Rozdział 3
Czas nieubłaganie mijał dalej.
W pewnym momencie nawet Itachiemu poknociły się dni tygodnia i nie mógł być już pewny czy aktualny dzionek bywał wtorkiem czy czwartkiem. Jednak ta wiedza do wielkiego szczęścia nie była mu potrzebna, toteż dał sobie spokój w tej kwestii.
Bardziej przejmował się towarzystwem Kisame. Miał wrażenie, iż im więcej czasu spędza z tym rekinowatym mężczyzną tym bardziej przyzwyczaja się i uzależnia od jego ciągłej obecności. Sam nie wiedział czy to dobrze, ale póki nie widział przed sobą szansy na wyjście ze szpitala, postanowił korzystać z tej znajomości jak najwięcej.
Toteż mijały kolejne poranki. Sasuke znów przynosił im dango i różne wieści. Rodzice braci wciąż o niczym nie zdawali sobie sprawy, możliwe że zbyt wciągnęli się w sprawy rozpadającej się firmy, by zauważyć jakieś niedociągnięcia w kłamstwach rodzeństwa. Natomiast relacja dwójki kuracjuszy rozwijała się nieubłaganie jak papier toaletowy, który spadł na podłogę.
Dach odwiedzili wkrótce. Przemknęli się identyczną drogą co poprzednio. Tym razem jednak ubrali się cieplej, to znaczy włożyli bluzy. Koniec lata, a początek jesieni dawał wyraźnie o sobie znać, przez co czuć było wszędzie zawirowania chłodnego powietrza. Liście również powoli zmieniały swoje kolory, aczkolwiek jeszcze nie było to tak zauważalne. Nie mogli, więc olać zaniżonej temperatury, bo pomijając już kwestię zdrowotną, nie byłoby przyjemnie siedzieć na szczycie budynku.
– Ale tu orzeźwiająco! Całkowicie inaczej niż wewnątrz, gdzie wszystko pachnie okropnymi lekami. – Skomentował Hoshigaki, gdy już ostatecznie znaleźli się na miejscu. Nie było tutaj ławek, więc po prostu spacerowali sobie bez celu po platformie.
– Tak, racja. – Rzekł Itachi. Jednocześnie ręką zdjął sobie z twarzy ciemne włosy, które wiatr rozrzucał mu okrutnie w każdą stronę.
– To co? Zabrałem ze sobą co nieco na drugie śniadanie. Zechciałbyś może trochę?
– Podziękuję.
– Powinieneś więcej jeść. Odchudzasz się czy jak? Przecież już masz takie chude łapy.
– Po prostu nie mam apetytu. – Odpowiedział, zresztą zgodnie z prawdą.
Od jakiegoś już czasu nie paliło go specjalnie do jedzenia, toteż nawet się do tego nie zmuszał. Schudł przez to, zdecydowanie bardziej niż powinien, ale niezbyt się tym przejmował. Ogólnie jego rozumowanie w kwestii siebie było proste. Do kiedy nie czuł się koszmarnie w dosłownym znaczeniu tego słowa, do wtedy sądził, że jego organizm jest zdrowy.
– Oj, oj. Wykończysz się szybciej, niż zrobi to choroba, czymkolwiek ona jest. – Stwierdził luźno Kisame, niemalże z rozbawieniem.
On już wiedział, o ich problemie z salami i całym tym zamieszaniu. Itachi czuł, że był człowiekiem godnym jego zaufania, więc mimo przestróg lekarza, wyznał, zresztą całkiem niedawno, mężczyźnie co jest grane. Ku jego zaskoczeniu, rekinowaty ani trochę nie zraził się wobec tego niezbyt rozważnego czynu, jakby co najmniej nie przejmował się, że istniało prawdopodobieństwo zarażenia.
Jednak takie poglądy, w stosunku do całej sprawy, miał z tej dwójki tylko Hoshigaki. Wprawdzie z początku jego Uchihowemu kumplowi raczej wisiało, czy ktoś złapie jego dolegliwości, lecz odkąd stworzył z nowym towarzyszem mocne, przyjacielskie więzy coraz częściej obawiał się o jego zdrowie. Nawet jeśli próbował opanować zamartwianie się takimi pierdołami, to nie był w stanie tego zrobić.
W każdym razie, wracając do dachu, na którym aktualnie stali. Póki co zwyczajnie zabawiali się co chwilkę jakimś miłym słowem i wdychali przyjemne powietrze. Lecz ich spokojny i zrównoważony odpoczynek przerwał trzepot skrzydeł. Zwrócili wzrok na źródło tego dźwięku.
– Ale ptaszysko. Nie wiedziałem, że tu takie latają. – Mruknął Kisame, wgapiając się w czarne jak smoła zwierzę. Przysiadło sobie ono na barierkach, za którymi kończył się już szpital. – Dlaczego się tak na nas patrzy? Aż ciarek można dostać.
– Powiedziałbym bardziej, że patrzy się na bułeczki, jakie ze sobą przyniosłeś.
– Naprawdę?
– Tak. Mogę swoją? – Zapytał, mimo tego, że moment wcześniej jej odmówił.
– Pewnie. – Jak tylko dostał pożywienie w ręce, oderwał coś na kształt dużego okrucha, po czym rzucił delikatnie w stronę ogrodzenia. Wpatrywał się uważnie w ich nowego kolegę, której przekręcił swoją malutką główkę, zleciał na stały grunt i prędko wszamał, zaledwie odłamek całego posiłku.
– Jak uroczo. Gawron sobie dzisiaj napcha żołądek. – Zaśmiał się wyższy z dwójki.
– Kruk. – Poprawił go niższy. – Gawron wygląda inaczej.
– Zapewne masz rację. Ale cóż, dla mnie one wszystkie wyglądają identycznie i jakkolwiek bym się starał, nie potrafię ich odróżnić.
– Mogę cię nauczyć tej zdolności. To nie takie trudne jak może się, na pierwszy rzut oka, wydawać.
– E tam, nie musisz. Ty już potrafisz robić takie cudaśne sztuczki, więc wystarczy, że będę trzymać się z tobą. – Rzekł Hoshigaki, ni to żartobliwie, ni najzupełniej poważnie. Tak czy siak, wypowiedź ta sprawiła, iż Itachi poczuł się niecodzienne. Teoretycznie zawsze zdawał sobie sprawę, iż bywał potrzeby komuś, to rodzicom, to bratu, lecz tamte wrażenie było pospolite i zwyczajne. Ta sytuacja wyróżniała się szczególnie. Wewnątrz jego klatki piersiowej zapaliło się przemiłe ciepło, jakiego nie zaznał jeszcze nigdy przedtem.
I przez długi czas później mógł się cieszyć tym roztapiającym go żarem. Wprawdzie gdy już wykarmili wszelkie ptactwo, którego w miarę upływu kolejnych minut zleciało się całe stado, wrócili z powrotem do budynku i przesiedzieli w jego wnętrzu do wieczora. Wtedy to rozczulające uczucie trochę zmatowiało, lecz wciąż tliło się gdzieś tam i Uchiha naprawdę liczył, że nasili się ponownie.
Nie zapomniał o nim przez następne dni, nawet gdy pogoda się pogorszyła i za oknami szalały pierwsze jesienne deszcze i burze. Nie mieli żadnych szans na wyjście na szczyt szpitala, bowiem nie chcieli przemoknąć do suchej nitki. Spędzali więc cały czas, już przeważnie, w ich pokoju. Raczyli się miłymi rozmowami, niekiedy o kompletnych głupotach, czasem jednak brali za temat dyskusji poważniejsze tematy.
Kisame okazał się naprawdę skory do słuchania o braterstwie, bowiem jak wspomniał wcześniej nie miał żadnego rodzeństwa, chodź pragnął je posiadać. Dlatego też Itachi, z nienaturalnym dla siebie zapałem, opowiadał o sobie i Sasuke.
Wrócił, aż do wczesnego dzieciństwa, gdy to rodzice mieli ogrom planów na głowie, więc on zajmował się bratem. Chłopiec był wtedy naprawdę nieporadnym, nawet trochę nierozważnym szkrabem. Uwielbiał swoje starsze rodzeństwo, toteż często bawili się razem. Mieli do wykorzystania spore podwórko. Stworzyli tam iście bajkową bazę, która służyła im w wielu grach. Latali, aż do samego zmroku, z patykami, które imitowały srebrne miecze, łapali żaby, strzelali z łuków, toczyli wymyślone bitwy… Oboje wspominali ten okres niczym magiczny sen.
Starszy Uchiha jak tylko zatopił się w ukochanych wspomnieniach stracił poczucie jakiegoś hamowania się w rozmowie. Jego słowa płynęły gładko i miękko, nawijał o wszystkim co robili i każdym uczuciu jakie mu wtedy towarzyszyło. Jego kompan nie przerywał mu, jakby zaczarowany jego monologiem.
I byliby trwali w takim otępieniu jeszcze długi czas gdyby nie potężny piorun, który rozszczepił niebo iskrząc się niesamowicie. Moment później światła zgasły i zrobiło się ciemno. To skutecznie oderwało ich od rozmowy.
– Och, widziałeś jak błysnęło? – Zakrzyknął Kisame, zbliżając się do okna i wgapiając się poczerniałe niebo.
– Tak… – Odparł mu niższy. Wstał z łóżka i podszedł do włącznika światła, chcąc sprawdzić czy zadziała. Jednak popstrykał sobie pare razy i nie było żadnych rezultatów jego działań.
– Nie ma prądu.
– Ups, to niezbyt dobrze. Pomyśl o tych wszystkich ludzikach na OIOM-ie, prawdopodobnie marnie im się teraz wiedzie.
– Bez obaw. Szpital musi mieć jakieś źródło zasilania na taki wypadek, chodź nie jestem pewny czy przekierują energię wszystkim czy tylko tym, którym jest niezbędna do funkcjonowania.
– Aha… To ja się lepiej położę. Nic nie widać, pewnie łatwo się zabić na jakimś kablu. – Rzucił beztrosko Hoshigaki. Można stwierdzić w sumie, że wypaplał sobie nieunikniony los, bo chwilę później uderzył się kąt swojego łóżka.
– Cholera... – Mruknął, rozcierając obolałą stopę.
– Język.
– Wziąłeś to do Kapitana Ameryki?
– Kapitana Ameryki? – Itachi zmarszczył delikatnie brwi. – Nie znam nikogo takiego. To jakaś postać patriotyczna Amerykanów?
– Huh? Jak to możliwe? Nie kojarzysz Avengers?
– Pierwsze słyszę…
Gdyby było jaśniej, bądź lampy dawały chociaż słaby blask Uchiha stałby się świadkiem iście załamanej twarzy swojego rekinowatego przyjaciela, który po prostu nie mógł dowierzyć temu czego przed chwilą się dowiedział.
– A ja się wychowałem na tych komiksach… No cóż, w takim razie ci o nim opowiem. – Postanowił, lecz niedługi moment później jednak zdecydował się na coś innego. – Zmieniam plany! Przeto wcześniej powiedziałeś mi naprawdę dużo o sobie i swojej rodzinie… Czas na moją kolej.
Tym razem bezproblemowo rozparł się na swoim posłaniu, mimo mroku zalegającego w pomieszczeniu. Przesunął się trochę i poklepał miejsce, które utworzyło się w ten sposób obok niego.
– Siadaj wygodnie.
Jego mizernie wyglądający towarzysz, bez żadnego komentarza ulokował się obok. Mimo tego co przed sekundą polecił mu kolega brunet zwyczajnie położył się bokiem na materacu. Więc teraz oboje odpoczywali sobie w jednym łóżku, przykryci jedną kołdrą i obróceni do siebie twarzami. To na powrót rozpaliło w Itachim to przemiłe uczucie, którego doznał po raz pierwszy parę dni temu.
I tak jak Kisame zapowiedział, zaczął opowiadać. Rozpoczął swą historię od samiutkiego początku. Jak matka zostawiła go z ojcem, gdy był jeszcze niemowlęciem, jak się wtedy wychowywał na tych nieszczęsnych Marvelowych tworach, jak rówieśnicy nie chcieli się z nim bawić. A jego towarzysz słuchał i słuchał.
W pewnym momencie dotarł do takiego punktu w swym życiu, który określił jako "przełomowy". Mianowicie, kiedy tata mężczyzny zabrał go do akwarium i poznał tam pewną prześliczną kobietę, i zakochali się w sobie, niczym w scenariuszu jakiegoś filmu. Mówił o tym, jak wpierw bywał przygnębiony z tego powodu, lecz później przekonał się, że ta pani była najwspanialszą osobą na świecie.
– Jednak później, wydarzyło się coś okropnego. Ona zachorowała i wkrótce zmarła, nie zdążyłem się nawet dobrze pożegnać. – Ciągnął swoją wypowiedź. – Ojca kompletnie to złamało, stracił całkowicie chęć do życia. Chyba nie chciał mnie zostawiać samego, aż będę pełnoletni, bo zaledwie parę dni po mojej osiemnastce wpadł pod koła ciężarówki. Chociaż wiem swoje… To z pewnością nie był wypadek.
Uchiha pokiwał głową.
– Ale cóż, co się będę rozczulać. Nic na to nie poradzę. – Zaśmiał się luźno Hoshigaki. – W sumie… Jak tylko stąd wyjdziemy, zabiorę cię do tego akwarium i pokażę ci dokładnie, w którym miejscu się spotkali. O dziwo, to jakoś pamiętam.
– Chętnie się tam wybiorę. To miejsce brzmiało bajkowo w twoich ustach. Na pewno warto je zobaczyć.
– E tam, nie jestem jakiś świetny w opisywaniu żadnych podobnych rzeczy… Więc gwarantuję, że będziesz pozytywnie zaskoczony.
– Zaiste. – Itachi uśmiechnął się delikatnie. Wciąż nie rozumiał skąd pochodzi to przemiłe ciepło w jego klatce piersiowej. A nawet jeśli się domyślał, bądź stawiał sobie teorię, które były blisko prawdy, to zaprzeczał im.
Jednak, mimo tego, nie rezygnował z tego milusiego żaru. Nawet wolał go pomalutku pielęgnować w swoim serduszku. I postanowił, że dopiero gdy będzie święcie przekonany, o tym co mu się wydaje w związku z tą sprawą, to zdecyduje się podzielić nią ze swoim przyjacielem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro