Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

The edge is getting closer, it's a long spiral down

TRIGGER WARNING: Alkohol, przemoc (dużo przemocy w wielu odsłonach).


Słyszę Twoje kroki na schodach, a całe ciało momentalnie spina się w bolesnym oczekiwaniu. Stara, drewniana podłoga wydaje dziwne dźwięki, gdy z każdą chwilą zmniejszasz dzielącą nas odległość. Kulę się w sobie, naciągając kołdrę. Nie chcę, abyś tu wchodził, naumyślnie zapalał światło i pytał, czy śpię. Nie chcę, abyś dotykał mnie swoimi brudnymi, śmierdzącymi rękami.

Mija cała wieczność, zanim powyższy przebieg staje się rzeczywistością. Wchodzisz do pomieszczenia, a ciężki chód do końca życia będę słyszał w najgorszych koszmarach. Tak jak do końca życia będę pamiętał słowa, które wypowiadałeś.

Oni znali Cię jako celebrytę, jako perfekcyjny obrazek, gotowy do każdego aktorskiego poświęcenia. Urodzony w złotym czepku już od małego miałeś uwagę wszystkich wokół. Już wtedy los podświadomie wiedział, po co w ogóle pozwolił Ci pojawić się na tym świecie, bo nie oszukujmy się, kiedyś nie było tak łatwo. Dopiero później dołączyłem również ja i chociaż miejsca było wystarczająco, Ty byłeś temu przeciwny. Nie musiałeś się jednak martwić, bo pozostałem w cieniu, będąc jedynie twoim workiem treningowym w chwilach, gdy jednak nie radziłeś sobie w idealnym życiu, bo niespodzianka? Z niektórymi rzeczami nawet Ty nie umiałeś sobie poradzić.

A jednak minęło dwadzieścia lat, a Ciebie życie wciąż nie przestaje rozpieszczać, tylko czy umiesz to docenić? Czy potrafisz ucieszyć się ze wschodu słońca, czy na Twoją twarz również wpływa uśmiech, gdy wczesnym wieczorem niebo ma inną barwę niż zazwyczaj? Chcę to wiedzieć, ale tak naprawdę już dawno przegrałem, bo każdy dzień to nowa maska, którą przywdziewasz, a każda chwila to kolejny odgrywany przez Ciebie akt. Tego prawdziwego Noah od dawna nie ma. Tylko czy on kiedykolwiek istniał?

Nie wiem jakim cudem udaje mi się zasnąć, ale budzę się późno. W pokoju jest ciemno, jednak po wczorajszym czuwaniu do czwartej nie udało mi się odpowiednio zaciągnąć żaluzji pod wpływem nerwów i wiązka światła wpada do środka. Sięgam po leżącego na szafce nocnej pilota, a jednak nie jestem przygotowany na taką jasność. Mrużę oczy, przyciskając poduszkę do twarzy. Czujniki w ścianie jak zawsze reagują jednak bezbłędnie i już po chwili słyszę Zastępcę – najnowszą technologię, którą otrzymałeś w ramach testów próbnych. Bo przecież Tobie należy się wszystko. Zawsze się należało. Zanim kończy opowiadać o przewidywanej temperaturze na cały dzień, zmieniam koszulkę. Rzucam nią w kąt, opuszczając sypialnię akurat w chwili, w której automatyczny pseudokobiecy głos mówi „miłego dnia, panie O'Neill". I okej, nazwisko mamy takie samo, tylko, że całe to gówno zostało zaprojektowane specjalnie dla Ciebie. A ja nie jestem Tobą.

Zbiegam po schodach, czując burczenie w brzuchu. Zastanawiam się, czy znowu zamawiałeś catering, czy jednak czeka nas jeden z „tych dobrych" dni. A jednak.

Stoisz przy płycie indukcyjnej w czarnej koszulce i dresowych spodniach. Nie słyszysz moich kroków, a ja wykorzystuję tę chwilę, aby rozeznać się w sytuacji. Czarny to Twój szczęśliwy kolor, a gotujesz tylko, mając dobry humor. Czyli kolejne spotkanie przebiegło pomyślnie? Ile narkotyków wziąłeś, że teraz jednak trzymasz się na nogach?

– Dzień doberek, braciszku.

Jesteś miły, czyli dużo, o wiele za dużo. Chwila na reakcję: gotujesz, (znów) jesteś miły, prawdopodobnie nie spałeś ani chwili, a salon nie nosi śladów porozbijanych butelek, ani szarpania się z ubraniami. Czyli tak: masz dobry dzień i jeszcze mogę się mylić, ale wydaje mi się, że na wieczór zaplanowano kolejne spotkanie, z którego chcesz powrócić sam, mocno najebany i naćpany, albo tylko pobudzony, ciągnąc ze sobą kogoś, kto chętnie spędzi z tobą kilka, chwil zanim przejrzysz na oczy i wyjebiesz go szybciej, niż mnie, gdy kilka miesięcy temu próbowałem jeszcze walczyć o Twoje zdrowie oraz dobre imię. Ależ ja byłem wtedy głupi. Jak to szło? Pierdolony świętoszek Matthew. 

– Cześć, Noah.

– Dobrze spałeś? – kontynuujesz, a mi coraz mniej się to wszystko podoba, bo o wiele bardziej wolę dni, w których nic do mnie nie mówisz i zwyczajnie dajesz mi spokój. Niestety nie można mieć wszystkiego, a w każdym razie ja nie mogę. Bo Ty masz to, czego tylko dusza zapragnie, łącznie z moją pieprzoną uległością.

– W porządku – kłamię, bo nie chcę rozpoczynać kłótni. Nie chcę znów obwiniać Cię o swoje czuwanie, chociaż nie ukrywam, że nie miałoby ono miejsca, gdybym mógł Ci zaufać. A nie mogę, bo jak głupiec martwię się o Ciebie. Jestem jak pies – w gorszych chwilach mnie upokarzasz, gardzisz mną i nienawidzisz, a ja wciąż wrócę do Ciebie, ciesząc się, że nic Ci nie jest i będę chłonął te „dobre chwile", które razem dzielimy. Wybaczam Ci wszystko, Noah. Bo przeszliśmy przez naprawdę wielkie gówno i pomimo upadków, jeszcze jakoś dajesz radę.

Rozmawiasz ze mną tak, jakby nic nie miało miejsca, jakby każdy kolejny dzień oznaczał nowy start i możliwość odkupienia. Tylko że zmieniasz zdanie natychmiastowo, dlatego nie mogę pozwolić sobie na utratę czujności. Raz mi się to zdarzyło i zbyt luźne zachowanie spotkało swoje konsekwencje, ale przecież według Ciebie wszystko można odkupić, prawda? Czy to porwaną koszulkę, czy wybitego zęba. A bark sam doskonale umiesz nastawiać.

– Mam taką nadzieję, bo czeka nas bardzo pracowity dzień – oznajmiasz, a mi w głowie już zapala się czerwona lampka. Twoje plany w jakiś sposób nagle dotyczą mnie?

W co Ty się wjebałeś, Noah?

Chcę zapytać, bo ciekawość rozbudza się we mnie tak nagle, jak jakiekolwiek zainteresowanie poruszanym przez Ciebie tematem.

Ale uparcie milczę, ponieważ wiem, że prędzej czy później i tak mi powiesz. Innego wyjścia nie masz, bo chociaż zwykle schodzę Ci z drogi, doskonale wiesz, że nie ufam Ci na tyle, aby ślepo wskoczyć za tobą w ogień.

Podczas posiłku panuje milczenie i dopiero to przynosi mój częściowy spokój. Nie lubię, gdy zmieniasz taktykę, a ja już całkowicie nie wiem, jak się zachować i co ze sobą zrobić. Czy chcesz, żebym został? Czy mam odejść i zejść, dopiero gdy wyjdziesz z domu, żebym nie wchodził Ci w drogę dłużej, niż dotychczas?

– Zeszłej nocy wdałem się w interesującą dyskusję – mówisz dalej, a ja spinam się, bo wreszcie docieramy do chociaż zalążka możliwych informacji. – Któryś z gości na premierze przypomniał sobie podczas Q&A, że jednak mam jeszcze jakąś rodzinę. – Milkniesz, jakby licząc na to, że teraz już zrozumiem, o czym mówisz. Ale nie rozumiem, naprawdę nie rozumiem. Chociaż podświadomie może zwyczajnie nie chcę rozumieć.

– Chcieli poznać mojego brata i sami porównać, czy faktycznie jesteśmy tacy sami. Bo jesteśmy, prawda, Matty? I dziś wieczorem wszystkim to udowodnimy.

Zamieram z widelcem w połowie drogi do ust i znów zwyczajnie nie wiem, co powinienem teraz zrobić. Czy to jakiś test? Czy chcesz sprawdzić moją lojalność, licząc, że będę posłusznie tańczył tak, jak zagrasz, nie tylko w domu, ale również w miejscach publicznych? A może jesteś zwyczajnie zdesperowany? Może ludzie dociekają już na tyle, że nie umiesz mnie dłużej ukrywać?

Odważam się unieść wzrok, aby zbadać Twoją reakcję. Ale jesteś spokojny, zupełnie tak, jakby narkotyki jednak puściły, ale alkohol wciąż w jakimś stopniu trzymał Cię w ryzach. Jakbyś dryfował w tej części rzeczywistości, powszechnie nazywanej błogim upojeniem. Jakby ta agresywna część Ciebie zapomniała, że ma tu do odegrania istotną rolę.

Nie pytam, ale przez cały dzień odczuwam tego konsekwencje. Jestem niespokojny, każdy głośniejszy dźwięk sprawia, że mam paranoję, a pogłębia ją dodatkowo fakt Twojej nieobecności, bo wyszedłeś niemal od razu po śniadaniu, jak zawsze bez słowa.

Próbuję zająć się czytaniem, ale nie umiem się skupić, będąc w ciągłej gotowości. Jakbym wyczuwał kłótnię, która miała nastąpić, chociaż na dobrą sprawę nie wiem nawet, jaki mógłby być jej powód. Mowa jednak o Tobie, a Ty zawsze znajdziesz coś odpowiedniego, jeśli tylko przyjdzie Ci na to ochota.

Postanawiam zmusić się do snu, aby odsunąć nieprzyjemne myśli, ale i w tej kwestii nie dajesz mi ani chwili wytchnienia. Śnię o naszych rodzicach, śnię o bagnie, z którego ledwo się wyrwaliśmy i o wdzięczności, którą codziennie czuję, którą muszę czuć. Bo taka jest rzeczywistość, bez względu na to, ile razy możemy oboje lecieć w dół – uratowałeś nam tyłki, a równie dobrze mogłeś zostawić mnie na pastwę losu, w ogóle zapominając, że ktokolwiek taki jak ja istnieję. Wtedy nie miałbyś kłopotów, nie musiałbyś tłumaczyć się z posiadania rodzeństwa. Nie musiałbyś odstawiać przedstawienia życia, aby tylko udowodnić, jak blisko ze sobą jesteśmy.

I ja wcale nie twierdzę, że jest inaczej. Bo nie jest. Ale łączy nas tak popierdolona relacja, że momentami sam wolałbym, abyś w końcu ostatecznie mnie wykończył.

Wybudzam się z szybko bijącym sercem, drgając dodatkowo, bo zauważam, że mnie obserwujesz. Teraz nie masz już na sobie ciemnego dresu, a biel – a ten paradoks sprawia, że omyłkowo biorę Cię za postać anioła. Prosisz, abym ogarnął się i spotkał Cię na dole, gotowy do wyjścia. I zaskakuje mnie Twój ton, bo naprawdę prosisz, a przecież Noah O'Neill nigdy nie prosi.

A w każdym razie nie kogoś takiego jak ja.

Słucham Cię więc bez sprzeciwów, chociaż nie jest to żadnym zaskoczeniem. Ubieram się szybko, a na białą koszulkę narzucam szarą bluzę, w której kieszeń chowam telefon. Mógłbym wziąć jeszcze prysznic, na dobrą sprawę powinienem jako tako doprowadzić się do najlepszego możliwego stanu, chociaż przy Tobie i tak wyglądam jak biedak, który uczepił się Ciebie jak rzep psiego ogona. Zbiegam po schodach, potykając się na ostatnich stopniach, a przez głowę przepływa mi wyjątkowo niebezpieczna myśl, że jeśli spadłbym z nich odpowiednią ilość razy, może wreszcie to wszystko dobiegłoby końca.

Jestem tak nieprzyzwyczajony do tego całego luksusu, że wciąż czuję ogromne spięcie. W jednych z gorszych chwil, gdy Ciebie rozpiera chęć pokazania tego, jak bardzo dobroduszny jesteś, ja potulnie skinam głową, udając wdzięczność, a tak naprawdę fantazjuję o tym, jak pęka mi kark. Bolałoby? No jasne, że tak. Pociesza mnie jednak fakt, iż byłoby to tylko chwilowe, a potem poszłoby już z górki.

Jestem niewdzięcznikiem. Pieprzonym wybrykiem, który nie powinien istnieć.

Jestem zerem.

Wychodzimy, prawie nic nie mówiąc. Taksówka już na nas czeka, a chłodny wiatr namawia do tego, aby wybrać pieszą drogę. Jest mi zimno ze stresu, jednak myśl spaceru jest kusząca. Nie umiem jednak się odezwać, dlatego wsiadam, otwierając od razu okno. Przynajmniej na tyle mogę sobie pozwolić.

Miasto jest pełne życia, ale nawet kilkuminutowe korki nie wydłużają mojego oczekiwania. Ostatecznie docieramy do centrum handlowego, a przeszklone ściany dają mi niezrozumiałe złudzenie wolności. Dotrzymuję Ci kroku w drodze od jednego sklepu do drugiego, jednocześnie próbując zająć myśli wszystkim innym, tylko nie spekulacjami na temat tego, ile wydasz dziś pieniędzy.

Są przecież Twoje i masz prawo robić z nimi cokolwiek tylko chcesz. Niepokojąca jest jednak świadomość tego, iż mnie nie ominie Twoja rozrzutność. Bo nie mam wystarczająco wiele odwagi, aby zaprzeczyć. Nie umiem powiedzieć, że chociaż raz nie posłucham tego, co mówisz. W snach i licznych wyobrażeniach przychodziło mi to zaskakująco łatwo – stawiałem Ci się, walczyłem o swoje, chociaż skutki tych działań były różne, w zależności od toru, w którym ostatecznie skończyły moje myśli.

Rzeczywistość jednak nie jest i nigdy taka nie będzie.

Niemal kulę się na fotelu, czekając, aż wyjdziesz, aby przedstawić mi kolejną propozycję garnituru, który przyciągnął Twoją uwagę. Skinam głową, gdy pytasz o opinię i unoszę kciuk w górę – bordowego jeszcze nie nosiłeś, ale zakładam, że skoro ten wieczór będzie wyjątkowo też dla mnie, sam jakoś próbujesz dopasować się, wychodząc ze strefy swojego popieprzonego, idealnego komfortu w związku z kolorem ubrań, w których występujesz publicznie.

Po wybraniu dodatków i odpowiednich butów stwierdzasz, że nadeszła kolej na mnie, a ja jestem o wiele bardziej spięty, niż dotychczas. Nie czuję jednak zaskoczenia, gdy pstrykasz palcem i zaledwie po kilku sekundach wokół zbierają się ludzie z miarkami, paletami kolorów i próbkami krojów. Wymieniają się, jakby mając do perfekcji opanowane rozgryzanie nowych klientów, a ja zaciskam zęby, nie wiedząc co odpowiedzieć, gdy pojawia się pytanie na temat moich stylistycznych preferencji.

Jak zwykle bierzesz sprawy w swoje ręce, przedstawiając wielką wizję. Cichy głosik rozsądku w głowie podpowiada, że nic nie zyskasz, upokarzając mnie – to logiczne, że zrobisz wszystko, aby wieczór przebiegł jak najbardziej po Twojej myśli.

Do domu wracamy z masą najróżniejszych toreb, które oczywiście nosi ktoś zupełnie mi obcy. Patrzę na Ciebie błagalnie, bo czuję się podle, wykorzystując kogoś, komu pewnie płacisz, ale to Twój świat, nie mój i kolejny raz żałuję, zgadzając się na tę szopkę. Odliczam każdą chwilę, aż wreszcie przekraczamy próg, a mi ze zmęczenia opadają ramiona. Chcę iść spać, chociaż doskonale wiem, że przed wyjściem miałem drzemkę, a teraz nie będzie to takie łatwe, skoro jeszcze tego samego wieczoru mamy wyjść z domu.

Za nic nie spodziewam się kolejnego sztabu ludzi: fryzjerów, następnych stylistów, a nawet jebanej kosmetyczki, bo każda niedoskonałość musi zostać usunięta. Siadasz na kanapie ze szklaneczką alkoholu, a topniejące kostki lodu odliczają upływający czas. Czuję dyskomfort, bo wiem, że mnie obserwujesz, jednocześnie w niezrozumiały sposób nie potrafię znieść obcego dotyku na swoim ciele.

Udręka nie mija, bo to chore poczucie bycia kozłem ofiarnym ciągnie się aż do chwili, gdy wypsikujesz mnie swoimi perfumami, dociągając kłamstwo o kolejny krok dalej. Serio chcesz, abyśmy byli tacy sami, ale prawda jest taka, że nikt się na to nie nabierze. Nie wierzę, aby ludzie byli na tyle głupi.

– Mam wrażenie, że będę z Ciebie dumny, Matty – mówisz, poprawiając na mojej szyi krawat. Ściskasz go mocniej, a ja momentalnie błagam, abyś szarpnął z całej swojej siły i nie puszczał do samego końca. Zaciskam wargi w wąską linię, bo odsuwasz się, jakby słysząc niewypowiedziane błaganie. Jak zwykle nie chcesz dać tego, czego pragnę na rzecz własnego egoizmu. – Wiem, że nasi rodzice też by byli.

Klepiesz mnie po ramieniu, a mi zbiera się na mdłości, gdy w ten sposób niezaprzeczalnie zadajesz cios i to tak mocny, że bez względu na to, jak bardzo próbuję się powstrzymać, przepraszam Cię, rzucając wymówką o zapomnianym na górze telefonie. Biegnę na schody i po chwili trzaskam drzwiami łazienki, na ślepo próbując trafić do klozetu podczas wymiotowania.

I chyba właśnie dociera do mnie, że radzę sobie z tym wszystkim nieco gorzej, niż zakładałem.

Zbyt wiele czasu zajmuje mi doprowadzenie się do porządku – prawda jest taka, że nie czuję się okej ani w najmniejszym stopniu i nic nie zapowiada, że ulegnie to zmianie. Nie mogę jednak się wycofać, muszę zrobić wszystko, co rozkazujesz. Musisz być ze mnie dumny, muszę spełnić Twoje oczekiwania, które przecież są banalnie proste, a jednak napawają mnie tak wielkim przerażeniem, bo do tej pory tego nie chciałeś – nie chciałeś, aby nas kojarzono. Czemu teraz nagle chcesz? Czy aż tak zależy Ci na tym, aby raz na zawsze zamknąć usta ciekawskim? I jakim zrobisz to kosztem?

Oddycham głośno, próbując w ten sposób pozbyć się narastającej paniki, ale nic mi to nie daje. I to przeraża mnie jeszcze bardziej, bo zaraz muszę do Ciebie wrócić, muszę udawać, że nic się nie dzieje, a ja jestem gotowy, chociaż nie jestem i prawdopodobnie nigdy nie będę.

Drgam, odruchowo przykładając dłoń do ust, gdy słyszę pukanie do drzwi. Kule się w sobie, bo nie chcę, żebyś tu był. Ale to nie jest koncert życzeń, a ty niecierpliwie czekasz na to, aż otworzę. Kolejny raz pukasz, nawołujesz mnie, zmuszam się do wstania, bo źle skończy się odwlekanie.

Źle skończy się dla mnie. Bo jakżeby inaczej.

– Matthew? – pytasz, a ja wiem, że już mam przesrane. Ten ton mówi mi dosłownie wszystko, co muszę wiedzieć, nieświadomie nawet o wiele więcej.

Chcę umrzeć, chcę utonąć w tym jebanym kiblu albo zadławić się własnymi wymiotami... Albo zwyczajnie mogę otworzyć drzwi, bo nigdy nie byłeś tak cierpliwy jak dziś i lada moment ta cierpliwość zniknie, a ja dostanę to, na co obaj wiemy, że zasługuję.

Czemu mi to robisz, Noah? Czemu robisz to samemu sobie?

Którego z nas tak naprawdę nienawidzisz bardziej?

– Wszystko w porządku?

Stajemy twarzą w twarz, a samo to obrazuje znajdującą się między nami przepaść. Ty jesteś pewny siebie, niepokonany. Ja jestem nikim i do tej pory jedyne, co jakimś cudem mi się udało, to przetrwanie.

Słyszę własny oddech, oczy zachodzą mi mgłą. Mam dość, mam tego wszystkiego zwyczajnie dość, a już na pewno uwagi, którą poświęcasz mi, aby upewnić się, że nie odpierdolę dziś niczego, aby przynieść Ci wstyd. Po co to robisz, do cholery? Po co?

– Jasne – odpowiadam, chociaż głos mi drży. Cały drżę, w oczekiwaniu na coś kompletnie nieznanego. Może będzie to lepsze niż wszystko, co miało miejsce dotychczas? Albo po prostu próbuję oszukać samego siebie. Ale czy ma to w ogóle sens?

Nie drążysz, a ja nie wiem, czy jestem Ci za to wdzięczny, czy tylko nienawidzę Cię jeszcze bardziej. W innej rzeczywistości wszystko byłoby inaczej. W innej rzeczywistości może jakoś udałoby nam się przetrwać, a nawet stworzyć prawdziwą rodzinę, nie tylko złudzenie, które jest jej dalekie.

Wiem, że nie jesteśmy do tego zdolni, bo nie posiadaliśmy odpowiednich wzorców – każdy kolejny dzień sprawia jednak, iż coraz częściej zastanawiam się, czy nasze istnienie w ogóle ma sens.

Czy moje ma, bo ty znaczysz coś w tym świecie. Ty zostawisz po sobie ślad. Ciebie kochają, Ciebie każdy kocha, nawet Ci, których sam tak naprawdę nie znasz, których za chuja nie szanujesz, bo nie masz szacunku do nikogo, do kompletnie nikogo.

Nawet do swojego pierdolonego brata.

Czy nam się uda, Noah? Czy zdołamy sprzedać im bajeczkę tak perfekcyjną, że wystarczy to do końca życia, abym już nigdy nie musiał narażać Cię na stres związany z przedstawianiem mnie ludziom, których sam tak naprawdę nie znasz?

Idziemy na dół, a ja czuję na plecach Twój oddech. Zaraz zastępują go dłonie, którymi jakbyś próbował podtrzymać mnie na duchu. Tylko że ja tego nie kupuję, bo masz to wszystko gdzieś. Jedyne, co się liczy, to ty sam.

I to przeraża mnie najbardziej, bo wiem, że gdy przyjdzie co do czego, gdy dotrzemy na to całe spotkanie, bankiet czy cokolwiek to znowu jest, ty będziesz bawił się świetnie. Nawiążesz nowe znajomości, porobisz sobie ładne zdjęcia, aby tylko patrzyli na Ciebie tak, jak tego oczekujesz. Wcielisz się w nową rolę i nigdy nikomu nie pokażesz, kim jesteś naprawdę.

Limuzyna podjeżdża po nas w niedługim czasie, a ja znowu mam ochotę uciec na górę i zwrócić całą zawartość żołądka. Nie mogę tego jednak zrobić, dlatego spinam się, zbierając całą odwagę, jaka mi pozostała.

Gdybyś tylko wiedział, ile to wszystko mnie kosztuje...

Siedzisz naprzeciw mnie z szeroko rozstawionymi nogami, pokazując w ten sposób spokój i opanowanie. Staram się na Ciebie nie patrzeć, skupiając na uspokojeniu oddechu. Próbuje sobie wmówić, że musimy tylko dojechać, a potem wszystko pójdzie jak z płatka. Że chwila uwagi, która zostanie nam podarowana, zniknie jak za pstryknięciem, wrócimy do domu i wszystko będzie tak, jak wcześniej.

Dotychczasowa rutyna wyniszczała mnie od środka, odbierając jakąkolwiek motywację. Ale ty o tym nie wiesz, a nawet jakbyś wiedział, miałbyś to zwyczajnie gdzieś.

Limuzyna zatrzymuje się, jednak nadal nie wstajemy. Czekam na Twój ruch, bo doskonale wiesz, że to ty musisz przejąć stery, jeśli całe to kłamstwo faktycznie ma się udać. Jakby słysząc moje zniecierpliwienie, wstajesz, po czym rzucasz mi ostrzegawcze spojrzenie i pukasz w szybkę oddzielającą nas od kierowcy. Nie mija długo, zanim drzwi zostają otwarte, a ty wychodzisz.

Nie spodziewam się krzyków, które docierają do moich uszu. Nie spodziewam się reakcji, jaką wzbudzasz w innych ludziach. I za nic nie oczekuję, że jest ona tak pozytywna. Że ktoś naprawdę widzi w Tobie same pozytywy, nawet nie myśląc o wadach, które maskujesz swoim idealnym uśmiechem.

Czuję się jeszcze mniejszy niż w rzeczywistości, ale nie każę Ci dłużej czekać. Prostuję marynarkę, zapinam guzik, który specjalnie rozpiąłeś i na drżących nogach stawiam w Twoją stronę pierwsze kroki. Nie chcę tu być i od razu żałuję, że nie pozwoliłem dać Ci się sprać do nieprzytomności, zamiast brać udział w tej szopce.

Rozkładasz ramiona w zapraszającym geście, a ja zaciskam zęby, próbując udawać chociaż odrobinę tak, jak robisz to Ty. Czuję na sobie Twoje dłonie, gdy obejmujesz mnie w zaskakująco czułym geście, ale już po chwili wiem, że robisz to tylko na pokaz. Flesze błyskają, a z każdej strony słyszę nawoływania i błagania o to, abym poświęcił danemu aparatowi chociaż spojrzenie.

Dajesz mi w ten sposób przedsmak, niezwykle gorzki i trudny do przełknięcia przedsmak czegoś, co stanowi Twoją codzienność.

Pozujemy razem do kilku zdjęć, a niektóre z nich nawet wychodzą naturalnie, gdy mierzwisz mi włosy, udając troskliwego i zabawnego brata, którym nie jesteś. Podobno mija tylko kilka minut, jednak każda sekunda jakby staje w miejscu. Zaczyna mnie boleć głowa od tego przepychu, od ilości ludzi za barierkami, którzy niemal zabijają się o każde słowo z Twoich ust. Słyszę bicie własnego serca, a prawdopodobnie woda podchodzi mi do gardła, chociaż wiem, że nawet nie mam czym wymiotować.

Chcę do domu, pragnę zamknąć się w czterech ścianach, które mi udostępniasz i zasnąć, albo chociaż kręcić się z boku na bok, bo wszystko jest lepsze, niż to, co ma teraz miejsce.

Jestem zagubiony i kompletnie nie wiem, co ze sobą zrobić, dlatego czuję wdzięczność, gdy sugerujesz wejście do środka. Obraz rozmazuje mi się przed oczami i dopiero po kilku mrugnięciach mogę na spokojnie rozejrzeć się po willi, w której jesteśmy.

Przekraczamy podwójne drzwi, a raczej wrota: to wszystko jest tak wielkie, że zapiera mi dech. Nadal czuję zapach świeżo skoszonej trawy, mieszający się z najróżniejszymi perfumami i potem. Znika jednak, bo skupiam się na innych rzeczach: ubrani na biało kelnerzy stoją niczym wojsko, proponując najróżniejsze rodzaje szampana i innych alkoholi. Wyłączam się, gdy otrzymuję pytanie o rodzaj trunku, na który mam ochotę, ale całe szczęście wkraczasz ty, biorąc dwa kieliszki przypadkowego wyboru. Podajesz mi jeden, wznosisz toast „za nas", stukamy się i jak idealny przykład zgranego rodzeństwa, opróżniamy ich zawartość na jednym wdechu.

Nie mam żadnych oczekiwań, a jedyne, o czym cały czas myślę, to powrót do domu. Podchodzi do nas ktoś, kto wita Cię z niesamowitym wręcz entuzjazmem. Mężczyzna wygląda, jakby dopiero co skończył pięćdziesiątkę, jednocześnie będąc w kwiecie wieku. Jedyne, co go zdradza to siwizna oraz pełne uwydatnionych żył dłonie, co sugeruje fakt, że przepracował wiele lat swojego życia. Rozmawiacie, przedstawiasz nas sobie, ale odczytuję to jedynie z ruchu Twoich warg, bo przerażenie wciąż odcina mnie od rzeczywistości.

Dopiero powtórzenie mojego imienia oraz śmiech sprawiają, że ląduje na mnie wiadro wody, a ja mrugam nagle, prosząc o powtórzenie.

– Zgadzam się z Noah, chłopcze... Przepraszam, Matthew. Tak – wzdycha, kładąc mi dłoń na ramieniu. – Śmiało możesz poczuć się tutaj jak w domu.

Mam nadzieję, że jednak nie mogę.

Konwersacja trwa w najlepsze, uśmiecham się w odpowiednich momentach i niepostrzeżenie cały czas rozglądam, jakby czekając na nadejście kłopotów. Zbiera się coraz więcej ludzi, alkohol nieustannie ląduje w Twoich dłoniach, a czując na sobie moje spojrzenie, przeznaczasz kilka toastów mi. Nie mam jednak na myśli faktu, że pijesz beze mnie, tylko brak umiaru, ale do tej pory radziłeś sobie z konsekwencjami „dobrej zabawy". Czemu więc wciąż się martwię, skoro doskonale wiem, co będzie czekało nas po powrocie do domu?

Bo jestem Twoim bratem, do kurwy. I mogę nie kochać Cię tak, jak tego pragniesz, ale w pewien sposób jestem za Ciebie odpowiedzialny. Nie radzisz sobie, Noah. Może to wyjście to Twoja prośba o pomoc, po którą sam wcześniej nie umiałeś sięgnąć?

Zaskakuje mnie obrót wszystkich spraw, ale upojenie działa w pewnym momencie też na mnie. Dochodzi do tego, że jesteśmy nawet w stanie pożartować, co wszyscy goście kupują w ciemno, zachwycając się naszą relacją. Idealne kłamstwo zostaje podsumowane powtarzaną rutyną: alkoholem, anegdotkami o przeżyciach, które tak naprawdę nigdy nie miały miejsca, przytuleniami, targaniem po włosach i śmiechem. A śmiejemy się obaj, bo nawet mi wreszcie puszczają hamulce i wchodzę w Twoją grę, nie mając na tę chwilę zupełnie nic do stracenia.

Jest miło, naprawdę jest miło i przez moment chcę, aby cała ta impreza nie miała końca. Jednak nagle stajesz się niecierpliwy, przesadzasz z ilością wypitego alkoholu i nawet poznany przeze mnie mężczyzna na ucho szepcze Ci sugestie przystopowania. Opanowuję się, bo bańka pęka, nadszedł moment, w którym muszę wziąć sprawy w swoje ręce. Próbuję przekonać Cię do tego, abyś wrócił ze mną do domu, ale opierasz się. Ostatecznie jednak ulegasz, całe szczęście nie dotarłeś jeszcze do stanu, gdy muszę pomagać Ci iść. Żegnamy się z gośćmi, jeszcze chwilę ciągniesz konwersację, ale wreszcie wychodzimy. Drzwi taksówki trzaskają, a ja oddycham z ulgą.

Mam nadzieję, że teraz będzie już z górki, tylko kogo próbuję oszukać? Siebie czy może Ciebie, bo liczę, iż będzie inaczej niż dotychczas?

Droga do domu to męczarnia. Grzebiesz w telefonie, wymieniasz agresywne wiadomości i klniesz jak szewc. Próbujesz wykonać kilka połączeń, ale chyba jesteś odrzucany, bo do rozmowy nie dochodzi, a Ty podnosisz głos, niemal rzucając przedmiotem na ziemię. Podchodzę do Ciebie, oferując pomoc, ale odpychasz mnie, wstając. Zataczasz się, upadasz na fotel, ale dzielnie wstajesz, wychodząc i trzaskając za sobą drzwiami. Szarpiesz, bo coś ciągnie Cię w tył, ale to nie jestem ja. Materiał rwie się, bo przyciąłeś sobie marynarkę, ale chyba nie zdajesz sobie z tego sprawy. Otwieram drzwi raz jeszcze, przepraszam taksówkarza za kłopot i gonię za tobą, bo mam wrażenie, że lada moment wyrządzisz sobie o wiele większą krzywdę niż tylko uszkodzenie ubrań.

Wyłączam alarm, spuszczając Cię na chwilę z oka, jednak całe szczęście dzielnie pilnujesz się przed zrobieniem czegoś głupiego. Prowadzę Cię do sypialni, mamroczesz coś o tym, że dasz radę. Ignoruję to, bo wiem, jaka jest prawda.

Proszę Cię, abyś na siebie uważał, ale chyba mnie nie rozumiesz. Mruczysz coś pod nosem, pytam, o co chodzi, ale każesz mi się zamknąć, więc odwracam się i wychodzę. Mam dość Twoich humorków, zachowania godnego pięciolatka oraz ciągłych wymagań. Idę pod prysznic, długo marnując wodę, jednocześnie czując ogromne poczucie winy, bo w tej chwili możesz robić dosłownie wszystko, nawet skakać z dachu. Opanowuję negatywne myśli, wycieram się, przebieram i idę Cię szukać. Idiota ze mnie, że pozwoliłem Ci zostać samemu. Przecież to nigdy nie ma prawa się dobrze skończyć.

Zaczynam panikować, bo nie ma Cię w sypialni. Łóżko jest pomięte, pościel leży na podłodze, zastanawiają mnie ślady spermy w niektórych miejscach, ale to przecież bez znaczenia, skoro wciąż gdzieś polazłeś, a ja nie wiem, gdzie. I okej, nie uciekłeś daleko, bo pewnie znajdę Cię w salonie, bo będziesz dobijał się kolejnym alkoholem, ale wciąż czuję ogromną niepewność na myśl o tym, co może siedzieć Ci w głowie.

– Noah? – pytam, zerkając na dół ze schodów. Nie widzę Cię, ale słyszę szum wody z łazienki znajdującej się obok Twojego pokoju. Drzwi są uchylone, więc rozsuwam je jeszcze bardziej, bo nie usnę spokojnie bez upewnienia się, że naprawdę wszystko jest okej. Śmiejesz się, udając zaskoczenie i jak gdyby nigdy nic sugerujesz mi dołączenie pod prysznic. Kręcę głową, bo przecież sam dopiero wyszedłem z łazienki, odwracam się, chcąc odejść, ale potykam się, czując szarpnięcie. Następnym, co czuję to zimna woda, która w ciągu chwili nie pozostawia na mnie suchej nitki.

– No dawaj, Matty, nie pękaj – mówisz, przekręcając korek na odpowiednią temperaturę. Śmiejesz się, sięgając w moją stronę, aby pomóc mi zdjąć przemoczone ubrania, bo narzekam na to, jak mi niewygodnie. Ale czerwona lampka zapala się w mojej głowie od razu, a ja powoli trzeźwieję i wiem, że to ten moment, gdy dla własnego bezpieczeństwa muszę wyjść, zostawiając Cię w spokoju. Znów się potykam, ale opuszczam pomieszczenie. Powinieneś zostać teraz sam.

Przekładam przez głowę koszulkę, co nie jest najlepszym pomysłem, bo zaplątuję się, nie mogąc wyswobodzić. Klnę, czując na nagiej skórze Twoje dłonie, ponieważ nie masz najmniejszego zamiaru pomocy. Twoje plany są niecne, a przez brak czujności tym razem mogę mieć trudności z obroną przez Twoją natarczywością.

– No weź, przecież to tylko zabawa.

Ale Twój śmiech nie przynosi mi beztroski, a strach. Mam wrażenie, że wpadłem w sidła. Ciasnota nie ułatwia niczego i niemal rwę materiał, ostatecznie się go pozbywając. Pal licho, że to była moja ulubiona koszulka.

– Powinieneś iść spać, Noah – mówię. Mój głos wciąż drży i najbardziej przerażające jest to, że powoduje to strach przed tym, do czego jesteś zdolny. Nigdy tak naprawdę nie byłem wystarczająco odważny, aby ostatecznie przekroczyć Twoje granice, wystarczyły mi najmniejsze potknięcia, które i tak karałeś, jakby były najczystszym złem. Odsuwam się od ciebie jeszcze bardziej, kolejny raz powtarzając, że musisz to wszystko odespać. Wiem, że jutro będzie w porządku, a Ty udasz, że nic się nie stało, bo zawsze tak jest. Teraz jednak wyczuwam zmianę, bo nie zachowujesz się tak jak dotychczas. Próbuję zachować spokój, ale opuszcza mnie niemal natychmiastowo.

– Możemy iść spać razem, jak za dawnych czasów – sugerujesz, ale puszczam Twoje słowa mimo uszu, stwierdzając, że muszę napić się wody.

Nie przewiduję jednak, że tak ciężko pójdzie mi zachowanie równowagi na schodach, z których spadnę, obijając plecy. Wyklinam, dając sobie kilka sekund na ocenienie szkód i zastanowienie się, czy bezpiecznie będzie wstać. Mam przed oczami mroczki, czołgam się po podłodze, szukając punktu, którego mogę użyć jako podparcia. Tracę czujność, bo nie ma Cię obok, ale na swoje nieszczęście zaraz przekonuję się, że poradziłeś sobie ze schodami o wiele lepiej niż ja.

Ląduję na kanapie, potrzebując chwili na odsapnięcie. Podajesz mi poduszkę, a ja mruczę podziękowania, dodając przeprosiny, bo faktycznie przesadziłem z alkoholem. Jednak coś jest nie tak, bo balansujesz niebezpiecznie, upadając na mnie, ale nie wstajesz, a poduszka jest tak duża, że zasłania całą moją twarz. Powoli tracę możliwość oddychania, powoli wpadam w panikę, szarpiąc się i w ten sposób uświadamiając Ci, że coś jest nie tak. Jednak Ty się nie ruszasz, moje jęki kolidują z Twoimi, szarpię się, ale blokujesz mi możliwość jakiejkolwiek walki. Jakby to wszystko było częścią Twojego planu.

Nie wiem, ile mija czasu, jednak każda sekunda boli bardziej niż poprzednia.

Wreszcie opanowuje mnie ciemność, błoga, przyjemna ciemność, ogromnie różniąca się od tej, do której przywykłem. Ogarnia mnie też niewiarygodny spokój i ulga. Bo wreszcie dałeś mi to, o czym marzyłem przez poprzednie lata.

Więc wybaczam Ci, Noah.

Wybaczam każdą złamaną kość, każdego wybitego zęba, każdy palec.

Ale mam ogromną nadzieję, że pewnego dnia nie będziesz w stanie spojrzeć w lustro i sam nie wybaczysz sobie już nigdy.





* * * * * *

Jest trzeci lipca, a ja nie wierzę, że skończyłam pisać tego shota. Long story short: zaczęłam go w marcu, ale po rozplanowaniu sobie jego przebiegu kilka razy dopadły mnie chwile zwątpienia. Ostatecznie jednak dociągnęłam pisanie do końca, bo nawet mnie męczą porzucone opowiadania.

Disclaimer: Nie gloryfikuję w nim relacji chłopaków ani niczego, co opisałam.

Po prostu zbadałam swoją twórczą granicę.

Jeśli ktoś to przeczytał to niech zostawi gwiazdkę i komentarz – chętnie dowiem się, co o tym sądzicie.

- polishkathel, 2020

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro