Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Dom

-Gdzie teraz pójdziemy?-spytał Sam.

-Do pewnego budynku. Ogarniemy się i zobaczymy co dalej.

-A nie możesz zrobić swojego czary mary?-spytał Clint.

-Nie. Nie mam siły.

-A wy?-spytał i wskazał na Armina, Sylie, Reya i resztę.

-Jesteśmy zmęczeni. Nie damy rady.-odpowiedział Chris.

-To co robimy?-spytał Mark.

-Idziemy za Jennifer.-zadecydował Steve. Szliśmy dobre 20 minut.

-Dokąd idziemy?-spytał Mark.

-Zaraz będziesz miał odpowiedź.-mruknęłam. Skręciłam w lewo i odsłoniłam gałęzie.

-O boże.-wyszeptał Mark.

-Co się stało?-spytała Wanda.

-To nasz dom. Kiedy mama umarła mieszkaliśmy tu z ojcem.

-To nie jest dom. To jest budynek. Dom to miejsce, w którym człowiek czuje się najlepiej, ma dużo miłych wspomnień z nim. A to? To nie jest dom. Przynajmniej dla mnie.-powiedziałam i zaczęłam iść przed siebie. Zatrzymałam się dziesięć kroków od drzwi.

Te same okna, drzwi, schody, cegły.

-Z zwentątrz nic się nie zmieniło.-mruknęłam i podeszłam do drzwi. Chwyciłam za klamkę i już chciałam otworzyć, ale drzwi były zamknięte. Zeszłam z schodów i podeszłam do pobliskiego drzewa. Podniosłam duży kamień i wzięłam klucz.

-Nie zmieniliście miejsca do chowania kluczy?-spytałam.

-Nie.-odpowiedział Mark. Podeszłam do drzwi. Wsadziłam klucz do zamka i przękręciłam dwa razy. Otworzyłam drzwi.

-O matko. Jak tu śmierdzi.-powiedziałam i otworzyłam najbliższe okno. Zapaliłam światło.

-Wszystko po staremu?-spytałam.

-Tak. Tylko przenieśliśmy stolik pod ścianę.

-W piwnicy nic się nie zmieniło?

-Nie. A gdzie chcesz iść?

-Po apteczke.

-Jest tam gdzie zwykle.-odpowiedział. Poszłam do piwnicy. Stanęłam na środku pomieszczenia.

-Ty szmato! Dlaczego obiad wystygł?

-Bo się spóźniłeś.

-Ja się spóźniłem?! To ty masz być na każde moje zawołanie! A ja się nie spóźniłem tylko ty za szybko zrobiłaś! Ty nieposzłuszna smarkulo!-powiedział i podszedł do mnie. Uderzył mnie w twarz. Przewróciłam się.

-Teraz będzie kara.-powiedział z błyskiem w oku i podszedł do mnie z pasem w ręku.

-Jennifer?! Wszystko dobrze?!-spytał głośno Mark z góry.

Usłyszałam świst i ból na plecach.

-Jesteś nic nie wartą szmatą!-wykrzyczał i ponownie mnie uderzył. Zaczęłam płakać.

-Zostaw mnie. Proszę. Nie bij mnie.-wychlipiałam.

-Nie odzywaj się nieproszona!-wykrzyczał i uderzył mnie pasem po twarzy.

-Perełko?-spytał niepewnie Mark. Nie odpowiedziałam. Nie mogłam nic powiedzieć. Usłyszałam kroki.

-Jennifer?-spytał ktoś za mną.

-Zostaw mnie. Proszę.-wyszeptałam.

-Matko boska. Jennifer. To ja Mark.-powiedział i pomagał mi ręką przed oczami.

-Nie bij mnie.

-Steve!? Pomóż mi!-wykrzyczał Mark. Usłyszałam szybkie kroki. Przed mną pojawił się Steve.

-Nie bij mnie.-powtórzyłam.

-Skarbie. To ja Steve. Nie pobije Cię. Nigdy nie podniose na Ciebie ręki.-powiedział i złapał mnie za rękę. Wciągnęłam gwałtownie powietrze i spojrzałam na Steva.

-Jestem tu skarbie. Nikt Cię nie skrzywdzi.-powiedział i przytulił mnie. Wtuliłam się w niego i zaczęłam płakać.

-Spokojnie Jennifer. Nikt Cię nie pobije.-wyszeptał. Trwałam tak w jego ramionach puki się nie uspokoiłam.

-Dziękuję.-powiedziałam i odkleiłam się od niego. Otworzyłam szafkę przy oknie i wciągnęłam apteczke.

-Chodźmy na górę.-powiedziałam i weszłam po schodach.

-Jennifer? Wszystko gra?-spytał Armin.

-Tak.-odpowiedziałam. Podeszłam do stołu i otworzyłam apteczke.

-Bruce? Pomożesz mi opatrzyć ich?

-Jasne.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro