Rozdział 2
Z Kisame jako towarzyszem niedoli biały szpital stał się barwny.
Ogółem rzecz biorąc odkąd Itachi poczęstował mężczyznę dango minął przeszło tydzień. W ciągu tego niezbyt długiego czasu pacjenci zdążyli się ze sobą zakumplować. Dni dawniej przeciągały się w nieskończoność, aż mogłoby się wydawać, że słońce nie zamierza schować się za horyzontem (o ile było je widać pomiędzy chmurami), a teraz nagle kończyły od tak.
Jak dawniej Uchiha spędzał je na wertowaniu książek, które znosił mu brat, to teraz nie miał sposobności sięgnąć po ani jedną lekturę. Rozmowy z rekinowatym kompanem wciągały go niczym ruchome piaski, a jego fascynacja istotą tej znajomości wzrastała. Kontakty międzyludzkie pod względem zaprzyjaźniania się nigdy nie były jego mocną stroną. Inne osoby po prostu go nie rozumiały bądź nie wytrzymywały jego stoickiego spokoju. Jednak Hoshigaki nie przejmował się tym ani trochę, a nawet sprawiał wrażenie, jakoby podobał mu się taki charakter bruneta.
Zatem wychodziło na to, że oboje widzieli w tym drugim sympatycznego człowieka. Nie było przeszkód, by nie mogli trzymać się bez przerwy razem, toteż obsługa medycznej placówki szybko zapamiętała, że jeśli spotka się któregoś osobnika z tej parki, to jego towarzysz jest w pobliżu.
Chodźby na obiedzie, jak tego miłego poranku. Przesiadywali wspólnie w obszernej sali, która kolorem nie różniła się od reszty pokoi w budynku. Stało tu wiele stołów, jeszcze więcej krzeseł, a po prawej stronie wielkie przeszklone okna z przepięknym widokiem. Wprawdzie najpierw rzucał się w oczy wysoki mur szpitala, lecz dalej rozciągał się teren zielony z wąskim kanałem, którędy przepływała woda. Jeśli przyszło się wystarczająco wcześnie można było zaobserwować urokliwy wschód słońca i rozkoszować się przyjemną ciszą. Jeśli przybyłeś dopiero w południe mogłeś zobaczyć dzieci biegające po trawie. Jeśli zaś pofatygowałeś się tu w nocy przed oczami lśniły ci setki gwiazd.
Właśnie ten cudowny widok nieba po zachodzie słońca był jednym z powodów, dla którego akurat tutaj bracia się wynieśli. Bo przecież mogli spędzić życie w Tokio, bądź Osace czy Nagoji, w otoczeniu szarych zabudowań i tłumów Japończyków. Ale Itachi do życia potrzebował świeżego powietrza i ciszy, a Sasuke potrzebował Itachiego.
Więc Uchihowie znaleźli sobie Konohę. Naprawdę niewielką mieścinę, liczącą maksymalnie tysiąc mieszkańców. Nie sposób było tu dojechać pociągiem, bowiem od najbliższej stacji dzieliło ich kilkadziesiąt kilometrów, toteż rodzeństwo załatwiło sobie transport i mieszkanie dla każdego. Młodszemu bardziej przypadł do gustu apartament w centrum wioski, a starszy znalazł sobie dom na całkowitych obrzeżach. I do czasu złego samopoczucia jednego z tej dwójki wszystko było w porządku.
Ale wracając do posiłku, jakim aktualnie zajęli się kuracjusze. Trafili oni na moment, gdy słońce stało wysoko na niebie, a po wydeptanych ścieżkach przemieszczali się weseli mieszkańcy. Był to iście rozkoszny widok, który tylko zachęcał do spożywania strawy. Dzisiaj przygotowano chorym biały jak śniegu ryż z ładnie posiekanymi warzywami z patelni.
Itachi wsunął pomalutku niecałe pół talerza nim stwierdził, że więcej skonsumować nie może. Czuł się pełny czy może brakowało mu apetytu, więc jedynie wypił do końca mleko z plastikowego kubeczka (po które wybrali się oboje do automatu na parterze przez obiadem).
– Chcesz dokończyć moją porcję? – Zapytał swojego kompana, któremu widocznie jedzenie bardzo posmakowało, bo wcinał je jakby mieli mu je zabrać.
– Chętnie, ale czy nie będziesz jadł więcej?
– Podziękuję.
– Na moje oko, powinieneś wszamać jeszcze z dużą część tego co zostawiłeś. – Stwierdził Kisame. – Wszakże, kucharki naprawdę się dziś postarały. A pomyśleć, że wszyscy mi mówili, że żarcie w szpitalach jest okropne.
– Wiem, było wyśmienite, ale nie zmieszczę więcej. – Uchiha podsunął talerz w jego stronę.
– Nie rozumiem. Chcesz wyjść stąd jak najszybciej, lecz pod względem żywienia wcale o siebie nie dbasz. A z pewnością byłoby ci prościej, gdybyś był troszkę grubszy. Bo na obecny moment jesteś blady i chudziutki niczym patyk, przez co wyglądasz jakbyś miał zaraz paść.
– Nie martw się, pilnuję się wystarczająco pod tym względem. Nie padnę. Jeszcze się przekonasz, że jako pierwszy wyjdę z tego budynku.
– Zobaczymy! – Zaśmiał się Hoshigaki. Jego towarzysz siedział z nim, aż ten dokończył posiłek, po czym odnieśli naczynia do odpowiedniego punktu.
Wynieśli się z obszernego pomieszczenia, rzucając ostatnie spojrzenia w stronę zieleni za oknami. Wolnym krokiem przebyli jasne korytarze, życzliwie witając się z każdym napotkanym pacjentem czy pracownikiem. Zaszczycali się w między czasie rozmowami, bądź przyjemną dla ucha ciszą. Wpierw zamierzali wrócić do ich pokoju, lecz rekinowaty osobnik zaproponował, by przeszli się trochę. Skoro już praktycznie mieszkali w tej medycznej placówce warto byłoby wiedzieć o niej więcej.
Z tą myślą spędzili parę godzin na wytykaniu nosów tam gdzie zdecydowanie nie powinni. Itachi był zaskoczony, że tak łatwo dał się namówić na taką zabawę. W normalnym wypadku uznałby to za kompletną głupotę i stratę czasu, po czym zasiadł do wypełniania jakiś ważnych papierów czy ewentualnie pochłaniania nowych książkę.
Jednak, zaprzeczył swojemu zwyczajowemu tokowi myślenia i aktualnie przemykał się jakimiś schodami. Gdy przeleźli na tył budynku znaleźli jakieś nieoznakowane drzwi, które po chwili zmagań udało im się otworzyć. Wewnątrz był nieobrobiony ani trochę, szary korytarz. Doprowadził on wędrowców do chropowatych schodów, którymi postanowili podążyć. Wdrapali się na ich szczyt, nie przejmując się, że zdecydowanie nie powinno ich tu być. Spotkali się z kolejnymi wrotami, lecz te otwarty się jak tylko Kisame pociągnął za klamkę.
– Dach. – Skomentował krótko niższy z dwójki, mijając kolegę i wychodząc wolno na zewnątrz. Od razu obwiał go chłodny wiatr, rozwiewając jego ciemne włosy i wywołując gęsią skórkę. Jednak słońce grzało na tyle mocno, żeby tego zimna nie czuć jakoś specjalnie na sobie.
– Superowo. Wspaniałe miejsce.
– Tak. W nocy musi tu być pięknie. – Rzekł Uchiha, obrzucając wzrokiem pusty plac. Otaczały go wysokie barierki, ale oprócz tego i drzwi, skąd przybyli nic innego się tu nie znajdowało.
– I cholernie lodowato. – Dorzucił Kisame, rozcierając zziębnięte ramiona.
– Bez przesady.
– Oj, przyjacielu. Jeśli ty ani nie jesz, ani nie czujesz mrozu, to jak dodatkowo przestaniesz pić i korzystać z toalety staniesz się po prostu bogiem.
– Dzięki. – Brunet nie mógł powstrzymać delikatnego uśmiechu jaki wprost cisnął mu się na usta. Zaczął się sam sobie jeszcze bardziej dziwić. Zawsze zdawało mu się, że dobrze tuszuje emocje i potrafi zatrzymać kamienny wyraz twarzy, nawet w najbardziej żenujących czy zabawnych sytuacjach, a tu proszę jaka niespodzianka. Kąciki ust same podniosły mu się w górę.
Wyszło na to, że siedzieli na szczycie budynku, aż chłód nie przeszył ich kości. Nie było to ani trochę zdrowe dla żadnego z nich, lecz nie przejmowali się zbytnio. Równie cicho i ostrożnie jak poprzednio pomknęli najpierw przez pierwsze drzwi, następnie korytarzem, a potem przez drugie. Nikt ich nie zaczepił w drodze powrotnej, z czego oboje byli rad. Obiecywali sobie w myślach, że staną kiedyś ponownie na ładnym dachu.
Minęło parę dni i wciąż się tam nie wybrali. To zbyt wciągnęli się w jakiś temat i stwierdzili, że jeśli przerwą konwersację, to rozmowa nie wróci już na dawne tory, to Sasuke wpadał z nienacka donosząc więcej drobnych i dango, to akurat gdy już zbierali się do wyjścia lekarze zarządzali obchód.
Jednak żaden z nich nie zapomniał o orzeźwiającym wietrze, jaki dane im było odczuć na własnej skórze. Dlatego też nadszedł czas, gdy mężczyźni postanowili wziąć sprawy w swoje ręce. Ledwo minął im obiad, którego większą część Itachi oddał towarzyszowi, a czym prędzej wrócili do pokoju. Stwierdzili po posiłku, że jeśli wezmą ze sobą jakąś bluzę bądź dodatkowe okrycie to dłużej będą mogli tam siedzieć. Z tą myślą wpadli zniecierpliwieni z rozmachem trzaskając drzwiami, aż huknęło.
Gdy tylko oboje stali gotowi, Kisame podniósł dłoń do czoła, po czym rzucił z uśmiechem:
– Gotowy do wymarszu, sir.
Odpowiedziało mu krótkie i proste skinienie głową. Brunet pomaszerował do drzwi i pociągnął za klamkę, pragnąc jak najszybciej nawdychać się czegoś zimnego. Jednak zdziwił się mocno, gdy okazało się, że te wrota oraz uchwyt nie poruszyły się ani trochę.
– Huh? – Jego maska spokoju i harmonii została zmącona, niczym woda, do której głupie dziecko wrzuci kamyk. Fale niepokoju rozpływały się mu po twarzy.
– Zamknięte?
– Hę? O czym ty mówisz? – Zapytał Hoshigaki, podchodząc bliżej. Delikatnie odsunął ręce kolegi i zmarszczył brwi. – Bardziej powiedziałbym, żeśmy się zatrzasnęli.
Itachi potaknął, jednak jego uwaga została skupiona w innym miejscu. Wgapiał się dyskretnie w dłonie towarzysza. Wydawały mu się takie ogromne w porównaniu do swych własnych. Pomijając już moment, gdy dotknęły jego odpowiedniczek. To było naprawdę… przyjemne.
– Hn. – Zastanowił się. – Co robimy?
– Apeluję za bezpośrednim szturmem na drzwi.
– Co masz przez to na myśli?
– Odsuń się i zbieraj mnie z podłogi. – Uchiha nie był w stanie jakikolwiek zaprzeczyć, bowiem został miękko przesunięty pod samo okno. Znajdowało się ono naprzeciwko wyjścia, więc miał idealny podgląd na znajomego, który mentalnie przygotowywał się do rozpoczęcia działań wojennych.
Wykonał prędki znak krzyża, co było kolejną rzeczą jaka ostatnimi czasy zaskoczyła bruneta. Podążył on wzrokiem za przyjacielem, który zwyczajnie wbiegł na drzwi obracając się do drewna ramieniem. Zadziałało. Aż za dobrze, bo świat stanął przed nimi otworem, a Kisame przyjechał po ziemi następne parę metrów wywołując ogólny krzyk przestraszonych pielęgniarek.
Itachi miał tą przewagę, że wiedział, że się to wydarzy i zdążył przygotować się odpowiednio. Pierwszy dopadł do kumpla i postawił go jakoś na nogi, po czym z grubsza otrzepał. Hoshigaki widział jego wymuszony, pokerowy wyraz twarzy, więc nim personel szpitala ich dopadł zaciągnął go na bardziej opustoszały korytarz. To był zaledwie moment i Itachi roześmiał się.
Kisame z początku zatkało. Mężczyzna zawsze przy nim był perfekcyjnie spokojny pod każdym względem. Z trudem wywoływał u niego jakikolwiek uśmiech czy większą zmianę charakteru. Nie było więc zaskoczeniem, że zachwycał się jak dotąd niesłyszanym śmiechem bruneta. A był to naprawdę piękny, perlisty śmiech.
Jednak wkrótce niższy uspokoił się, wracając do swej typowej mimiki. Chociaż w głowie dalej przewijał mu się ten obraz, nie mógł sobie pozwolić na dalsze złamanie wyprowacowanej opinii. Wprawdzie, nie mógł zaprzeczyć, iż miło było raz na jakiś czas otworzyć się przed kimś i przestać być idealnym Uchihą, lecz w miarę upływających lat nauczył się, że nie może sobie odmówić tej osobowości.
Wtedy nie zakładał, jak bardzo dopiero będzie potrafił odkryć swoje emocje przed tym niepozornym współlokatorem, a co dopiero ile tajemnic wymknie się każdemu z ust.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro