Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział LXX

Piekło to strzały nad głowami, pył gryzący w oczy, adrenalina pompowana w żyły i ciągły bieg.

Czy coś poszło nie tak?

Wybuch odrzucił go na ścianę, ale konstrukcja stroju zamortyzowała uderzenie. Wiedzieli o nich? Źle obliczył możliwości? Zwiad był niedokładny?

W kłębach dymu i pyłu zobaczył metalową dłoń, która złapała go za ramię, po czym uniosła jednym szybkim ruchem. Był prawie pewny, że to Cable, jednak po chwili ujrzał zaciętą twarz Zimowego Żołnierza.

- Nie zatrzymuj się młody, idziemy po niego – mówiąc przycelował i wystrzelił dwa celne pociski paraliżujące. Spider-man pragnął ograniczyć ofiary do minimum. Bucky upewnił się czy Peter może sam ustać na nogach, po czym wskazał mu dłonią kierunek i zniknął w tumanach pyłu, który wisiał w przestrzeni całego korytarza. Duch-legenda okazał mu się aniołem stróżem, bo sekundę później miejsce, w którym jeszcze chwilę temu leżał zostało ostrzelane.

A jeśli ktoś zginie? Kapitan tyle razy rozmawiał o tym z Peterem. Żeby się nie bał, ale żeby miał tą świadomość, iż życie innych zależy od jego decyzji. Nie potrafił dostrzec Cable'a, od jakichś dziesięciu minut, chociaż w tym piekle to mogły być równie dobrze godziny, nie otrzymał informacji od Nataszy. Szedł do przodu, każda sylwetka, którą ujrzał zostawała powalana szybkim strzałem pajęczej sieci. Minimalizowanie ofiar.

- Cable! – krzyknął, ale jego wrzask ugrzązł gdzieś pomiędzy szczękiem karabinów i łomotem opadającego gruzu.

Przypomniał sobie słowa Bucky'ego, zaczął biec wypatrując metalicznego błysku w pyle unoszącym się w korytarzu. Nie mógł się teraz zatrzymać, odpalił komunikator.

– Romanoff?! - brak sygnału, jedynie odgłos strzałów. Jego żołądek ścisnął strach – Natasza odezwij się!

Powstrzymał kolejnych dwóch napastników, przeskoczył nad ich obezwładnionymi ciałami. Brak odpowiedzi dzwonił w jego uszach.

- Mamy go – gdyby nie biegł po życie swoje i jego towarzysz, właśnie zamarłby bez ruchu – Słyszysz mnie? – jej głos był płaski, wyczuł w nim coś niepokojącego - Mamy go, przesyłam lokalizację.

Wiedział, że trafiła jednocześnie na komunikatory całej drużyny, więc zarówno Bucky, jak i Cable zostali poinformowani, w którą stronę powinni teraz zmierzać.

- Zabezpieczcie miejsce, w miarę możliwości wyślijcie wsparcie, możemy mieć problem z przebiciem się.

Przywarował przy jednej ze ścian, spojrzał na komunikator, sygnał docierał do niego z całkiem bliska, będzie tylko musiał zejść piętro w dół. Przełączył kanał w urządzeniu.

- Cable? Bucky? Wiecie co robić?

Gdy usłyszał podwójne potwierdzenie odetchnął z ulgą. Teraz tylko przedostać się do schodów. Ruszył przed siebie, w pewnym momencie ujrzał sylwetkę Nathana, więc się z nim zrównał. Zobaczył schody, poczuł ukłucie ekscytacji, a naboje o mało co, nie rozpruły ich na strzępy. Było ich przynajmniej z dziesięciu, może więcej. Strzały nie ustawały, sekundę później pajęczy zmysł go oszalał. I wtedy wiele rzeczy wydarzyło się niemal jednocześnie. Koło niego, nie wiadomo jak i skąd, zmaterializował się Bucky, który rzucił w głąb korytarza granat ogłuszający. Cable rozciągnął pole siłowe na ich trójkę, a naboje odbijały się od niego z metalicznym brzdękiem. Z głębi klatki schodowej wychynęła czerwonawa mgła, która niezauważona przez atakujących, uformowała się w większe skupisko, po czym rozrzuciła ich jednym ruchem po ścianach. Granat wybuchł ogłuszając tych, którzy nie zostali wykluczeni przez moc Scarlet Witch. Kilka sekund. Dwa mrugnięcia powiek. Korytarz był czysty.

***

Zbiegł po schodach, minął leżące ciała i wpadł do pomieszczenia, jednak drogę zagrodził mu Clint.

- Poczekaj – powiedział, Peter był zbyt rozemocjonowany, aby zauważyć jego wyraz twarzy. Dopiero po chwili dostrzegł, że Hawkeye jest blady jak ściana. Strach ścisnął mu klatkę piersiową żelazną obręczą.

- Puść mnie – powiedział, jego głos był o wiele bardziej zimny niż chciał. Mężczyzna próbował jeszcze przez chwilę się z nim kłócić, jednak w końcu go puścił. W pomieszczeniu znajdowała się jedynie Natasza, obok niej stały sześcienne pojemniki, sięgające kobiecie do kolana. Peter zadygotał, miał złe przeczucia – Gdzie on jest? Mówiłaś, że go macie.

Podniosła wzrok, w jej oczach dostrzegł współczucie, co okropnie go przeraziło. Jego wzrok padł znów na pojemniki. I już wiedział.

Piekło to nie strzały nad głowami, nie pył gryzący w oczy, nie adrenalina pompowana w żyły i wcale nie ciągły bieg.

Prawdziwe piekło, to cierpienie ukochanej osoby.



Koniec.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro