Rozdział LXVI
Szmata.
Wyzwisko poprzedził kolejny cios w ścianę.
Wredna szmata.
Kolejne uderzenie, tym razem naruszyło cegły, które zaczęły się kruszyć.
Wredna, rosyjska szmata.
Chyba obtarł sobie kostki do krwi.
Wreda, rosyjska szmata, która w dodatku miała rację.
Opadł na ziemię, głośno dysząc. W ścianie widać było pokaźnych rozmiarów dziurę, co prawda nie przebił jej na wylot, wtedy najprawdopodobniej połamałby sobie palce. Podpełzł do niej, patrzył na paskudnie wyglądające dłonie, całe w krwi. Nie będzie miał blizn, niedługo healing factor zrobi swoje, ale gdyby nie on, miałby pamiątki do końca życia.
Zaklął szpetnie, oparł głowę o ścianę i rozejrzał się. Siedział na starym boisku, niedaleko swojej dawnej szkoły. Jak niesamowicie wiele zmieniło się w jego życiu przez te ostatnie pół roku.
To co powiedziała Romanoff niemiłosiernie go wkurwiło, ale jednocześnie było jak policzek. Albo raczej prawy sierpowy prosto w nos. Tak czy inaczej, otrzeźwiło go.
Wade o niego zadbał.
Kazał Cable'owi się nim zająć, gdyby coś mu się stało, do tego samego zobowiązał również Star Lorda i cholera wie kogo jeszcze.
A co zrobił Peter?
Nic.
Czekał.
Tak naprawdę nie zrobił nic, starał się znaleźć jakąś informację, ale zamiast trzymać rękę na pulsie, starać się wkręcić w dochodzenie prowadzone przez Kapitana, obraził się jak dziecko i czekał aż wszystko mu podadzą na tacy. Czuł poirytowanie i obrzydzenie do samego siebie. Poczucie to nieprzerwanie wzrastało, aż wreszcie stało się nie do wytrzymania.
Peterze Parkerze, przestań w końcu jęczeć i weź się w garść. Nie ma co płakać, obrażać się czy rzucać, niczym przedszkolak. Na co dzień ratujesz świat, jako przyjazny Spider-Man z sąsiedztwa, a teraz nagle nie potrafisz wziąć się w garść.
Musiał w końcu ruszyć głową.
On, Peter Parker. Był w końcu kimś więcej niż tylko Spider-Manem. Jego osobę nie stanowiła jedynie pajęcza moc, możliwość strzelania pajęczyną czy wielka siła. Jako Peter posiadał jeszcze jeden talent, swój umysł. Jasne, nie zawsze korzystał z niego prawidłowo, nieraz coś kompletnie popsuł, ale miał nadzieję, że jeżeli się skupi i da z siebie wszystko, w końcu robi to dla Wade'a, to da radę.
Zerwał się z nowym planem układającym się właśnie w jego pajęczym łebku.
***
Kapitan Ameryka przeglądał najnowsze raporty znajdujące się w skrzynce odbiorczej, stwierdzając, że musi poważnie porozmawiać ze swoimi przyjaciółmi z drużyny Avengersów. Bo o ile agenci S.H.I.E.L.D. pisali zwykle "Raport #34. Obiekt zmienił zakwaterowanie, powód jak na razie nieznany. Adres, zdjęcia satelitarne załączone w plikach." lub coś w podobnym stylu, to od innych otrzymywał wiadomości, podobne do "Stevie, kiedy wpadniesz do mojego warsztatu na kawę?", "A co z tamtą agentką, z którą ostatnio pracowaliśmy?", "Kupiłeś już śliwki?" i tego typu. Było to wysoce nieprofesjonalne, ale nie potrafił powiedzieć, że nie sprawiały mu przyjemności. Może jednak nie powinien nic mówić? Prawdopodobnie i tak miałoby to skutek zupełnie odwrotny, pisaliby jeszcze więcej...
Drzwi otworzyły się z trzaskiem, a Steve Rogers bezwiedne chwycił za tarczę i zastygł w obronnej pozycji, z której jednocześnie w każdym momencie mógłby wyprowadzić atak. Jednak w drzwiach stał nie kto inny, jak Peter Parker, dyszący, rozedrgany, z miną wyrażającą jednocześnie radość, wyczekiwanie, jak i niepokój.
- Kapitanie, mam prośbę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro