Rozdział LXV
#GdziejestDeadpool #FindingWade
Hej wszystkim, jak tam Wasz rok szkolny? Ja zaczynam dopiero w październiku, w końcu idę na studia. Trochę się tym stresuję, ale nie może być źle. W ogóle przeprowadzam się do Wrocławia, może jakieś miłe duszyczki byłyby chętne do oprowadzenia mnie po mieście? :D No i przy okazji do pogadania o fanfickach, Marvelu i całej reszcie magicznego, geekowskiego staffu. Nie wstydźcie się i piszcie <3
Pozdrawiam i zapraszam do czytania.
Shiru
To normalne, że ze szpitalem ma się głównie złe skojarzenia. Przechodzenie ciężkich chorób, odwiedzanie dogorewających bliskich, a także, w tych najgorszych przypadkach, ich śmierć.
Tylko, że ta osoba nie była dla Petera bliska.
Co więcej, to zupełnie nieznajomy mu przestępca.
Był tu jedynie po to, by się dowiedzieć czy go zabił.
Ta paskudna świadomość wciskała mu się w głowę niczym ostry klin, który powoli wypychał wszystko z umysłu Petera pozostawiając go jako pustą skorupę z jedna tylko myślą obijającą się o ściany czaszki.
Czy jest mordercą?
Czy stał się tym z kim zawsze walczył?
Dlaczego?
Dlaczego się tak bardzo rozkojarzył? Przecież cała ta sytuacja z Gwen powinna go nauczyć, że nie może się rozpraszać, gdy jest Spider-Manem. Że zbyt duża pewność siebie może doprowadzić do najgorszego. Tak jak wtedy gdy... W jego głowie rozebrzmiał trzask łamanego karku, a kruche ciało Gwen znów zawisło na pajęczynie niczym zepsuta szmaciana lalka.
A teraz ten gość i jego rozbita głowa...
Nie zabił go od razu, ale stan w jakim trafił do szpitala był krytyczny.
- Jeśli przeżyje tą noc, jego stan powinien zacząć się poprawiać - Peter uniósł głowę, tuż przed nim stał Steve Rogers, który najwyraźniej już rozmawiał z lekarzami. Kapitan przykucnął przy nim, spoglądając mu w oczy. W jego spojrzeniu było coś ciężkiego, czego Peter nie potrafił do końca nazwać.
- Zawiódł się pan na mnie, prawda?
Spodziewał się najgorszego, ale na twarzy Rogersa pojawiło się kolejno: zdziwienie, niedowierzanie, łagodność i lekki uśmiech.
- Nie Peter - jego dłoń dotknęła jego ramienia, w ten specjalny, pocieszający sposób - Martwię się o twoją - drugą ręką zatoczył w powietrzu nieokreślony gest - psychikę. Jak na razie spróbuj być dobrej myśli.
Słowa Kapitana w jakiś sposób mu pomogły. W szpitalu przesiedział jeszcze następne czternaście godzin nim poznał wyniki.
Cletus Kasady, bo tak nazywał się ten mężczyzna, nie zginął, jego stan zaczynał powoli się poprawiać.
Peter czuł się jednak paskudnie wiedząc, że od dziś Kasady jest przykuty do wózka inwalidzkiego do końca swojego życia.
***
W tłumie mignęła mu czarno-czerwona bluza, a Peterowi stanęło serce. Nie było mowy o pomyłce. Przepchał się przez tłum ludzi, pobiegł za nim, aż w końcu złapał go za rękę. Jego oczy, wpierw zimne, już po chwili stały się ciepłe, spojrzenie zmiękło, a kąciki ust uniosły się. Parker najpierw zastygł bez ruchu, a chwilę później już wtulał się w jego ramiona. To on, on, jeny w końcu...
- Parker.
Peter poderwał głowę znad zeszytu. I zaklął przeparszywie, na szczęście tylko we własnych myślach.
Natasza Romanoff spiorunowała go spojrzeniem. Parker za to opuścił szybko głowę, udając, że coś w zeszycie szalenie go zainteresowało. Oczywiście nie notował, ostatnio większość zajęć przesypiał, jeśli w ogóle na nie przychodził. Szukał informacji, nie miał czasu na lekcje języka. Nawet, jeśli prowadziła je Natasza Romanoff.
Przeraźliwie zimne spojrzenie Wdowy przywołało go jednak do rozsądku.
Trochę się jej jednak bał. W końcu poćwiartowała kiedyś Wade'a. Od razu wrócił myślami do Wilsona, nie mógł nic na to poradzić.
- Zostaniesz po lekcji. Parker, zacznij w końcu uważać, bo nie ręczę za siebie.
Powinien uznać to za łaskę z jej strony, jednak w środku czuł tylko rozdrażnienie. Miał jej za złe, że wyrwała go z jego marzeń, może i snu, choć dobrze wiedział, że to cholernie dziecinne. A jednak, nie był do końca sobą, gdy chodziło o Deadpoola. W dodatku nie miał czasu na pogadanki, zaraz po lekcji chciał pójść do Baru Najemniczego na Bronxie i podpytać tam o Wade'a. Jednak został, inaczej może nie wyszedłby z Akademii w jednym kawałku.
Dlatego też stał teraz przed swoją nauczycielką, członkinią Avengers, ze spuszczoną głową, a w myślach już planował jak zdobędzie informacje. Nie umknęło jej to, w końcu była profesjonalnym szpiegiem, więc pstryknęła mu palcami przed nosem, zwracając jego uwagę. W szkole Natasza Romanoff nosiła długie, kręcone włosy oraz marynarkę i dżinsy, w dodatku jej obcasy powodowały, że była jego wzrostu, jeśli nie wyższa.
Kobieta rozmasowała skronie, po czym spojrzała mu prosto w oczy.
- Nie mam przeszkolenia pedagogicznego, jestem zawodowym mordercą, a nie niańką, jednak ty zmuszasz mnie do tego, żebym dała ci typowy opierdol.
- Nie prosiłem się o to – mruknął, po czym szybko odwrócił wzrok. Gdyby Romanoff była spokrewniona z bazyliszkiem, już leżałby martwy. To nie była pierwsza taka pogadanka. Próbował już i Rogers, i Banner, i nawet Stark, ale nie udało się w przywrócić go do pionu. Musiał jednak przyznać, że naprawdę zdziwiło go to, iż Romanoff też spróbowała.
- Ogarnij się Parker – warknęła, a w jej głosie powoli zaczynała pojawiać się groźba – Śpisz na lekcjach, nie chodzisz na treningi, pobiłeś się już z kilkoma uczniami, ten twój współlokator poprosił o przeniesienie do innego pokoju, a ostatnio o mało co nie zabiłeś jakiegoś zwykłego złodzieja i wcale nie wydajesz się jakoś szczególnie skruszony. Co się z tobą dzieje? Wdajesz się w Wilsona?
- Zamknij się! - krzyknął - Tak jakbyś ty nie była mordercą.
Nie wiedział, co w niego wstąpiło. Nie czuł się sobą. Z jakiegoś powodu był pewny, że właśnie teraz Natasza go zabije. W sumie to sobie zasłużył.
- Ty mała gnido – brak ciosu go zaskoczył, więc nawet nie odpowiedział - On o ciebie dbał, a ty się tylko potrafisz mazać. Czekasz, niszczysz siebie i innych, zamiast skupić się na tym, żeby mu pomóc. Jesteś małym, niewdzięcznym szczylem.
Nie wiedział czy bardziej zmroził go ton jej głosu, czy słowa. Stał przed nią jeszcze tylko przez chwilę, po czym wybiegł z sali.
Gdziekolwiek. Szybko.
Byle tylko nie myśleć.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro