a phantom to lead you in the summer
people are strange when you're a stranger
faces look ugly when you're alone
women seem wicked when you're unwanted
streets are uneven, when you're down
when you're strange
faces come out of the rain
when you're strange
no one remembers your name
•••••
Po tylu latach bycia cholernym pracoholikiem, kujonem i skończonym hipokrytą William Solace był w stanie zasnąć w dosłownie każdych warunkach, jeżeli sytuacja tego wymagała. Kanapa na środku salonu podczas imprezy, na której było chyba więcej osób niż książek w "Parnasie" nie była wyjątkiem.
— Solace, ja pierdolę — westchnął albo raczej: westchnąłby, gdyby nie hucząca muzyka, która zaspanemu Willowi w tamtej chwili przywodziła bardziej na myśl trąbienie na sąd ostateczny, mniej spruty, niż jemu samemu się jeszcze przed momentem wydawało, Cecil. — Ty jebany hipokryto. Niby taki jesteś porządny, ułożony, zorganizowany, co? Wczoraj darłeś się podczas przerwy o wpływach węglowodanów na zdrowie, bo zobaczyłeś, że ktoś tworzył w sali jakieś chrzanione chrupki. A sam co? Zapieprzasz na kawie i jakieś chorej ambicji, bo przecież "jesteś cholernym Willem Solace'm, musisz robić wszystko za wszyskich i musisz być najlepszy". I wiesz co? Mam dość.
Może to bardziej przez alkohol, a może zawiniła głównie frustracja i przejęcie stanem przyjaciela. Bo to przecież nie było tak, że tylko wiecznie roześmiany Will troszczył się o innych.
— Jesteś kurewsko niewdzięczny. I jesteś egoistą. Nic cię nie obchodzi, że wszystkich, dosłownie wszystkich jebie to, czy masz najwyższą średnią ze wszystkiego, z czego tylko możesz, i czy masz wzorową frekwencję. Mnie, twoich rodziców, nauczycieli. Nikomu na tym nie zależy. Nikt cię go tego nie zmusza. Łazisz i drzesz się na ludzi, że robią sobie krzywdę. Przejmujesz się...? I chyba masz głęboko w poważaniu to, że o ciebie też martwią się ludzie i fakt, że się próbujesz zajebać (wyglądasz, jakbyś leżał na stole w prosektorium, a nie pieprzonej kanapie) ich męczy.
Blondyn czuł się, jak gdyby zatrzaśnięto go w kabinie prysznicowej i odkręcono kurek z koszmarnie lodowatą wodą. Nie mógł się obronić. Nie mógł się opędzić od słów ogarniających go zewsząd niby woda ciało, niby łzy policzki.
Cecil obrzucił go ostatnim pełnym obrzydzenia spojrzeniem i zniknął w tłumie pijanych ludzi, zgniatając w dłoni czerwony, plastikowy kubeczek. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się, by tak się na niego wydarł. Ba, jeszcze nigdy nie zdarzyło się, by bardziej się pokłócili. Will nie lubił się kłócić. Zresztą kto chciałby drzeć koty z kimś takim jak on? Względnie ułożonym, pomocnym, wyrozumiałym. Solace po prostu nie był typem człowieka, który potrafiłby się na kogoś dłużej gniewać albo obrażać. Czasami faktycznie wytykał swoim bliższym znajomym, że to, co robią, nie jest zbyt zdrowe. Że powinni więcej spać, pić więcej wody, nie garbić się, przygotowywać się na zajęcia, jeść regularne posiłki. Ale Willowi nikt tego nigdy nie wypominał. Naprawdę zdawało się, że wszyscy już do tego przywykli. Do tego, że Will Solace po prostu musi być za wszelką cenę najlepszy i altruistyczny własnym kosztem.
— Cecil...
Cecil już sobie poszedł.
•••••
Jason Grace naprawdę był porządnym człowiekiem o silnych zasadach moralnych, często może wręcz za silnych. No właśnie – "był". Był do pewnego etapu, zresztą trudno mu się dziwić. Większą część swojego życia spędził w jarzmie dobrej, prywatnej szkoły, więc chyba nic dziwnego, że po rozpoczęciu ostatniego etapu obowiązkowej edukacji w całkiem niezłej, choć absolutnie zwyczajnej szkole średniej, z początku trudno mu było się odnaleźć. Nie, żeby nie potrafił dogadać się ze swoimi rówieśnikami, bo akurat z jego wrodzoną charyzmą i chęcią pomocy nie był to szczególny wyczyn. Po prostu było inaczej, a Jason, choć nie umiał dokładnie określić, co tak bardzo się zmieniło, czuł, że zaczyna żyć w inny niż dotychczas sposób. Oczywiście wciąż pozostały mu tony ambicji, a także zapał i motywacja, jakiej chyba każdy mógłby mu pozazdrościć, ale jednocześnie stał się człowiekiem pozwalającym sobie na o wiele więcej, świadomym, że nie musi całe życie tylko pracować i pomagać innym.
W zasadzie to można by było wyróżnić główny powód tej zmiany. Gwoli ścisłości, nawet dwa.
Właśnie dlatego, gdy oba te powody stanęły w drzwiach, Jason poderwał się (a raczej myślał, że się poderwał, bo w rzeczywistości przypominał bardziej pingwina próbującego stoczyć się z kanapy, nie zabijając się jednocześnie) i zawołał:
— Moi przyjaciele!
Po czym nieco skonfundowany usiadł na ziemi. Ach, ta niecna grawitacja znów się na niego uwzięła.
— Żyje — stwierdził niezbyt entuzjastycznie Nico na widok twarzy ich wyraźnie spitego, ale wciąż kontaktującego perkusisty. — Co ja tu robię, skoro on żyje?
Zajęty uwiecznianiem celu ich przybycia Percy nie odpowiedział mu jednak, choć na widok Jasona wyszczerzył się złośliwie. W przeciwieństwie do di Angelo uważał możliwość nabijania się z pijanego przyjaciela za wystarczająco dobry motyw, by spontanicznie popędzić na drugi koniec miasta. Albo może po prostu miał akurat mniej zajęć na głowie?
— W sumie jak gdyby nie żył, też nie musiałbym jechać. Po karawan dzwoni jedna osoba.
— Oj, zamknij się, marudo. Podziwiaj.
Percy trącił go łokciem, co miało chyba być przyjacielskim gestem, ale w opinii bruneta musiało chyba być równoznaczne z kopnięciem z półobrotu w twarz, bowiem wyraźnie poirytowany zamierzył się na kolano wokalisty. I zapewne nie bolałoby to zbyt bardzo, gdyby nie fakt, że Nico nosił bardzo brudne i bardzo ciężkie glany.
— Percy!
Z tłumu wyłoniła się lekko chybocząca się postać Grovera, który najwidoczniej usłyszał wyzywającego Nico od niewyżytych prostytutek i satanistów jedzących koty Percy'ego i postanowił przybiec do holu (przybiec w podobny sposób, w jaki Jason przed chwilą poderwał się z kanapy), by powitać przyjaciół.
— Małpy razem silne — mruknął najwidoczniej niemający wyrzutów sumienia Nico, widząc, jak ich znajomy usiłuje dostać się do nich, trzymając pod ramię Cecila Markowitza.
— Cześć, Grover. Cześć, Cecil. Moje pieprzone kolano. Mogłeś skopać Jasona, może by wytrzeźwiał, nie mnie.
— A wiesz, co najlepiej działa na ból? — zapytał retorycznie Underwood z uśmiechem godnym dwunastolatka, przy którym ktoś z dorosłych zaklął.
Nico tylko wywrócił oczyma i kucnął przy nietrzeźwym Jasonie, ignorując, że Percy oraz ta naćpana dwójka idiotów wychodzą. Kiedy już był pewny, że przyjaciel wciąż dycha i niestety raczej prędko się to nie zmieni, wstał, ze smutkiem zauważając, że chyba jednak przyjdzie mu tam zostać, bo autobusy w kierunku jego domu już o tej godzinie nie jeżdżą, na metro jest za daleko, prawa jazdy nie ma, a zresztą jego ojciec wraca tej nocy i raczej nie ma ochoty na niego już na wstępie wpadać. W zasadzie trochę żałował, że nie poleciał za chłopakami, jak Percy, tylko został, rozsądnie zajmując się ich przyjacielem, który miał tak słabą głowę, że naprawdę zasługiwał przez to na jakieś wyróżnienie albo przynajmniej bransoletkę z napisem "nie mogę dostawać procentów nawet w batonach z advocaatem".
Koniec końców powlókł się do przypuszczalnego salonu, dostając po drodze plastikowy kubeczek od Leo Valdeza, którego obecność nie zdziwiła go wcale. Latynos chciał zamienić z nim nawet parę słów, ale ktoś pociągnął go w kierunku najwidoczniej zepsutego głośnika z błagalną miną.
— Jest z tobą Percy?! — ryknął, próbując przekrzyczeć muzykę, wciąż ciągnięty przez dziewczynę, w której gitarzysta rozpoznał należącą do szkolnego, pożal się borze, chóru Lou Ellen, Leo.
— Gdzieś go zgubiłem! — odkrzyknął, pociągając łyk z kubeczka. Gdy z radością odkrył, że to nie sama wódka (Leo nie do takich żartów był skłonny), opadł na schowaną w kącie kanapę.
Na kanapę, na której, jak po chwili zauważył, siedział cichy i smutny, jak chyba jeszcze nigdy, Will Solace.
•••••
Percy pędził przez korytarz na tyle prędko, na ile pozwalał mu wypity alkohol i obolała noga. Przed chwilą odrobinę zwyzywał Clarisse La Rue od grubych świń, bo ta niezbyt przyjemnie nawiązała do jego stanu materialnego. Może brzmi to trochę komicznie – uciekł przed dziewczyną, ale Clarisse była kapitanem szkolnej drużyny koszykarskiej dziewcząt, zdecydowanie miała czym przyłożyć, a na jego słowa cisnęła jakąś szklaną miską, która stała na stoliku obok. Nie miał zamiaru przecież bić się z dziewczyną. Abstrahując od tego, że gdyby nie tłum w pokoju, prawdopodobnie już leżałby z podbitym okiem, lodem przy twarzy, skrętem od Grovera w dłoni i męską dumą rozbitą na drobny mak, niby ta nieszczęsna miska.
Wpadł do pierwszego lepszego pokoju i zatrzasnął drzwi, mając nadzieję, że jeżeli La Rue w ogóle poszła go szukać, to nie wejdzie do tego pokoju, o ile będzie cicho.
Jednak już po ułamku sekundy nie był wcale cicho, tylko wrzeszczał przerażony, bo oto z odległości parunastu centymetrów spoglądały na niego wytrzeszczone, równie przerażone, zielone oczy. Jego krzyk niespodziewany napastnik uciszył, waląc go jakimś bliżej nieokreślonym przedmiotem w ramię i sycząc:
— GĘBA!
*w mediach "people are strange" zespołu The Doors
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro