Rozdział LXX
Piekło to strzały nad głowami, pył gryzący w oczy, adrenalina pompowana w żyły i ciągły bieg.
Czy coś poszło nie tak?
Wybuch odrzucił go na ścianę, ale konstrukcja stroju zamortyzowała uderzenie. Wiedzieli o nich? Źle obliczył możliwości? Zwiad był niedokładny?
W kłębach dymu i pyłu zobaczył metalową dłoń, która złapała go za ramię, po czym uniosła jednym szybkim ruchem. Był prawie pewny, że to Cable, jednak po chwili ujrzał zaciętą twarz Zimowego Żołnierza.
- Nie zatrzymuj się młody, idziemy po niego – mówiąc przycelował i wystrzelił dwa celne pociski paraliżujące. Spider-man pragnął ograniczyć ofiary do minimum. Bucky upewnił się czy Peter może sam ustać na nogach, po czym wskazał mu dłonią kierunek i zniknął w tumanach pyłu, który wisiał w przestrzeni całego korytarza. Duch-legenda okazał mu się aniołem stróżem, bo sekundę później miejsce, w którym jeszcze chwilę temu leżał zostało ostrzelane.
A jeśli ktoś zginie? Kapitan tyle razy rozmawiał o tym z Peterem. Żeby się nie bał, ale żeby miał tą świadomość, iż życie innych zależy od jego decyzji. Nie potrafił dostrzec Cable'a, od jakichś dziesięciu minut, chociaż w tym piekle to mogły być równie dobrze godziny, nie otrzymał informacji od Nataszy. Szedł do przodu, każda sylwetka, którą ujrzał zostawała powalana szybkim strzałem pajęczej sieci. Minimalizowanie ofiar.
- Cable! – krzyknął, ale jego wrzask ugrzązł gdzieś pomiędzy szczękiem karabinów i łomotem opadającego gruzu.
Przypomniał sobie słowa Bucky'ego, zaczął biec wypatrując metalicznego błysku w pyle unoszącym się w korytarzu. Nie mógł się teraz zatrzymać, odpalił komunikator.
– Romanoff?! - brak sygnału, jedynie odgłos strzałów. Jego żołądek ścisnął strach – Natasza odezwij się!
Powstrzymał kolejnych dwóch napastników, przeskoczył nad ich obezwładnionymi ciałami. Brak odpowiedzi dzwonił w jego uszach.
- Mamy go – gdyby nie biegł po życie swoje i jego towarzysz, właśnie zamarłby bez ruchu – Słyszysz mnie? – jej głos był płaski, wyczuł w nim coś niepokojącego - Mamy go, przesyłam lokalizację.
Wiedział, że trafiła jednocześnie na komunikatory całej drużyny, więc zarówno Bucky, jak i Cable zostali poinformowani, w którą stronę powinni teraz zmierzać.
- Zabezpieczcie miejsce, w miarę możliwości wyślijcie wsparcie, możemy mieć problem z przebiciem się.
Przywarował przy jednej ze ścian, spojrzał na komunikator, sygnał docierał do niego z całkiem bliska, będzie tylko musiał zejść piętro w dół. Przełączył kanał w urządzeniu.
- Cable? Bucky? Wiecie co robić?
Gdy usłyszał podwójne potwierdzenie odetchnął z ulgą. Teraz tylko przedostać się do schodów. Ruszył przed siebie, w pewnym momencie ujrzał sylwetkę Nathana, więc się z nim zrównał. Zobaczył schody, poczuł ukłucie ekscytacji, a naboje o mało co, nie rozpruły ich na strzępy. Było ich przynajmniej z dziesięciu, może więcej. Strzały nie ustawały, sekundę później pajęczy zmysł go oszalał. I wtedy wiele rzeczy wydarzyło się niemal jednocześnie. Koło niego, nie wiadomo jak i skąd, zmaterializował się Bucky, który rzucił w głąb korytarza granat ogłuszający. Cable rozciągnął pole siłowe na ich trójkę, a naboje odbijały się od niego z metalicznym brzdękiem. Z głębi klatki schodowej wychynęła czerwonawa mgła, która niezauważona przez atakujących, uformowała się w większe skupisko, po czym rozrzuciła ich jednym ruchem po ścianach. Granat wybuchł ogłuszając tych, którzy nie zostali wykluczeni przez moc Scarlet Witch. Kilka sekund. Dwa mrugnięcia powiek. Korytarz był czysty.
***
Zbiegł po schodach, minął leżące ciała i wpadł do pomieszczenia, jednak drogę zagrodził mu Clint.
- Poczekaj – powiedział, Peter był zbyt rozemocjonowany, aby zauważyć jego wyraz twarzy. Dopiero po chwili dostrzegł, że Hawkeye jest blady jak ściana. Strach ścisnął mu klatkę piersiową żelazną obręczą.
- Puść mnie – powiedział, jego głos był o wiele bardziej zimny niż chciał. Mężczyzna próbował jeszcze przez chwilę się z nim kłócić, jednak w końcu go puścił. W pomieszczeniu znajdowała się jedynie Natasza, obok niej stały sześcienne pojemniki, sięgające kobiecie do kolana. Peter zadygotał, miał złe przeczucia – Gdzie on jest? Mówiłaś, że go macie.
Podniosła wzrok, w jej oczach dostrzegł współczucie, co okropnie go przeraziło. Jego wzrok padł znów na pojemniki. I już wiedział.
Piekło to nie strzały nad głowami, nie pył gryzący w oczy, nie adrenalina pompowana w żyły i wcale nie ciągły bieg.
Prawdziwe piekło, to cierpienie ukochanej osoby.
Koniec.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro