Rozdział 3
Czuł może nie nienawiść, ale przynajmniej ostrą niechęć. Loki nie był dobrym wspomnieniem w jego głowie, ani ładnym widokiem przed jego oczami. A w dodatku do cholery, był tak cholernie nudny teraz, milcząc w ramach focha.
Przeczuwał, że każdy dzień będzie koszmarem, nie tylko w tej doprowadzającej do granic rozsądku ciszy, ale i z tym widokiem. Widokiem bolesnej hańby boga, w którym dotąd widział odbicie siebie, to, któremu nie udało się zawalczyć. Z drugiej jednak strony walka i pokonywanie problemów było teraz jego drugim imieniem, Thor przyjacielem, a ten... ten drań ofiarą nie tylko własnych czynów, ale i cudzych, bolesnych razów od stuleci ciągnących go w mrok.
Potrząsnął głową, jego ciało rozluźniło się, gdy dotarło do niego, że wbrew pozornym wahaniom, w rzeczywistości już dawno podjął decyzję. Zmoczył jedwabną, szarą chusteczkę z wygrawerowanym w lewym rogu, czarny inicjałem i w myślach skazał ją na nieodwracalne zniszczenie, gdy pochylił się nad cieniem potężnego maga, którym ten dawniej był i zaczął schładzać tę bladą, zniszczoną i rozpaloną twarz. Powieki drgnęły, puste oczy spotkały się z jego własnymi, zszyte wargi zadrgały w niezrozumieniu, a on sam ucieszył się, że ten nie widzi, bo gdyby mógł i dojrzałby jego smutek zapewne rozszarpałby go na strzępy.
-Loki.- W głosie bogacza tym razem brakowało rozpaczliwego chaosu, za to był spokój i łagodność, o którą ten sam nigdy w życiu nie byłby podejrzewany, przez nikogo, nawet samego siebie. Drgnął, a przez jego twarz przemknęła fala niepokoju nim ponownie pojawiła się pustka.- Nie będę cię pytał, ani po co, ani nawet dlaczego... I dzisiejsze moje uwagi względem twojego życia były niestosowne, wiem to ja i wiesz to ty. I nie powtórzą się jeśli i ty spróbujesz się od takowych powstrzymać.
Podczas swojej przemowy widział, jak te poranione, długie palce drgają, najwyraźniej w wyniku nieprzyjemnych wspomnień, a powieki zamykają. Anthony czekał, przez lata, wbrew pozorom, opanował i tę umiejętność, do której normalnie, by się nie przyznał, teraz jednak w obliczu tego pokonanego stworzenia nie miał innych możliwości. Sam przymknął oczy, poszukując wśród swoich wspomnień opowieści blondaska o ukochanym, młodszym bracie i skrzywił się. W jego myślach były głównie historie o miłości matki do odrzuconego przez innych bękarta, który starał się doścignąć starszego brata, wspierać królestwo i ojca. A potem wszystko zaczęło się rozpadać, dopadł go w końcu cień przeszłości rozszarpując na strzępy zagubioną, tak bardzo łaknącą uznania duszę i... Podskoczył, spłoszony, gdy drzwi obiły się o ścianę, a do środka wtoczył bóg piorunów, praktycznie zalany w trupa, chwiejny w tej chwili nie tylko emocjonalnie, ale i fizycznie.
-Bracie! Mój bracie, ja... gdyby nie ja...- wyrzucał z siebie rozpaczliwie, padając na kolana i szarpiąc bez opamiętania poranioną dłoń.- Tak mi przykro, gdybym nie ja...Gdybym tylko!- Ranne ciało podskoczyło w próbie uwolnienia się, wyginając przy tym w bolesny łuk, a po twarzy przemknął grymas przywodzący Starkowi na myśl agonię. Widocznie bóstwo samo w sobie nie było tak odcięte fizyczne, jak emocjonalnie, a kochający braciszek w ramach skruchy usiłował je zwyczajnie dobić, tudzież rozszarpać.
-Chryste, chłopie- syknął miliarder w ramach protestu, pozwalając rozdygotanemu w agonii ciału przylgnąć do jednej ze swych rąk, druga natomiast wylądowała na barku Gromowładnego, bezskutecznie usiłując go nieco opanować.- Dość!
-Nigdy- jęknął rozpaczliwie, wciąż zdruzgotany, a alkohol widocznie odebrał mu resztki szarych komórek. Klęczał przy łóżku histerycznie szepcząc przeprosiny, za pozwolenie mu cierpieć, unikanie i wszelki brak wsparcia, za nie stanięcie po jego stronie i zgodę na to, by został tak okrutnie porzucony i spadł przez co, gdy wrócił był kompletnie złamany.
-Opamiętaj się durniu zanim go zabijesz!- warknął Stark, na jego wolnej ręce pojawiła się część zbroi, z pomocą, której odrzucił Thora na ścianę, robiąc w niej wgłębienie. W żadnym razie nie było to istotne, bo gdy zapadła niekomfortowa cisza, została natychmiast zakłócona rozpaczliwymi oddechami, wciąganymi przez nos. Dłoń zaciskała się nerwowo na wolnej ręce geniusza, wbijając w nią boleśnie paznokcie, a bóg, gdyby tylko mógł zapewne zwymiotowałby z bólu, prosto na wynalazcę zresztą, więc ten przez ułamek sekundy poczuł ulgę z tych zaszytych ust. A potem zaczęły krwawić, wywołując w pokoju narastający chaos.
Thor znów rzucił się ku nim, chcąc tym razem bym przy bracie, którego tak wiele razy porzucił, jednak jego histeria w takim momencie, w żadnym razie nie mogła być pomocna.
-Wyjdź- rozkazał Stark spokojnie, głosem lidera, nie znoszącym żadnego sprzeciwu, a nie widząc żadnej reakcji poza cofnięciem się o krok powtórzył to jeszcze dwukrotnie. Ostrożnie przyłożył chusteczkę do skrwawionych warg, nie mając jednak pojęcia, co z tym fantem zrobić dalej, a rozpacz towarzysza w żadnym razie nie była pomocna.- Słuchaj- zaczął ostro, dzięki czemu załzawione i całkowicie pijane, błękitne oczy skupiły się na jego twarzy.- Nie pomagasz ani mi, ani Loki'emu- imię wypowiedziane tak łagodnie przykuło uwagę ich wszystkich- cierpi i potrzebuje pomocy. Ty nie pomagasz, ale szarpiesz nim i otwierasz rany. Cierpisz i rozumiem to. Loki też cierpi i naprawdę nie jest teraz kimś, kto mógłby cię pocieszyć. Ja mogę pomóc i zrobię to, gdy wyjdziesz i przestaniesz utrudniać. To nie jest łatwe dla żadnego z nas, wiesz co. To nie jest małe, przeziębione dziecko, tylko okrutna pantera zniszczenia, która wyrzuciła mnie przez moje własne okno, ale ja usiłuję pomóc, a ty wkopujesz go w szaleństwo i ból, tak silne, z którego za chwilę jedyną ucieczką będzie śmierć. Na wszystkie świętości, Thor, jak się spiłeś to wypierdalaj do łóżka. Loki cię tu nie pocieszy i ja cię nie pocieszę, to nie miejsce, ani czas!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro