Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

my father took me into a city

there ain't no need for ya
there ain't no need for ya
go straight to hell, boys, go straight to hell, boys
•••••••

Coś ty taki dzisiaj nieżywy?

Percy Jackson od samego rana naprawdę prosił się o porządne mordobicie. Nico najpewniej od dawna zgrzytałby zębami na każdą jego wypowiedź, problem w tym, że nie potrafił.

— Spierdalaj, glonie — mruknął tylko, wtulając twarz w ciepły rękaw bluzy. Na głos przyjaciela nie podniósł głowy z blatu biurka, na którym od początku przerwy przysypiał. Już i tak marnował na te pasożyty zbyt wiele swojej cennej energii.

To był jeden z tych dni, gdy przetrwanie w placówce edukacyjnej przypomina okres zamieci śnieżnych na Antarktydzie, a biedni uczniowie zmarznięte, niewyspane stada pingwinów ubranych w większości w ciepłe bluzy i swetry. Do podstawowego ekwipunku na takież to dzionki należał również niebezpiecznie pusty plecak, w którym znajdował się jedynie zeszyt do wszystkiego, parę luzem latających długopisów, a przy dobrych wiatrach (prawie nigdy, ciepłe podmuchy nie należą do typowego krajobrazu szkolnej Antarktydy) jakieś drobne, które w teorii powinny chyba zostać wykorzystane na bilet do metra, chociaż w praktyce częściej zasilały automat z kawą, czytaj: wodą z odrobiną barwnika i hektolitrami cukru.

—... never looking back, it's Friday I'm in love!

Do typowego starter-packu w przypadku Nico dochodził jeszcze Percy. Złośliwy i nietypowo nawet jak swoje standardy głośny Percy.

— Jezu, Percy, jest cholerny wtorek.

— SATURDAY WA–

— Zamknięcie się w końcu, idioci? Niektórzy próbują spać.

Ethan Nakamura z pogardą zmierzył ich dwójkę wzrokiem. Podobnie jak leżący na drugim końcu rzędu di Angelo oraz większa część uczniów tego dnia od pierwszej godziny lekcyjnej znajdował się w ciasnych objęciach Morfeusza i nic, nawet przesłodzona lura z automatu, nie było w stanie przywrócić go do stanu względnej używalności, w jakim powinien się znajdować, zważywszy na następną godzinę algebry, która miała się rozpocząć za niecałe dziesięć minut.

Brwi Percy'ego uniosły się nieznacznie. Porozumiewawczo popatrzył na przyjaciela.

Cóż się właśnie stało? Czyżby tokijska świątynia lotosu przemówiła? 

Nawet Nico, którego do tej pory nic nie było w stanie poruszyć na tyle, by zmusił nieistniejące mięśnie do jakiegokolwiek wysiłku, obrócił twarz, by spojrzeć z nieszczególnym zainteresowaniem, ale swego rodzaju zdziwieniem na Japończyka. Z Nakamurą miał dobrą połowę zajęć, ale to był dopiero drugi raz w tym semestrze, który potwierdzałby, że Ethan naprawdę posiada zdolność werbalnej komunikacji.

— It ain't Coca-Cola, it's rice* — zanucił z delikatną złośliwością Percy, czego Azjata nie skomentował, najpewniej nie do końca rozumiejąc, do czego Jackson pije, ale za to będąc brutalnie świadomym, że miała to być drobna dygresja odnośnie jego pochodzenia.

Po tej krótkiej, choć ciężko to tak nazwać, wymianie zdań, Japończyk wrócił do spania z nosem w notatkach, a Percy rozłożył otwierane krzesełko obok drugiego bruneta. Nadal cicho nucił dalsze wersy "Friday I'm in love", ale już naprawdę cicho, dzięki czemu nie było to tak irytujące.

— Tuesday, Wednesday heart attack!
Thursday...

— Ugh... — mruknął Nico, myśląc o tym, że za moment to nie linijki ukochanej piosenki będą przewijać mu się przed oczyma, tylko ciągi niezrozumiałych liczb. — Dzisiaj jest wtorek, nie? Jak wejdzie ta erynia, to naprawdę będę mieć zawał.

Percy poklepał go pocieszająco po plecach.

— Oj, bracie, wiem, co czujesz. Miałem rano zastępstwo z Panem D. Po raz drugi w tym tygodniu ten facet, lepiej być nie mogło, co?

Faktycznie Pan D. zaliczał się do tej bardziej znamiennej w swojej dziwaczności części ich kadry nauczycielskiej, jednak to nie pozytywne odczucia uczniów albo ciekawość jego zajęć uplasowała go na tej pozycji. Prawdę mówiąc, uczniowie nie znosili jego zajęć, choć nowinkami z tychże godzin dzielili się bardzo chętnie. Nie dość, że ekonomia, której nauczał, była bezdennie nudna, to jeszcze zainteresowanie uczniami, jakie wykazywał, było niemalże zerowe. Nie zmieniało to rzecz jasna faktu, że wymagania względem swoich podopiecznych miał wysokie, rzec można, wygórowane. Dlatego każdy, kto przetrwał ekonomię z Panem D., miał prawo odczuwać głęboką dumę, a ci nieliczni masochiści, którzy decydowali się na fakultet, co oznaczało znacznie więcej czasu spędzonego w tej samej sali ze starym, niekiedy śmierdzącym, jak gdyby wyszedł z meliny, ekonomistą musieli po szkole zostawać prawdziwymi rekinami biznesu, przynajmniej Percy nie widział innego wyjścia.

Oczywiście nie dotyczyło to ani Nico, ani tym bardziej jego, bo oboje byli kompletnie nieprzedsiębiorczymi osłami, którzy z ekonomii rozumieli mniej więcej tyle samo co z tekstów zapisanych w suahili.

— Zawsze mogłeś trafić na Minosa.

— O nie, nie. To ty unikasz naszego drogiego fizyka, nie ja.

Nico nie odpowiedział, bo faktycznie nie było po co się w tej sprawie kłócić. Naprawdę unikał Minosa, a wiedział o tym i on, i Percy, i sam Minos, i zapewne większa część szkoły, która go znała. Zacisnął powieki, licząc na choć parę minut zbawiennego spokoju, lecz w tym momencie trzasnęły drzwi, a do sali na swoich obrzydliwie trzeszczących, niskich szpileczkach wkroczyła Erynia. Rozpoczęła się algebra.

— Ta kobieta to android, nie widzę innej opcji — stwierdził z przekonaniem wyższy z brunetów, gdy porwani wraz z falą zmaltretowanych uczniów, którzy wylali się na główny korytarz, uwolnili się z zasięgu wzroku i słuchu matematyczki.

— Kobieta? — Nico uniósł brew. — Jesteś pewien, że to kobieta? Czy ona aby na pewno nie ma wąsów?

— To android. Androidy nie mają płci. Mają za to zakodowane okrucieństwo.

Znaleźli się na jednym z mniejszych korytarzy, na końcu którego mieściła się sala, w której zwykle mieli próby pod okiem Pana Brunnera. Zapowiadały się zbawienne dwie godziny wśród miłej atmosfery, żartów i ukochanych ćwiczeń – nie licząc dużego kubka gorącego americano, Nico nie marzył o niczym innym aż tak bardzo.

Pan Brunner co prawda nie znał się jakoś wybitnie na muzyce; niby potrafił całkiem nieźle grać na pianinie i był obdarzony nie najgorszym słuchem, ale nie skończył w tym kierunku żadnej szkoły, jednak ich malutki, trzyosobowy zespół nie mógł sobie wymarzyć lepszego opiekuna i nie zmieniłby go za skarby całego świata. Uwielbiali swojego kalekiego historyka, zresztą z wzajemnością, bo i on nieznacznie ich faworyzował, a także wróżył świetlaną przyszłość.

Przyjemną ciszę, jaka od dłuższej chwili między nimi panowała, przerwało obrzydliwie znajome, regularne popiskiwanie. I to by było tyle z ich szczęścia na ten wtorek.

— Percy, spierda... dzień dobry, panie profesorze!

Zza rogu w przeciągu ułamka sekundy wyłonił się ich przeklęty fizyk, Minos ze swoimi okropnymi lakierami na stopach.

— Pan di Angelo, cóż za niespodzianka — powiedział nauczyciel, uśmiechając się ironicznie.

Obydwoje byli oczywiście świadomi, że w tym momencie nie można mówić o przypadku, tym bardziej o niespodziance, skoro fizyk doskonale zdawał sobie sprawę z tego, w której sali Argo II ma próby, i zapewne go szukał.

— Dzień dobry — bąknął pod nosem gitarzysta zły na siebie o to, że nie zorientował się o nadchodzącym zagrożeniu wcześniej.

Wiele można było mówić o wątpliwym guście Minosa, szczególnie o jego błyszczącym obuwiu, ale jedno trzeba było przyznać; odkąd nosił te laczki, zlokalizowanie go stało się o niebo prostsze. Niemniej tym razem Nico poniósł sromotną porażkę, wpadając w ciasne objęcia nieszczęścia w postaci fizyka, jak gdyby był niedoświadczonym pierwszakiem, który jeszcze nie wykształcił sobie odruchu ucieczki na te stosunkowo głośne, irytujące dźwięki.

Cały problem nie polegał na tym, że Nico miał problem z fizyką. Nie, w żadnym wypadku; całkiem lubił ten przedmiot i miał z niego dosyć dobre oceny, co wymagało od niego sporo ślęczenia nad książkami i wkuwania. Minos naprawdę cenił go jako ucznia, choć zdecydowanie nie odpuszczał. Można powiedzieć, że na płaszczyźnie uczeń-nauczyciel dogadywali się świetnie. Kłopot w tym, że Minos był zarazem jego nauczycielem prowadzącym – kontrolował jego oceny z innych przedmiotów, poganiał do nauki, jeśli było trzeba, zbierał referencje od innych nauczycieli w sprawie jego zachowania. I to właśnie tutaj pies pogrzebany.

Nico nie produkował metaamfetaminy pod nosem nauczycielki chemii (przez uczniów nazywanej "profesor McGonagall" ze względu na nietypowe imię dzielone ze znawczynią transmutacji z popularnej serii, a także równie surowe usposobienie), nie powodował bójek, nie ćpał (przynajmniej nie na tyle jawnie, by komukolwiek to przeszkadzało), miał nie najgorsze stopnie i względny szacunek do uczących.

Nico di Angelo po prostu drugi semestr omijał wychowanie fizyczne, a gdy już jakiś cud go na te zajęcia przygnał, nigdy nie miał jasnej koszulki, do jakiej noszenia zobowiązywał statut szkoły. I właśnie przez to nad jego biedną głową wisiała wizja nagany.

— Znalazłem sposób, w jaki mógłbyś odpracować swoje zachowanie, Nico. Skoro tak kochasz sztukę, dołączysz do szkolnego klubu muzycznego i zrobisz z nimi jakiś projekt. Zajęcia są w środy, tak jak zawsze, choć zdaje mi się, że doskonale zdajesz sobie z tego sprawę. Za tydzień porozmawiamy o postępach projektu! — oznajmił, zanim Nico otworzył usta, by zaprotestować. — Żegnam panowie, miłej próby!

Szkolny klub muzyczny, z którego odszedł po dwóch miesiącach uczęszczania doń w dziesiątej klasie. Szkolny klub muzyczny, który stanowiła banda idiotów bez grama talentu czy też wiedzy. Przeklęty szkolny klub muzyczny, do którego należał przeklęty Will Solace.

Nico był skłonny zamienić kolorystykę całej swojej szafy na anielską biel, wygrać w międzyszkolnej sztafecie albo dołączyć do drużyny tenisa stołowego (do chyba żadnej innej nie miałby najmniejszej szansy się dostać), byle tylko tego uniknąć.



*fragment "straight to hell" the clash, który macie w mediach, piosenka opowiada o azjatyckich imigrantach w USA

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro