Wesołego Święta Zakochanych, Mi Amore
Poruszał dłonią z precyzją, pokładając w tym zadaniu całe skupienie, tak, aby litery skrobane po delikatnym i lekko zżółkniętym już papierze, wyglądały na niemalże perfekcyjne. Był to ostatni z listów, które jej pisał, więc pragnął, aby był on najlepszy i najpiękniej wyglądający. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji; blada skóra, na której malowały się niebieskie żyły ,przypominały niebo podczas sztormu, lecz nie te rozszalałe – spokojne, pełne gracji oraz harmonii, która grała w dźwięk grzmotów. Zaczesane do tyłu, ciemne włosy okalały jego szyję, a ciemne niczym smoła tęczówki, śledziły słowo po słowie, które zapisywał.
Cały mrok emanujący od mężczyzny, przerywały melodie Czterech pór roku od Vivaldiego, wybrzmiewające z gramofonu, ustawionego w kącie komnaty. Mężczyzna lubował się w barokowych dziełach, dlatego przynajmniej raz dziennie od ścian odbijały się tak owe utwory. Cienka igła przesuwała się po wypukłościach płyty, tworząc spójne dzieło, dzięki, któremu czuł natchnienie i inspiracje.
Nic dziwnego, w końcu to tego dnia, miał zrobić coś co skrupulatnie, planował od przeszło dwóch miesięcy. Waldemar – gdyż takie imię nosił bohater tej historii – z niecierpliwością odliczał każdą minutę, zbliżającą go do upragnionego. Jednak zanim całkowicie dałby się pochłonąć wizji wieczoru, podniósł kartkę i ją rozprostował, a następnie od góry ponownie prześledził tekst, czytając:
Droga, Amorette,
Wypatruj gestów mej miłości oraz wiecznego oddania, mi Amore, w odbiciach kwiatów wysyłanych każdego dnia. Tam, gdzie ich poród, życie oraz śmierć, ale także krew płynąca przez ich śmiercionośne ciernie. Będę na Ciebie czekał. Wtem, gdy dzień pokrywa się z nocą, a mrok wypełnia nasze zlęknione dusze.
Twój waleczny, jakże i waleczne moje serce.
***
6 miesięcy wcześniej
To właśnie tego dnia dostrzegł ją po raz pierwszy. Taką piękną i niewinną, a także taką, która skradła mu serce jednym uśmiechem oraz zatrzepotaniem gęstych rzęs.
Od samego poranka zamczysko, wypełnione było odgłosami, przemieszczającej się obsługi, która szykowała wszystko na wieczorny bankiet. Jego rodzina je uwielbiała, niemalże tak bardzo, jak on widok cmentarza spowitego gęstą mgłą przed północą. Nie miał ochoty na świętowanie ani odpowiedniej ku temu okazji, dlatego nawet nie zamierzał opuszczać komnaty, dopóki goście nie opuszczą zamku. Z natury był raczej samotnym człowiekiem i nie potrzebował nikogo wokół siebie; było mu dobrze w zaciszu własnych czterech ścian.
Nie cierpiał mieć pojęcia o obecnej godzinie, uważał, że życie jest zbyt krótkie, aby liczyć czas, więc nie posiadał zegarka ani na nadgarstku, ani na żadnej ze ścian. Kiedy z okna swej komnaty ujrzał rozbłysk światła, dochodzącego z sali balowej, postanowił jedynie rzucić okiem na zebranych. Lubił obserwować i robił to dość często, choć największą radość sprawiało mu, to gdy obserwowany nie miał o tym pojęcia. Wolał pozostać niewidoczny w swych czynach.
Obserwował uśmiechnięte twarze z poczuciem wyższości. Waldemar od zawsze uważał się za kogoś ponad przeciętnego, o inteligencji oraz umiejętnościach rozumowania wyższymi od innych ludzi. Twierdził, że jest kimś wyjątkowym, jednostką obdarzoną ogromnym talentem oraz ukrytą misją, podarowaną przez same siły wyższe.
W momencie, gdy miał już odejść, by oddać się nicości, dostrzegł jej twarz. Dostrzegł na jej policzkach wypieki, świadczące o dobrej zabawie oraz wiśniowe usta rozciągnięte w szerokim uśmiechu, mimo że z tej odległości było to niebywale trudne. Kobieta również przybliżyła się do okna, a jej wzrok powędrował do góry, na komnatę Waldemara. Ich spojrzenia się skrzyżowały, a serce mężczyzny zabiło odrobinę szybciej, choć sądził, iż nie jest zdolny do odczuwania takich emocji.
Piękność, widząc go, uśmiechnęła się nieśmiało, co przeważyło na zawsze szalę jej losu. Gdzieś w głębi martwego serca Waldemara, narodziło się nieodkryte dotąd uczucie; sam nie potrafił go zidentyfikować. W tamtej sekundzie, czując w sercu kłucie, wiedział, że nie jest to przypadkowe. Wiedział, że coś takiego się nie powtórzy, a ta sytuacja jest znakiem. Wiedział, że ona musi należeć do niego.
***
4 miesiące wcześniej
Zasiadł na ławce niewielkiego parku, niemalże wtapiając się w tło. Chwycił do rąk starą księgę, której okładka nie była już w najlepszym stanie, a strony nosiły na sobie ślady użytkowania zapewne wielu osób. Otworzył ją na dwusetnej stronie, choć jej liczba była jedynie wynikiem czystego przypadku. Nie zamierzał jej czytać, tak, jak nie robił tego od przeszło dwóch miesięcy. Mimo wszystko zawsze ją przy sobie posiadał, gdyż uważał, że w ten sposób łatwiej mu będzie zniknąć w tłumie.
Całym sobą czuł zbliżającą się godzinę południa, gdyż wokół zaczęło przechadzać się więcej ludzi, a odgłosy tętniącego miasteczka, docierały do jego uszu wyraźniej niż kilka minut wcześniej. Czekał z wielkim upragnieniem, by w końcu ją zobaczyć; nie robił tego przecież od kilku godzin, a uwielbiał jej widok. Uwielbiał ją całą; jej czekoladowe włosy, kaskadowo opadające na ramiona i jadeitowe tęczówki, skrywające w sobie gwiazdy. Grację w każdym jej, chociażby najmniejszym ruchu oraz śmiech, pobudzający wiosnę.
Kącik ust Waldemara, drgnął, prawie że niewidocznie, kiedy kobieta w końcu wyłoniła się zza drzewa. Podążała w stronę kawiarenki, tak samo, jak każdego czwartku równo o południu. Skąd to wiedział? On wiedział wszystko na jej temat, zaledwie dzień po ujrzeniu jej zarumienionej twarzy w sali balowej zamku. Oh i jakże on wielbił jej imię – Amorette. Wymawiał je wiele razy w ciągu dnia, zachwycając się jego pięknem i dźwięcznością.
Obiema dłońmi trzymał książkę, lecz spojrzenie utkwione miał w drobnej sylwetce ukochanej. Była taka delikatna i drobna, że miał ochotę chronić ją przed złem tego okrutnego świata. Wiedział, że na ziemi istnieje wiele ludzi, którzy byliby w stanie ją skrzywdzić. Nie mógł do tego dopuścić. Waldemar skrupulatnie zapisywał myśli oraz obserwacje z każdego dnia, odkąd je rozpoczął. W jego niezrównoważonym umyśle wytworzył obraz kobiety idealnej, o złotym sercu oraz jeszcze piękniejszej duszy. Wiedział, że są sobie pisani. On to po prostu czuł.
Miał ochotę sam się roześmiać, wtem, gdy ujrzał jej uśmiech, podczas rozmowy z nieznajomą za ladą. Czarna kawa. Zawsze wybierała dokładnie to samo.
Waldemar nie uważał, że to, co robi, jest złe, wręcz przeciwnie. Był w przekonaniu, iż pilnując niewiastę na odległość, chroni ją i zapewnia jej bezpieczeństwo. Uważał, że jego troska – choć pokrętna i niejasna – jest dobra. Uważał, że jest ona przejawem jego uczuć; jego miłości.
Więc nie zamierzał jej opuścić ani na krok. Przecież on chciał tylko chronić miłość swojego życia.
***
2 miesiące wcześniej
Tego dnia jego ukochana się spóźniała. Był wtorek, a więc wyczekiwał jej przy budynku starej biblioteki. Kolejną rzeczą, za jaką ją kochał, była pasja do literatury. On również kochał czytać, ale także i pisać, dlatego dokładnie raz w tygodniu wysyłał jej list. Kopertę, do której wkładał przelane na papier uczucia, przypieczętowaną woskiem z wizerunkiem kwiatu. Oprócz tego jakże pięknego gestu, dokładał czerwoną różę. Zawsze usuwał z niej kolce, aby nie zranić delikatnej skóry kobiety – dbał o nią.
Jego ucieszona twarz powędrowała z opustoszałej ulicy, na wejście do budynku, w momencie, gdy usłyszał subtelny chichot. Dźwięk, rozpromieniający pochmurny dzień. Dźwięk przywołujące do życia, wszystko wokół siebie. Dźwięk, który rozbudził jego martwą duszę.
Radość wyparowała z niego niemalże, tak szybko, jak ujrzał przy jej boku nieznajomego. Mężczyznę postawnego, z ułożoną fryzurą oraz odpowiednio dobranym garniturem w kolorze ciemnego grafitu. Śmiał się. Nie byłoby w tym nic złego, lecz uśmiechał się do niej. Do jego ukochanej. Waldemar nie był w stanie opisać swoich emocji, gdyż nie przywykł do ich odczuwania. Tak naprawdę jednym co poczuł od dawna była miłość, wobec Amorette, dlatego tak bardzo jej pragnął. Wiedział też, że ona pragnęła jego, w końcu sama mu to przekazała, unosząc zalotnie kąciki ust, spoglądając z okien sali. Bo to przecież była miłość, prawda? Dlaczego miałaby to robić, gdyby nie chciała pokazać mu kochania? Musiała go kochać, bo on kochał ją.
Obserwował swoją ukochaną, która szła teraz w objęciach kogoś innego. Dlaczego go raniła, skoro on tak bardzo ją wielbił? Wysyłał jej przepiękne kwiaty oraz listy, pełne jego uczuć. Dlaczego mu to robiła? Waldemar zacisnął szczękę, choć nie czuł ani gniewu, ani złości. Nie czuł nic. Mimo wszystko tego dnia coś zrozumiał. Podjął bardzo ważną decyzję, której skutki były nieodwracalnie destrukcyjne.
Skoro on nie mógł jej mieć, nikt nie mógł.
***
Amorette
Była przepełniona niepokojem, gdy po raz pierwszy dostrzegła kopertę przed drzwiami swojego domu. Nigdy nie dostała od nikogo listu, dlatego zaintrygował ją akurat ten z dodatkiem pięknej róży. Pachniała tak ślicznie, że strach goszczący w jej wnętrzu, ulotnił się tuż po pierwszym zaciągnięciu zapachem.
Odrywała papier powoli, nadając chwili jeszcze większej tajemniczości. Lubiła sprawiać, że jej życie było ciekawsze; pragnęła większej dawki adrenaliny oraz pięknej miłości, jak z filmów, choć tak ową niemalże posiadała.
Jej rodzice pragnęli, by znalazła dla siebie odpowiedniego kandydata na męża. Kogoś poukładanego, przede wszystkim bogatego oraz takiego, który zapewni ich córce dobrobyt. Valentino właśnie takim był. Syn zaprzyjaźnionej rodziny okazał się idealnym, nie tylko dla nich, ale dla Amorette również. Początkowo kobieta nie była do tego pozytywnie nastawiona, nie chciała, by rodzice za nią decydowali, szczególnie w tak ważnej sprawie. Dlatego też jej serce wypełniła nadzieja, gdy Valentino, okazał się dla niej mężczyzną, o jakim marzyła.
Potarła palcami pożółknięty papier, gdy wyjęła go z koperty. Wydawał się już stary, a jego boki były postrzępione, lecz uważała to za coś uroczego. Litery pisane atramentem, wyglądały na dopieszczone, tak jakby sam adresat, uczył się kaligrafii od lat.
Chłonęła każdy wyraz z coraz większym zaciekawieniem, lecz była to zgubna ciekawość. W jej sercu zatlił się strach oraz przerażenie. Nie miała pojęcia kim, mógł być nieznajomy, który przysłał jej coś tak... osobistego. Pisał do niej jak do kogoś bliskiego, dlatego w pierwszej chwili Amorette, pomyślała, że być może koperta, została podłożona w złe miejsce. Jednak wszystkie obawy, zniknęły, gdy po odwróceniu kartki, dostrzegła swoje imię.
Sama nie wiedziała co o tym myśleć, ponieważ czuła tak wiele i tak mało jednocześnie. Wypełniało ją dziwne uczucie zaintrygowania oraz przeczucie, iż nie powinna więcej czytać listów – o ile tak owe miały się jeszcze pojawić.
Biedna, nie wiedziała, że jej losy przesądzone zostały tego dnia, w którym postanowiła uśmiechnąć się do nieznajomego z myślą, że świat jest zbyt brzydki, aby ludzie również tacy dla siebie byli.
***
Teraz
Napawał się zapachem wszechobecnej miłości, która panowała w każdym zakątku świata. Chociaż nie należał do osób świętujących, nawet własne urodziny, ten dzień traktował z szacunkiem i uwielbieniem. Dzień zakochanych był dla jego romantycznej duszy, miodem na zmarznięte serce. Szczególnie w tym roku, gdy odnalazł miłość swego życia, czuł się tak dobrze, jak jeszcze nigdy przedtem.
Zaplanował wszystko akurat na ten wyjątkowy dla niego dzień, uważając, iż będzie to czysty przejaw jego bezgranicznej miłości. Jej serce już na zawsze miało należeć tylko do niego.
Spoglądał na polanę zza gęstwin, wyczekując swojej ukochanej. Nie mógł się już doczekać, aby po tylu miesiącach w końcu znaleźć się obok niej. Od pierwszego spojrzenia w jej piękne oczy, marzył już tylko o tym, by chociażby mieć możliwość zaciągnięcia się kwiecistą wonią jej perfum – gdyż tak właśnie sądził, że pachniała. Taki wizerunek utworzył w głowie.
Poczuł drżenie serca, gdy ją dostrzegł, kochał to jak, sprawiała, że się czuł. Ubrana w czerwoną sukienkę, wyglądała najpiękniej, jak tylko mogła wyglądać. Wyraz jej twarzy był zlękniony i wyrażający pewne obawy, ale nie był na nią zły. Było ciemno, a wszystko wokół oświetlał blask księżyca w pełni. Padał on idealnie na pole pełne czerwonych róż; dokładnie takich samych, jakie wysyłał jej z początkiem każdego tygodnia.
Szedł skryty za krzewami dwie alejki dalej, lecz był w stanie dostrzec poruszające się ciało Amorette. Stawiała niepewne kroki ciągle się ,rozglądając, ale nie zauważyła go skradającego się za nią niczym cień. Do ostatniego momentu pragnął, pozostać tajemniczy.
Kiedy dotarli na skraj pola, gdzie zacierała się różnica między nim a gęstym lasem, w końcu stanął niedaleko za nią. Napawał się widokiem jej czekoladowych włosów oraz barwą sukni, leżącej na niej niczym druga skóra. Była taka piękna i delikatna, ale przede wszystkim... była tylko jego.
Zacisnął w dłoni odrobinę mocniej ściereczkę nasączoną chloroformem. Nie chciał jej zranić, bo w końcu była jego pięknością. Nigdy nie chciałby jej zadać bólu. Jednak zanim kompletnie odebrałby jej wolność, wyszeptał:
— Mi Amore, piękniejsza, żeś jest niż tysiące tych róż.
Po tym uwięził ją w uścisku.
***
Komnata skryta w głębi zamku należała tylko do Amorette. Zresztą była już jej w dniu, kiedy Waldemar postanowił posiąść ją na własność.
Na środku ogromnego pomieszczenia stało pięknie pościelone łoże okryte baldachimem, a gdzieś pośród pierzyn leżała właśnie ona. Wysokie ściany zdobiły obrazy spod pędzli największych nazwisk tego świata, przedstawiające wizerunek kobiety. Według niego była najpiękniejszym dziełem sztuki, jakie stworzył świat. W powietrzu unosiła się woń róż nie innych, jak czerwone, a było tak, iż znajdowały się one wszędzie. Równo tysiąc pięćset sztuk.
Jednakże najważniejszy element wystroju pełnił stoliczek, a na nim trzy obiekty: lśniące pudełko w kształcie serca, biała poduszeczka, a na nim równo ułożony nóż. Połyskiwał pod wpływem świec żarzących się w kandelabrach, przez co Waldemar zachwycał się jego majestatem.
Kiedy ukochana zaczęła lekko poruszać powiekami, wiedział, że to już czas.
W dniu, gdy ujrzał ją w objęciach innego, nie mógł pozwolić, aby ktokolwiek oprócz niego ją posiadł. Ona była tylko jego. Była jego miłością. Dlatego też widział jedyne, sensowne wyjście owej sytuacji: skoro jej serce biło tylko dla niego, postanowił je jej odebrać. Wyrwać z piersi i ułożyć w pudełku, aby było już zawsze obok niego.
Waldemar, nie uważał, że robi coś złego, w końcu pragnął tylko swojej miłości wyłącznie dla siebie. Pragnął jej serca przy swoim. Przecież ją kochał, a więc to, co zamierzał zrobić nie, było niepoprawne. Było aktem jego miłości, szczególnie w tak ważnym dniu.
Chwycił nóż, łapiąc za niego z największą dokładnością, gdyż każdy ruch musiał być odpowiednio wyważony.
Amorette rozchyliła powieki, lecz nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, przemówił Waldemar. Waldzio Waleczne Serce, a walczył tylko dla niej.
— Wesołego święta zakochanych, mi Amore. Twój waleczny, jakże i waleczne moje serce.
Po tym wbił ostrze prosto w klatkę piersiową, aby serce przepięknej Amorette należało tylko i wyłącznie do niego. Tak jak uważał, że było im to pisane.
KONIEC
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro