie wstało i przekroczyło krąg, stając na samym środku. Z podłogi wystrzeliły czarne macki, oplatając jej ręce i kostki, ciągnąc w dół, w ciemność. Paraliż zniknął, ale nie potrafiła się wyrwać. Małe, niby dziecięce rączki wpełzały coraz wyżej. Już oplotły ciasno pas i klatkę piersiową. W końcu ramiona i szyję, a na koniec wykrzywione krzykiem usta. Wyrywała się z całych sił, lecz nic to nie dawało. Zrozpaczona spojrzała ostatni raz na zacieniony pokój. Nie udało się. To koniec. A każdy błąd ma swoją cenę.

...

Majestatyczny, stary zamek wznosił się na wzgórzu otoczony przez rozległe, porośnięte trawą błonia, a nieco dalej gęsty las. Grube mury i strzeliste wieże z szarego kamienia onieśmielały każdego, kto w nie zawitał. Główną bramę- drewnianą i okutą metalem z wielką kołatką w kształcie wykrzywionej gobliniej twarzy - zamknięto na cztery spusty. Okna Hogwartu w nocy przypominające rój świetlików, przepuszczały delikatny, słoneczny blask do wielkiej sali, klas oraz dormitoriów. Prawie niewidoczna, połyskująca błękitem ochronna kopuła promieniowała magią. Po niedawnej bitwie nie pozostał nawet ślad. Długie, zimne korytarze wypełniała cisza, sale lekcyjne jeszcze puste za niedługo powinny wypełnić się uczniami. Wspólna sala w odróżnieniu od cichego dziedzińca tętniła życiem. Wesołe rozmowy, uśmiechy, niezobowiązujące tematy. Pod szarym, jakby zachmurzonym sufitem lewitowały zapalone świece. Cztery stoły zamkowe skrzaty zastawiły pysznie pachnącymi daniami. Jajecznica, bekon, sałatki, owsianka z miodem, sok dyniowy, kanapki z dżemem i serem, kakao - było tego mnóstwo, jedno wspanialsze od drugiego. Życie wracało do normy.

Lekcje rozpoczęły się ledwie kilka dni wcześniej, a Hermiona już tonęła w zadaniach domowych. Gdyby tego było mało, od rana męczył ją nieznośny ból głowy. Miała ochotę zalec w łóżku, zakopać się w miękkiej pościeli i nigdy nie wstawać. Harry, Ron i Ginny rozmawiali o ostatnim meczu quidditcha, co jej za bardzo nie interesowało. Co innego szkolne rozgrywki, które jako-tako jej dotyczyły, co innego światowe, które nijak nie wpływały na życie dziewiętnastolatki. Nie, żeby nie lubiła tej gry, ale uważała, że jest wiele ważniejszych spraw niż wyniki sportowe na przykład wypracowanie z eliksirów na przyszły czwartek.

- Właśnie! Wypracowanie! Całkiem zapomniałam!- Podniosła się gwałtownie z ławy, zostawiając niedojedzone śniadanie. Musiała jak najszybciej wyjść z gwarnej sali. Każdy dźwięk ranił jej uszy. Myślała, że oszaleje, jeśli tego nie przerwie.- Cicho.- wymamrotała.

Przyjaciele spojrzeli na nią pytająco.

- Do kogo mówisz? Coś się stało?- spytał z troską w głosie Ron.

Machnęła lekceważąco ręką na znak, że nic jej nie jest, choć czuła się okropnie. W głowie jej łupało. Dostała mdłości i zimnych dreszczy. Fale chłodu i gorąca przepływały przez nią co kilka sekund. Obraz zaczynał ciemnieć i rozmazywać się w kolorowe plamy. Przełożyła nogę przez siedzisko i postawiła kilka pewnych kroków. Zmrużyła zmęczone oczy. Było jej dziwnie sennie i przyjemnie. Migrena uciekła na krawędź świadomości, zostawiając błogą ulgę. Zachwiała się. Chyba widziała podwójnie. Ktoś złapał ją za ramiona i objął w pasie, podtrzymując. Kolana jej zmiękły i gdyby nie lodowate dłonie osunęłaby się na podłogę. Z trudem uniosła głowę i uśmiechnęła się nieprzytomnie na widok bladej, przystojnej twarzy, platynowych, prostych włosów i szaro-zielonych oczu. Zarzuciła chłopakowi ręce na szyję, przylegając do jego klatki piersiowej. Niezbyt kontaktowała, działała instynktownie. Wspięła się na palce i przybliżyła twarz do twarzy Draco. Ich usta były bardzo blisko. Wpiła się łapczywie w blade wargi. Ślizgon stał sztywno, nie wiedząc co zrobić. Setki par oczu skierowane były wprost na niego i Hermionę. Profesor McGonagall zamarła z widelcem w połowie drogi do ust, Hagrid zakrztusił się sokiem, Potter wybałuszył oczy, a nozdrza Weasley'a rozszerzały się, kiedy oddychał nierówno w bezsilnej złości, Pansy wstała i wyszła, nie patrząc w jego stronę. Szatynka odsunęła się.

- Kocham cię.- wyszeptała do jego ucha i momentalnie zwiotczała tracąc przytomność.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro