Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Kapelusznik

  Otaczała ją biel. Dużo nieskazitelnej bieli bez początku ani końca. Leżała na czymś twardym, chociaż nie różniło się to niczym od wszystkiego wokół. Miała ociężałe kończyny, lecz oczy szeroko otwarte, czujne. Kolor czystszy od śniegu przytłaczał. Miała wrażenie, że oślepła albo patrzy przez nieprzeniknioną mgłę. Nie czuła wilgoci, pragnienia, głodu, ani upływu czasu. Ile tak leżała? Sekundy? Godziny? Dni? Kogo by to obchodziło. Z oczu nie chciały płynąć łzy. Nie potrafiła być smutna, zła, wesoła. Nie czuła absolutnie nic.

Pustka.

Doskonale pamiętała wszystko, co się wydarzyło. Krąg, macki, ciało rozszczepiające się na atomy, ból temu towarzyszący. Jak filmy przemykały pod powiekami pełne szczegółów i nadal realne. Czy więc nie powinna rozpaczać? Bić pięściami w pierś z ogłuszającą świadomością popełnionych grzechów?

Życie Megan straciło resztki sensu. Mogła tak leżeć do śmierci o ile jeszcze żyła. Bo chyba była martwa. Przynajmniej wewnątrz.

- Ludzie są tacy zabawni.- usłyszała wysoki, rozbawiony głos. Nie do końca męski i nie do końca kobiecy; trochę dziecinny szczebiot i starczy rechot. Brzmiał, jakby tysiące głosów połączono w jeden przewiercający umysł dźwięk.

Uniosła nieco głowę, patrząc na czarną, człekokształtną istotę. Głowę miał owalną, bez wyraźnych rysów, ani nosa, ani oczodołów, ani uszu; szyję nienaturalnie zaokrągloną. Ramiona były szerokie, ostro ścięte barki, płaska klatka piersiowa, bez zarysu kości. Krótkie ręce sięgały czubkami walcowatych, ulepionych niby z plasteliny palców ledwo kilka centymetrów poniżej kwadratowych bioder. Nogi za to długie, również bez kolan czy innych śladów szkieletu, stały pewnie na śmiesznie spłaszczonych od dołu, bezpalczastych stopach. Uproszczona, szczupła, kanciasta i zapewne męska sylwetka pochłaniała przestrzeń na podobieństwo czarnej dziury; tylko nienaturalnie szeroki, niepokojący uśmiech przecinał twarz na wysokości ust. Reszta wyglądała, jakby ktoś wyssał z człowieka wszelki kolor, skórę, kości i mięśnie zostawiając samą czarną duszę.

- Czego chcesz?- zapytała niechętnie dziewczyna.

Odpowiedział jej krótki, lodowaty śmiech. Twór otarł łezkę z nieistniejącego oka, po czym zamaszystym ruchem usiadł tuż obok rozlanych wokół głowy, brązowych włosów. Podparł głowę ręką, a drugą przeczesywał gęste kosmyki. Okręcał je wokół palców, gładził delikatnie.

- Jesteście jak takie urocze, głupiutkie stworzonka. Uważacie się za królów, choć w rzeczywistości znaczycie mniej niż kropla wody w oceanie.- Przerwał czynność.- Pewnie jesteś taka sama, czyż nie? Wszystkich, którzy tu byli obchodziło tylko to, co mieli przed nosem. Działali z prywatnych, płytkich pobudek i nie baczyli na konsekwencje. Nawet sobie nie wyobrażasz jakie to nudne.- Westchnął, a Megan z tym oddechem przeszedł jakiś znajomy, ciepły dreszcz.

Przymknęła powieki i zdawało jej się, że z rozmazanych, kolorowych plam powstaje obraz. Może sala balowa albo jadalnia? Przeważał brąz i pomarańcz. Nie zabrakło też płomiennej żółci, czerwieni, odrobiny błękitu, zieleni i szarości. Utrzymane w kojącej równowadze. Chyba siedziała i ktoś coś mówił. Otworzyła usta, odpowiedziała niezrozumiałe słowa. Wiele głosów nakładało się na siebie. Panował wesoły gwar. Przytłumiony zapach potraw przyjemnie łechtał węch. Było przytulnie, bezpiecznie, jakby on wciąż żył i trzymał ją przy sobie, z czułością przytulając, głaszcząc po głowie. Czuła się w domu, na miejscu, chciana i kochana. Usłyszała głos Harry'ego. Niezrozumiały, lecz upragniony. Wypuściła spokojnie powietrze. Pokręciła wolno głową. Było tak cudownie, idealnie. Zbyt idealnie.

Otworzyła oczy, podpierając się na łokciach, usiadła, rozmasowując skronie. Skrzywiła się. Przeklęta migrena.

- Dokonaj wyboru.- oznajmił stwór.

- C-co?- wyjąkała lekko podłamanym głosem.

Strach, niepewność i zagubienie były boskim nektarem dla spragnionego demona. Lubo wdychał przesiąknięty nimi tlen o gorzkawym posmaku. Uśmiechnął się szerzej. Wstał i wyciągnął rękę w kierunku dziewczyny. Megan z wahaniem przyjęła pomoc. Wietrzyła podstęp. O dziwo dotyk wcale nie był ohydny. Nie pochłonął jej ani nie zranił. Był... nawet miły. Napełnił nową energią, sprawił, że mimo gęsiej skórki nie było tak źle.

- Musisz dokonać wyboru.- Machnął niedbale ręką stwór.

Znikąd zmaterializowały się dwa lewitujące przedmioty. Duże, prostokątne lustro w złotej, rzeźbionej w pędy winorośli oplatające zwierzęce kości i czaszki z rubinowymi ślepiami ramie, i niewielki, kuchenny nóż z pobrudzonym zaschniętą krwią ostrzem. Przełknęła ślinę. Objęła ramiona dłońmi. Nie uśmiechała jej się żadna z opcji. Przedmioty miały coś znaczyć? Pewnie tak... Tylko co? Spojrzała kątem oka na uśmiechniętego stwora. Nie ufała mu ani trochę. Był dziwny.

- A co... co jeśli nie wybiorę niczego?- zapytała.

- Wtedy zrobię to za ciebie.- mruknął wprost do jej ucha. Megan znieruchomiała wyprostowana jak struna. Oddech podrażnił jasną skórę na karku, czarne ramiona objęły zesztywniałe ciało.

Skinęła głową, jeszcze raz przyjrzała się latającym przedmiotom, każdemu detalowi i załamaniu światła. Kunszt wykonania był nieziemski. Srebrną rączkę noża przyozdabiały misterne, kwiatowe zawijasy. W ostrzu można się było przejrzeć. Tafli szkła nie mąciła najmniejsza ryska czy zabrudzenie. Świetlne refleksy błądziły po kruchej powierzchni. Czym były? Kim była istota? Tak wiele pytań...

- Mam... Jeszcze jedno pytanie.- wydukała.

- Tak?- uprzejmie odparł stwór, zahaczając nosem o blady obojczyk.

- Kim jesteś?- Była mocno nieswoja, gdy dotykał jej w ten czuły sposób.- I czego chcesz?- zapytała, starając się odsunąć.

Demon roześmiał się lodowato, wypuszczając Megan z objęć i okręcając w groteskowym tańcu. Raz, dwa, trzy. Zastukał stopą w biel. Rozbrzmiała głośna, orkiestralna muzyka, chociaż nic się nie pojawiło. Żadni muzycy ani instrumenty. Walc grał się sam z siebie. Stopy demona przesuwały się w rytm muzyki. Raz, dwa, trzy. Krok w prawo, w tył, piruet. Potknęła się, cofając przy akompaniamencie niekoniecznie zdrowego chichotu. Zielona, aksamitna suknia utrudniała ruchy. Przylegający materiał lśnił i połyskiwał, odbijając przestrzeń. Raz dwa trzy. Zawirowało jej w głowie. Obraz zakręcił się w kolejnym szybkim obrocie. Rąbek aksamitu zahaczył o wysoki, czarny obcas butów. Straciła równowagę. Raz, dwa, trzy. Upadła, ale on dalej wirował, z wyimaginowaną partnerką, śmiejąc się i uśmiechając. Świetnie się bawił.

- To dwa pytania, kłamczucho.- zanucił śpiewnie. Ten... To coś było nienormalne! Szalone! Nie wiedziała co zrobić, powiedzieć... Muzyka ucichła- Czas się skończył.- oświadczył śmiertelnie poważnie, zatrzymując się.

- Ale ja... ja...- próbowała zaprzeczyć, błądząc rozbieganym wzrokiem od lewitujących przedmiotów do demona i z powrotem.

Stwór pokręcił z politowaniem głową. Czemu ludzie byli tacy przewidywalni? Wiedział, czego chciała, co przeszła, kim była i co zrobiła. Wiedział absolutnie wszystko o wszystkim we wszystkim. Nudy. Chciał rozrywki. Czegoś niespotykanego, anomalii wykraczającej poza pojmowanie. Chciał być zaskoczony. Dawno znudził się wszechwiedzą. Ten sam film oglądany dekadami przestał interesować, skoczny utwór słuchany przez stulecia usypiał. Potrzebował czegoś z pasją, co zaspokoiłoby jego wyrafinowany gust.

Podszedł do Megan i złapał jej nadgarstek w stalowym uścisku, bez problemu obejmując cały jedną ręką. Miała drobne i wychudzone dłonie. Znikome mięśnie i kości obleczone cienką warstwą półprzezroczystej skóry, przez którą prześwitywały żyły i tętnice. Mógłby ją zabić jednym palcem, ale nie... taka śmierć byłaby zbyt prosta i całkowicie nieodpowiednia dla anioła w ludzkiej postaci. Spoczywała teraz w rękach pana losu jak porcelanowa lalka zbyt krucha, aby ją choćby tknąć. A on planował zabawę- długą i powolną- aż z białej porcelany nie zostanie garstka pyłu.

Pociągnął Megan do pionu i mimo protestów ustawił przed lustrem. Szkło zafalowało, ukazując starą bibliotekę. Półki uginały się od ciężkich, wypłowiałych tomiszczy i drobinek kurzu. Słońce podświetlało wirujące drobinki. W głębi, obok stolika z zieloną lampką, na niskim krześle siedziała szatynka ubrana w plisowaną, szarą spódniczkę, białą bluzkę z kołnierzykiem i szary sweter o złoto-czerwonych obszyciach. Półprzymknięte, brązowe oczy wpatrywały się bystro wprost w identyczne oblicze oddzielone szkłem. Chwyt demona na ramieniu wzmocnił się boleśnie. Megan syknęła. Dziewczyna z lustra skrzywiła się, powoli wstała. Podeszła tak, że dzieliło je wyciągnięcie ręki. Szyję odbicia oplotły blade ramiona, zza pleców wysunęła się uśmiechnięta twarz młodzieńca. Blondyn oparł brodę na ramieniu przytulanej dziewczyny, na co ona odpowiedziała uśmiechem.

- Przestań.- wyszeptała płaczliwie alchemiczka. Nie mogła znieść widoku Harry'ego i siebie. Nie razem. Nie, kiedy wiedziała, że to podła iluzja, zwykła tortura i farsa. Cholerna farsa, którą odgrywała w głowie niezliczoną ilość razy tylko po to, by rozdrapać zabliźniające się rany i płakać godzinami, aż zaśnie z wyczerpania w ramionach samotności. Te noce były najgorsze.

- To nie iluzja.- zapewnił pogodnie demon- Ani tortura, a już tym bardziej farsa. Wystarczy, że przekroczysz bramę.

Megan przełknęła ślinę. To podstęp!- próbowała przekonać samą siebie. Nie podziałało. Chwytając się ostatnich strzępków wygasającej nadziei i powtarzając niemą modlitwę, wyciągnęła przed siebie drżącą dłoń, choć wiedziała, że nie powinna, i musnęła lodowatą taflę złotego lustra. Poleciała do przodu szarpnięta i pchnięta jednocześnie. Dłonie lustrzanych postaci przeciągnęły Megan za szkło. Zaświszczało jej w uszach, zakręciło w głowie. Spadała przez grube warstwy sieci oblepiające ciało niczym pajęczyna. Słyszała charakterystyczny rytm walca, rozpaczliwe krzyki, dziecinny śmiech, pozytywkę, łaciński psalm. Dzwony biły. Psy szczekały. Rozklekotane wozy turkotały na kamienistych, wiejskich drogach. Kwiliło niebieskowłose niemowlę. Urywane mignięcia kolorów, obrazów i wspomnień raniły oczy. Instynkt kazał walczyć, ciału brakowało sił. Pajęczyny stawały się coraz cieńsze. Narastał szum. Serce boleśnie obijało się o żebra, jakby miało zaraz wyskoczyć z piersi.

Nagle, gdy drażniące bodźce osiągnęły apogeum i Megan miała wrażenie, że bębenki w jej uszach wybuchną, a oczy wypłynął z orbit, po prostu zniknęły. Głucha cisza i nieprzenikniona ciemność otuliły ją grubym kokonem. Nadal spadała. Pęd powietrza targał rozpuszczonymi włosami. Nie wiedziała skąd, ale miała pewność, że zielona suknia zniknęła. Nagusieńka wirowała w otchłani niemniej przerażającej od białej nicości. Ciało owiewał ciepły podmuch; łaskoczące mrowienie promieniowało od klatki piersiowej przez nerwy do palców u stóp.

Czas mijał. Odliczała uderzenia serca. Jedno, drugie, trzecie. Bum-bum, bum-bum. Nic się nie zmieniało.

Otworzyła oczy.  

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro