Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Biały królik

Gabinet dyrektorski nie zmienił się jakoś bardzo. Ściany sklepionej niczym okrągła katedra sali wciąż pokrywała kremowa farba i portrety byłych dyrektorów. Ruchome postacie na nich przedstawione drzemały w fotelach lub zwyczajnie znudzone przypatrywały się pracy swojej następczyni. Albus gdzieś zniknął, ale McGonagall nie przejęła się tym, zbyt zajęta stosem papierów piętrzących się na masywnych, dębowym biurku. Wiedziała, że starzec prędzej czy później wróci w pozłacane ramy. Zawsze tak robił.

Pusta, ptasia klatka stała obok wejścia. Na jej dnie została jeszcze wyściółka ze starych numerów "Proroka codziennego". Minister Knot raczej nie był zachwycony miejscem z widokiem na złotą żerdź. Mnóstwo książek, teczek, pergaminów, kałamarzy, wolnych kartek wyrwanych z mugolskich zeszytów i zapisanych pochyłym pismem Dumbledore'a, połamanych lub całkiem dobrych gęsich piór, magicznych urządzeń i innych szpargałów leżało na stołach, półkach, podłodze, a nawet część lewitowała bądź kołysała się na podwieszanych, przypominających huśtawki platformach. Jak wszędzie w zamku, tak też i tu pod sufitem zwisał żyrandol. Był złoty, kształtem przypominał nieco ośmiornicę tylko, że zamiast ośmiu macek miał ich dwa razy tyle, a na końcu każdej tkwiła świeca.

Minerwa w skupieniu wypełniała dokument za dokumentem. Jej nietknięta herbata zdążyła wystygnąć. Stalówka chrobotała po żółtawym pergaminie. Tu postawiła kropkę, tam podpis, gdzie indziej krzyżyk. Wszystko w idealnym porządku i kolejności.

Potarła skronie; w końcu odłożyła jeden z wielu papierów na stos innych. Westchnęła zrezygnowana. Poprawiła się w skórzanym fotelu, przymykając oczy. Roboty papierkowej miała po sam sufit. Musiała przejrzeć prywatne notatki Albusa na wypadek, gdyby niezaprzeczalny geniusz magii zawarł w nich istotne dane bądź tylko sobie znane zaklęcia, zająć się bieżącymi problemami, potrzebowała również zatwierdzonych przez ministerstwo zezwoleń na rzucenie nowych czarów ochronnych. Była po prostu zmęczona.

Drzwi uchyliły się. Draco wszedł do gabinetu bez pukania, wolnym krokiem. Obojętnie zlustrował pomieszczenie, wzrok zatrzymując na szeregu obrazów. Na szczęście jedna z ram była pusta. Przełknął dyskretnie ślinę. Dziwnie by się czuł, wiedząc, że obserwuje go człowiek, którego jakby nie patrzeć zamordował. Przywołał na twarz delikatny, pewny siebie uśmiech. Pierwsza zasada: nigdy nie pokazuj, że się boisz.

- Pani dyrektor chciała mnie widzieć.- powiedział.

Minerwa poprawiła okulary i wskazała na krzesło naprzeciw biurka.

- Proszę usiąść, panie Malfoy.

Spełnił polecenie. Rozsiadł się wygodnie, zakładając nogę na nogę, jak przystało na arystokratę. Tak jakby arystokratę. Syna ludzi, którzy uważali się za arystokrację. Nie mieli tytułu, jedynie pieniądze i wpływy, ale to najwyraźniej Lucjuszowi i Narcyzie w pełni wystarczyło, by traktować innych czarodziejów z góry, o mugolach i charłakach nie wspominając. Do niedawna sam taki był, a teraz słono płacił. Przecież nikt nie chce się zadawać z aroganckim, nadętym, wrednym, spłukanym zdrajcą i mordercą. Całą siłą woli wymusił na sobie utrzymanie uśmiechu.

- Jeśli chce pani zapytać o sytuację z rana...

- Nie. Nie o to chodzi.- przerwała dyrektorka, wprawiając go w zaskoczenie. Uniósł pytająco brwi- Chciałam porozmawiać o twoim ojcu...

- Pani sobie kpi?- zapytał.

Co tę kobietę niby obchodził jego ojciec? "Tych dobrych" przestał interesować, odkąd Azkaban otworzył mu swe mroczne podwoje.

Profesor wzdrygnęła się wybita z rytmu i wzięła głęboki oddech.

- Draco, wysłuchaj mnie.- poprosiła stanowczo, kładąc mu rękę na ramieniu. Ślizgon spiorunował ją wzrokiem, lecz nie zabrała od razu dłoni.- Dostałam dzisiaj list od twojej matki.- kobieta odczekała chwilę, zastanawiając się, jak przekazać wieści delikatnie, acz dosadnie- Narcyza poprosiła mnie o dyskrecję. Mimo wszelkich wysiłków nie dało się nic zrobić.- smutek malował się na jej twarzy- Lucjusz Malfoy został skazany na pocałunek dementora. Tak mi przykro. Nic nie można było...

Zacisnął usta w wąską kreskę. Miał dość. Dość troskliwych dorosłych, którzy niby tak się starali, a naprawdę guzik robili, ministerstwa, pogardliwych spojrzeń. To wszystko była wina Voldemorta. A on był tchórzem i nie potrafił odmówić. W tym jednym, kluczowym momencie dał plamę. Może by zginął, może zginąłby, mogąc spojrzeć w lustro bez obrzydzenia, może ohydny, czarny znak na przedramieniu nigdy by nie powstał, może zapamiętano by go jako tego, który zdołał się sprzeciwić.

- I co mnie to, kurwa, obchodzi?!- wrzasnął nagle Draco, uderzając pięścią w biurko.

Kałamarz przewrócił się. Atrament zaczął skapywać na podłogę. Zielone oczy lśniły, odbijając złoty blask. McGonagall nie wiedziała, czy to łzy bezradności, czy przeciwnie- furii. Miała jednak swoją intuicję i wieloletnie doświadczenie pedagogiczne. Draco był jak dzikie zwierze zapędzone w kozi róg- przerażony tym, co się dzieje i gotów zaatakować, żeby tylko nie pozwolić ujawnić prawdy. Miotał się w całkiem nowej sytuacji. Przynajmniej tak uważała.

- Draco...

- Do widzenia.- powiedział wyniośle, odwracając się.

Nie zatrzymała go. Trzasnęły drzwi.

...

Drżącymi dłońmi opierała się o umywalkę, pozwalając, by czarne od tuszu łzy rozbijały się o białą ceramikę. Zaciskała zęby, nie chcąc, aby ktokolwiek usłyszał szloch lub łkanie. Ostatki godności i dumy nie pozwalały jej otwarcie okazać słabości. Mimo wysiłków powstrzymanie łez okazało się niemożliwe. Czarna grzywka przysłaniała widok na żałosny obraz w lustrze. Czuła złość i paraliżującą bezradność. Czysta wściekłość rozsadzała ślizgonkę od środka. Gorzka trucizna sączyła się w żyłach, tętnicach, rozrywała serce, wsiąkała w każdą komórkę rozdygotanego ciała. Miała ochotę wyć.

Gdzie podziała się słynna "gryfońska szlachetność"? Nie miały jej rozbawione obelgami i szarpaniną gryfonki, gdy po kolei czarne kosmyki opadały na łazienkowe kafelki w akompaniamencie szczęku wyszczerbionych, ogrodowych nożyc.

Parkinson warknęła, podnosząc wzrok. Prezentowała obraz nędzy i rozpaczy. Oczy miała zapuchnięte, zaczerwienione. Ubrania były wymięte, poplamione odrobiną zaschniętej krwi dziewczyny, którą podrapała. Postrzępione, sięgające w najdłuższym miejscu do brody, czarne jak noc włosy sterczały na wszystkie strony, przypominając siano. Pociągnęła nosem, ocierając oczy. Tusz rozmazany na policzkach upodobnił ją jeszcze bardziej do żywego trupa.

Odetchnęła głęboko i odwróciła się, by poszukać różdżki. Nie zobaczywszy jej w pobliżu, uznała, że musiała się gdzieś odtoczyć podczas szarpaniny. Na wciąż sztywnych nogach przeszła wzdłuż kabin, otwierając po kolei brzydkie, zielone drzwi. Spojrzała pod umywalkami. Wyprostowała się i rozejrzała ponownie, już zdenerwowana.

Z korytarza dobiegł odgłos pospiesznych kroków. Zanim Pansy zdążyła jakoś zareagować, drzwi łazienki rozwarły się gwałtownie, cudem nie wylatując z zawiasów. Prawie białe włosy zasłoniły twarz nowoprzybyłej, gdy pochyliła się nad klozetem. Pansy zmarszczyła nos w obrzydzeniu. Na jej oczach Lovegood zwróciła zawartość żołądka. Czarnowłosa już chciała rzucić wredną uwagą, ale ugryzła się w język. Krukonka otarła usta i nie zwracając uwagi na drugą dziewczynę, odkręciła kran, wypłukując nieprzyjemny posmak.

- To twoje?- zapytała nieobecnym głosem, wyciągając dłoń z ciemną, gładką różdżką.

Pansy skinęła głową, odbierając własność. Luna uśmiechnęła się słabo do własnego odbicia.

- Czy coś... się stało?- zapytała niepewnie ślizgonka.

- To tylko bulgublowiec zwyczajny. Nic takiego.- odparła pogodnie Luna.

- Aha.- Potarła w zakłopotaniu ramię.

- Nie będę ci już przeszkadzać. Muszę wracać na lekcje.

- Nie!- wyrwało się Pansy. Nie wiedziała skąd w niej ten jawny sprzeciw, ale postanowiła zdać się na przeczucie i brnąć w to dalej. W końcu miała być zupełnie nową, miłą Pansy, prawda? Metoda kija przestała działać, przyszedł czas na marchewkę.- Pomfrey powinna to zobaczyć. A co jeśli jesteś chora?- Uśmiechnęła się możliwie szczerze.

Lovegood była dziewczyną Longbottom'a, a Longbottom'a od bitwy traktowano jak drugiego Pottera. Sympatia lub dług wdzięczności blondynki zależy, co będzie pierwsze i łatwiejsze w zdobyciu, mogły się przydać.

- Okej.- Luna wzruszyła ramionami, kierując się do wyjścia. Pansy poszła za nią.

Z łazienki do skrzydła szpitalnego można było dojść względnie szybko, o ile schody ułożyły się we właściwy sposób. Wystarczyło dojść do końca korytarza, skręcić dwa razy w lewo, w prawo, minąć posąg syreny, zejść piętro niżej, później w lewo, prosto, schodami w dół, kawałek prosto i praktycznie było się na miejscu. Droga brzmiała skomplikowanie, lecz po tylu latach poruszanie się po zamku nie sprawiała Parkinson większych trudności. Korytarze świeciły pustkami. Trwała lekcja. Szare oko ukradkiem obserwowało ślizgonkę. Pansy odzyskała część spokoju. Szła pewnie, jakby sytuacja w łazience sprzed rzygania nigdy nie miała miejsca. Nie rozmawiały.

Gdy dotarły do dużych drzwi, Pansy weszła bez pukania. Znieruchomiała, a potem podbiegła do rzucającej się w spazmach Granger. Ciało Hermiony omal nie spadało z łóżka. Kończyny drżały, rozkurczając i spinając mięśnie. Oczy uciekły w głąb czaszki. Po policzkach ciekły łzy. Pani Pomfrey robiła, co mogła. Kobieta zdawała się bezradna. Nikogo oprócz nich nie było na sali. Luna gdzieś się ulotniła albo jeszcze nie weszła. Pansy nie chciała panikować, ale to uczucie przejmowało górę. Kazała mu spieprzać i wyciągnęła różdżkę. Zaklęcie leczące, uspokajające, paraliżujące, jakiekolwiek, do cholery. Pustka w głowie. Czego nauczył ją Zachary? Jak zmienić gumową kaczkę w gwóźdź... Nie, nie teraz! Powinna przypomnieć sobie coś istotnego.

- Drętwota!- krzyknął ktoś zza jej pleców.

Granger znieruchomiała. Pielęgniarka wlała jej do ust czerwony eliksir. Gryfonka zwiotczała i zaczęła oddychać równo. Pansy zacisnęła pięści. Kolejny raz tego samego dnia okazała się zupełnie bezsilna. Co z tego, że w sprawie szlamy. Znów upokorzona, krok bliżej porażki. Nie miała czasu przemyśleć podjętej decyzji. Odwróciła się i rzuciła zaklęcie. Potem mogła już tylko żałować.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Po bardzo długiej przerwie udało mi się poprawić/napisać od nowa ten rozdział.

Jak się podoba?

A jak nowy opis?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro