Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 1. Śmierć ma jego imię

"Czuł, że nie ma takiego słońca, które zdałoby rozświetlić ciemności ogarniające jego serce."

Jean- Christophne Grangé

Zaciągnął się pełną piersią, gorzkim i lepkim smakiem wiszącej w powietrzu katastrofy. Niewidzialne, burzowe chmury już dawno wisiały nad miastem, grzmiąc mściwie i donośnie. Los tego miejsca był przesądzony, a zepsucie już dawno było zapisane na jego kartach.

Coś jednak sprawiało, że nie mógł się uwolnić z lepkich sideł tego miasta, uwikłany w jego mroczne intrygi. Znał jego tajemnice. Te, które rodziły się pod osłoną nocy i te, o których słuch ginął tuż o poranku.

Sentyment do znienawidzonej metropolii i jej ludności tkwił w nim jak zaraza. Miał jednak sporo niedokończonych spraw, a więc zamierzał to naprawić. W jego mniemaniu "naprawić" nie oznaczało jednak niczego dobrego, a wręcz przeciwnie. Zamierzał zaburzyć pozornie istniejący spokój, rozpędzić maszynę zniszczenia, której nikt już nie zdoła zatrzymać. Miał zamiar zamanifestować swoją obecność, urządzając istne przedstawienie swoim wrogom.

Wpatrywał się jeszcze przez moment w miejsce, gdzie jakiś czas temu słońce schowało się za horyzontem. Zasłona nocy przykryła miasto, które walczyło z ciemnością poprzez liczne, rozświetlające mrok latarnie uliczne i inne źródła światła

Leyner górował nad budynkami, dziesiątki metrów nad ziemią, w oddali wyglądając jak anioł.

Bo któż inny prócz samobójcy mógł jeszcze siedzieć na gzymsie najwyższego budynku w mieście?

Ciążyła nad nim jednak mroczna, milcząca aura, nie pasująca do jakiejś istoty anielskiej. Tak samo jak ciemne jak węgiel oczy, czy nawet farbowane na platynowy blond włosy. Ostre rysy twarzy i wystające kości policzkowe nadawały tylko jego postaci, niecodziennego, przykuwającego uwagę wyglądu.

Jego nogi zwisały tuż nad przepaścią, kilkadziesiąt metrów nad ziemią, ale on tylko bez cienia emocji wypuścił dym z ust, kończąc papierosa.

Nie miał pojęcia jakim cudem, coś tak głupiego i ludzkiego jak papierosy, tak bardzo przypadło mu do gustu. To było wręcz niedorzeczne. Myśląc o tym przypomniał sobie, mężczyznę palącego dziś na ulicy, jak wyciągnął z paczki ostatniego papierosa, gdy na opakowaniu było napisane jedno, proste ostrzeżenie: "Palenie zabija".

Parsknął głośno, zaskakując tym sam siebie. Dla niego byłoby to nawet zachęcające, gdyby nie fakt, że coś takiego nie mogło go zabić. To byłoby zbyt proste.
Co innego, jeśli chodziło o ludzi i ich krótkie, bezsensowne życie, w którym przyśpieszali tylko swój koniec. Dla nich napis na papierosach powinien brzmieć trafnie i prawdziwe. Coś w stylu: "I tak wszyscy zdechniecie".

Wyrzucił skończonego papierosa z westchnięciem. Podniósł się do pionu, spoglądając jeszcze raz w dół na pogrążające się w ciemności, cichnące miasto. Z wysokości wyglądało niewinnie. Z daleka, nawet za dnia, ludzie przemierzający ulice wyglądali niewinnie, choć to było tylko kolejne złudzenie. Ci ludzie byli przecież tylko ludźmi, a zdawali się bardziej zepsuci niż on. W tym mieście śmierdziało zgnilizną. Skrywała się pod doskonale wyprasowanyni garniturami, sztucznymi uśmiechami i iluzją idealnie ułożonego życia.

Stał jeszcze chwilę na krawędzi. Spojrzał ponad horyzont i nabrał ostatni raz zimnego powietrza do płuc. Jego stopy przesunęły się ku krawędzi. Myśli ucichły.
Sekundę później odbił się od gzymsu. Wiatr zawył wściekle w jego twarz, jakby poróbował go zatrzymać.

Za późno.

Wylądował na ziemi z zabójczą gracją. Wyprostował się i przeczesał palcami jasne, rozwiane przez wiatr włosy. Czujnym spojrzeniem zlustrował pustą ulicę. Zrobił krok w tył, wtapiając się w cień budynku i przymykajac powieki. Coś buzowało pod jego skórą, drapało, chcąc wydostać się na zewnątrz. Zaciągnął się powietrzem niemalże czując na języku wszystkie zapachy.

Dopiero teraz mógł poczuć, że żyje. Wybudzony, czujny i świadomy wszystkiego wokół.

Skupił się na dźwiękach, na każdym stukocie przewróconej przez wiatr puszki, na cichym warczeniu silnika samochodu.

Zdarzało mu się twierdzić, że to nieznośne, zwłaszcza, gdy panował wielki hałas. Potrafiąc jednak umiejętnie używać swoich zdolności, nie cierpiał tak bardzo jakby mógł, słysząc każdą rozmowę w promieniu kilometra. To byłby tortury móc nieprzerwanie słuchać bezsensownej gadaniny. Problemy ludzi go nie obchodziły. Miał szczerze gdzieś, że ktoś znowu umarł, że zwiększył się odsetek przestępstw, albo znów przyszedł rachunek na prąd.

Miał to najzwyczajniej w świecie gdzieś.

Ruszył ku jednej z pustych ulic, niebezpiecznie powolnym, ale zdecydowanym krokiem. W ciagu dnia nie bywał w centrum miasta, nienawidząc przepychu i gwaru. Do tego wyróżniał się z tłumu i obecnie był rozchwytywany na każdym kroku. Nie miał ochoty tym razem kusić znów losu, zadając sobie sprawę, że za jego głowę wyznaczono sporą sumę pieniędzy, więc Łowcy Nagród interesowali się nim bardziej niż zwykle.

Jakbym było tego mało, to przywódca wilkołaków rządał jego śmierci. Leyner przyznał sam do siebie, że nie był zbyt "uprzejmy" porywając jego córkę i zabijając piętnastu zmiennych, ale to przecież nie był powód, by teraz go za to ścigać.

Lubił adrenalinę, a igranie z losem miał we krwi. Tak samo jak przyciąganie kłopotów. Typ z pod ciemnej gwiazdy, a do tego nieperzwidywalny w swoim działaniu wampir. Piekielnie złe połączenie.

Blackhood przemierzał ulice, mogąc dotrzeć do swojego celu w ciągu minuty, ale wolał celebrować chwilę ciszy przed burzą. Chwilę nieświadomości swojej ofiary.

Był żądny krwi jak nigdy wcześniej, ale nie chodziło mu wyłącznie o zaspokojenie pragnienia. Chciał krwi Łowcy. Smaku zemsty. Już dawno stracił cierpliwość i postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Polowali na niego od miesięcy, a on wodził ich za nos, czekając aż podbiją cenę za jego głowę. To była jego rozrywka przez pierwsze dwa miesiące, ale potem miarka się przebrała. Postanowił, że osobiście odbierze nagrodę i dostarczy się pod dom jednego z ważniejszych osobistości tych uzbrojonych po zęby popaprańców.

Dominic Savers. Trzydzieści dwa lata. Dobrze wyszkolony. Świetny strzelec.

Leynerowi sporo czasu zajęło zdobycie informacji o pobycie mężczyzny. Łowcy lubili zacierać ślady, ale on widzieł, że nawet gdyby potrafili zapadać się pod ziemię to i tak by ich dorwał. Jego działanie, choć wyglądało na pierwszy rzut oka jak spontaniczna decyzja mordercy, to było to jednak z góry przemyślane dzielnie. Za pozorną chęcią zemsty kryło się coś więcej. Wiedział, że rozpęta burzę. Bynajmniej o to mu właśnie chodziło.

Zatrzymał się kilkadziesiąt metrów przed zwykłym, małym domem mieszkalnym położnym blisko centrum miasta. Była to najbardziej zaludniona dzielnica w mieście. Za dnia był tu niezły ruch, ludzie śpieszyli się i pędzili w każdym możliwym kierunku. Dominic dobrze sobie wszytko obmyślił wybierając to miejsce na swoją kryjówkę. Przecież najlepiej jest ukryć się w tłumie, wtapiając się w tło.

Wampir jeszcze chwilę wpatrywał się w jedno z okien z lekkim grymasem uśmiechu na twarzy. W środku mieszkania wciąż paliło się słabe, żółtawe światło, a kiedy myślał, że nic się już więcej nie wydarzy, w oknie mignęła mu znajoma sylwetka, a jednak zdążył jej się przyjrzeć. Uśmiechnął się jeszcze szerzej, a wysunięte zęby dodały mu tylko makabrycznego wyglądu.

- Czyżbyś na kogoś czekał, Dominicu?- Rzucił pod nosem kpiąco, bo nie mógł się powstrzymać.

Nad miastem wisiał już księżyc, a cisza promieniowala z każdego zakątka spowitej w mroku ulicy. Czas nadszedł.

Niebezpiecznie szybko znalazł się pod drzwiami swojej ofiary. Jego ciało było napięte jak struna, a zmysły czujne. Musiał poruszyć szczęką, by ujarzmić swoje drapieżne zęby, łaknące krwi.

Przez chwilę nawet nie drgnął, choć morderczy instynkt dawał o sobie znać. Jego ofiara nie miała pojęcia o jego obecności, a to go tylko nakręcało. W końcu mimowlnie na jego pełne usta wpłynął uśmiech, który nie wróżył nic dobrego. Zwiastował katastrofę.

Mógł zrobić wiele rzeczy. Mógł rozwalić drzwi i dopaść go w ciągu sekundy, ale Leyner nie miałby wtedy żadnej satysfakcji z rozgrywki.

Zadzwonił dzwonkiem.

Tak jak przystało na cywilizowanego wampira. No powiedzmy. Wiedział, że Domonic otworzy drzwi jak gdyby nigdy nic, zważywszy na to, że tacy jak Blackhood zazwyczaj nie dzwonią do drzwi swojej ofiary.

Cisza. Kroki zmierzające ku niemu. Chrzęst otwieranego zamka. Uchylające sie drzwi i wpadająca do ciemności smuga światła.

Zobaczył go. Przez milisekundę przez jego twarz przemknął autentyczny szok i przerażenie.

Leyner wtargnął do środka, za nim Łowca zdąrzył choćby się mu dobrze przyjrzeć i potwierdzić swoje najskrytsze obawy. Wampir pchnął drewnianą powłokę z taką siłą, że mężczyzna stojący za nią wylądował na ziemi, a drzwi uderzyły z hukiem o ścianę, omal nie wypadając z zawiasów.

Dominic był trzydziestokilkuletnim mężczyzną, choć jego włosy miały już wyblakły kolor, a na twarzy pojawiły się pierwsze zmarszczki. Mimo to był dobrej postury, a oczy miał wciąż czujne, jak przystało na jego pracę.

Blackhood stanął w wejściu z makabrycznym uśmiechem na ustach i już sekundę później rzucił się w jego stronę jak wilk na swoją ofiarę. Dopadł go. Zacisnął pięści na jego ubraniu podrywając go do góry i przyparł do ściany tak gwałtownie, że ten aż stracił oddech.

- Myśleliście, że będziecie bezkarnie wyznaczać nagrodę za moją głowę? Że będziecie na mnie polować? - wycedził przez zęby, nie mając oporów by przeistoczyć się w swoją prawdziwą postać. Ostre jak brzytwa zęby wysunęły się całkowicie, żyły na ciele uwypukliły się, a oczy zalała czerń. Nie wyglądał już jak człowiek. Nigdy nim nie był. Jego ciało było tylko powłoką, do której zdążył się przyzwyczaić.

Dominic nie mógł wykrztusić słowa, bo ledwo łapał oddech. Na skutek elementu zaskoczenia stał na przegranej pozycji i nawet jego umiejętności oraz doświadczenie w tamtym momencie nie mogło się na nic zdać. Próbował myśleć trzeźwo, ale właśnie patrzył w oczy bestii. Czarne jak węgiel, obrzydliwe oczy potwora, które widziały już setki osób, ale wszyscy kończyli tak samo. W piachu. Stąd została wyznaczona tak wysoka nagroda za jego głowę. Cała społeczność tępiąca takie bestie oszalała na jego punkcie, tym bardziej, że nie należał on do zwykłych pijawek. Był potężny i ponoć obdarzony mocą swoich przodków, ale nikt jeszcze nie poznał jego tajemnicy. W jego mniemaniu była to tylko kwestia czasu.

Nim Dominic zdążył wykrzesać z siebie choćby słowo wampir cisnął nim jak szmacianą lalką o przeciwległą ścianę. Mężczyzna uderzył plecami o twardą powierzchnię, z niemym okrzykiem bólu wypisanym na twarzy. Zacisnął zęby z bólu i złości. W jego oczach płonęła czysta nienawiść.

- Koniec gry. - Stwierdził Leyner bez ogródek i cienia wątpliwości. Podszedł do niego powolnym krokiem z satysfakcją cisnącą się na usta. Kucnął tuż naprzeciwko, skanując dzikimi oczami swoją ofiarę.

- I tak zdechniesz w piekle. - Warknął mężczyzna, odważnie patrząc w twarz potwora.

Leyner tylko przyjrzał mu się uważniej i rzucił z przerażająca pewnością:

- Oboje się tam spotkamy.

- Najpierw zawiśniesz nad moim kominkiem. - Splunął wampirowi w twarz.

Leyner nie poruszył się. Jego kamienna twarz nawet nie drgnęła.

W następnej sekundzie Dominic został brutalnie złapany za gardło i podniesiony do pionu.

Oczy wampira zabłyszczały zabójczo, gdy zacisnął palce na jego krtani. Nie dając mu nawet oddechu do dyspozycji. Przybliżył swoją twarz do jego twarzy wykrzywiając usta i obnażając lśniące, przerażająco ostre zęby.

- Nieładnie. - skomentował Lenyer nie zwalniając uścisku, ignorując błagalne szamotanie się Łowcy. Dominic czuł, że za chwilę zmiażdży mu gardło i przebije palcami krtań. Walczył rozpaczliwie, próbując rękami poluzować uścisk czy zaczerpnąć tchu. Blackhood był silniejszy. Do tego uparty i wyjątkwo mściwy.

Żądza krwi i skupienie na ofiarze, odebrało mu jednak na sekundę czujność. Sekunda wystarczyła, by Dominic resztką sił wydostał zza paska broń, będąca jego ostatnim ratunkiem. Sekunda wystarczyła. Leyner nie zareagował w porę. Kryształowe, fioletowe ostrze wbiło się tuż po jego żebrami. Ogień przeszedł po jego ciele jak prąd. Odskoczył gwałtownie równie zaskoczony, co wściekły. To coś zaczęło wręcz wyżerać mi dziurę w ciele.

Dominic wylądował na kolanach łapiąc się za gardło. Na zmianę kaszlał i ciężko łapał oddech, jakby wynużył się właśnie z wody. Wcisnął nóż w ciało wampira aż po rączkę. Wiedział jednak, że to nie wystarczy, a czas był na wagę złota.

Leyner zaciskajac zęby, wyciągnął z ciała sztylet. Przyjrzał mu się uważniej, obracając go w ręce. Po kryształowym ostrzu spływała ciemna jak smoła krew, kapiąc ma podłogę. Cisnął bronią o przeciwległą ścianę z taką siłą, że ostrze się roztrzaskało na kawałki. Przyłożył dłoń do rany, nie wierząc, że ona istnieje, nie wierząc, że naprawdę krwawi. Spojrzał na palce, na których została ciemna ciecz. Przekrzywił głowę. To była prawda. Czuł ten potwornie nieznośny, palący jak ogień ból.

Ametyst.

Znał go z autopsji. To oznaczało tylko, że rana się nie zregeneruje. Gorzej. Będzie krwawić i osłabiać go, jeśli nic z nią nie zrobi.

Podniósł mordercze spojrzenie na Dominica, który jakimś pieprzonym cudem dorwał właśnie odbezpieczony pistolet. Leyner był zaskoczony, bo sądził, że pójdzie mu łatwo z mężczyzną. Mylił się. Dawno nie doświadczył pomyłki. Zmrużył oczy z konsternacją obserwując poczynania Łowcy, który właśnie w niego wycelował. Nie łudził się, że były to zwykłe kule.

- Jednak potrafisz się bawić. - stwierdził z uznaniem Blackhood, zanim jego uszy dobiegł dźwięk oddawanego strzału. Dominic był jednym z najlepszych strzelców, jednak wciąż nie mógł się równać z wampirzą szybkością. Leyner uniknął kuli z odłamkami znienawidzonego ametystu i Bóg wie czego jeszcze. Znalazł się za Łowcą jak jego cień, wykręcając mu prawą rękę. Usłyszał trzask kości i przeraźliwy krzyk mężczyzny. Broń upadła z hukiem na posadzkę.

Leyner przyszpilił ciało mężczyzny do ściany tak mocno, że omal znów nie połamał mu kości. Ból odbierał łowcy zdolność prawidłowego myślenia. Przed oczami zatańczyły mu mroczki.

- Wszyscy jesteście już martwi. - Wycedził przez zęby Blackhood z morderczym błyskiem w oku.

Jego mordercze narzędzie znajdowało się już tylko kilka centymetrów od mężczyzny. Słyszał jego bicie serca i szum krwi przepływającej przez żyły.

Zatopił zęby w szyi swojej ofiary. Pomieszczenie przeszył krzyk. Gorąca krew znalazła się w spragninonych ustach Leynera. Momentalnie poczuł jak wszystkie siły do niego wracają, jak wypełnia go uczucie częściowego nasycenia. Dominic walczył, ale po czasie jego ciało stało się już niemalże bezwładne, a puls zwolnił. Leyenr po wszystkim wyszarpnął zęby z bezwładnego ciała, jak zwierzę. Krew Łowców smakowała najlepiej. I to jeszcze gorąca.

Puścił mężczyznę, a jego ciało upadło na ziemię w bezruchu.

Uśmiechnął się, oblizując umazane krwią zęby i nabrzmiałe usta. Błogość i siła jaką czuł były nie do opisania. Mordercza i drapieżna żądza ucichła, choć oczy wciąż błyszczały dziko.
Spoglądał jeszcze przez moment w dół, na leżącego i niemal martwego mężczyznę. Żył, choć był nieprzytomny. To była kwestia minuty za nim się doszczętnie wykrwawi. Leyner wytarł ubrudzony cieczą rękaw o spodnie i ruszył powolnym krokiem na wycieczkę po mieszkaniu. Wyglądało normalnie, jak dom zwykłego człowieka, dopóki nie dotarł do jednego z pokoi. Na środku stało biurko z fotelem, ściany natomiast w większości były wyściełane różnymi notatkami, kartkami, wycinkami z gazet.
Przyjżał się im uważniej. To różne, jak podają- tajemnicze, ataki na ludzi opisane przez prasę na przełomie kilku lat. Kolejne krótkie zapiski, adresy z datami, kilka zdjęć. Jego uwagę przykuł narysowany obrazek, będący trzema znakami nieskończoności przyciętymi jedną linią i zamkniętymi w okręgu.

Stowarzyszenie Trzech Koron.

Łowcy widocznie węszyli bardziej niż zakładał, skoro natrafili na trop Stowarzyszenia. Była to specyficzna organizacja nadludzkich istot. Trzy korony oznaczały trzy rasy: wampiry, wilkołaki oraz te magiczne pomioty- czarownice i czarownicy. Od lat chcieli dostać Leynera w swoje chciwe, obślizgłe łapska. Był dla nich cenną zdobyczą z podnadprzecietną siłą, mocnym charakterem i swoją mocą, o której chodziły tylko pogłoski. To przez to znamię, które posiadali nieliczni, bo wiązała się z nim moc pradawnych istot. Leyner kompletnie nie wierzył w tę bajkę, a jednak znał fakty. Był jakimś cholernym odmieńcem, a Stowarzyszenie pragnęło mieć go w swoich szeregach. Dołączenie do nich było natomiast dla Blackhooda gorsze niż śmierć. Dobrze znał zasady i intencje tej pseudo sekty. Nie miał do nich za grosz zaufania. W świecie w którym funkcjonował nie było na nie miejsca.

Przeszedł się jeszcze po pokoju. Podniósł ramkę ze zdjęciem z szafki i przyjrzał się jakiejś fotografii nad jeziorem. Zrzucił ją na ziemię z trzaskiem i zaczął po kolei przeglądać tytuły książek, by następnie je również zrzucić z półki.

Podszedł do biurka i otworzył szufalady oraz szafkę wyrzucając wszytko ze środka. Trafił nawet na butelkę Jacka Danielsa i uniósł jedną brew.

Odstawił ją na szafkę, przypominając sobie, że i tak nie mógłby się upić. Choć miał ma to wielką ochotę, to aby to się stało musiałby wypić naprawdę ogromną ilość alkoholu, a efekt i tak nie byłby zadowalający. Czasem zazdrościł ludziom.

Przeglądał kolejne rzeczy. Znalazł jeszcze więcej broni, planów, naboi, a nawet strzały do kuszy. Nie zdziwiło go to. Przeniósł wzrok na leżące na biurku skupisko kartek. Dojrzał coś w chaotycznej starcie. Coś błysnęło w jego głowie i z impetem zrzucił na podłogę połowę papieru, łapiąc jedną kartkę w dłoń.

Znak.

Na moment znieruchomiał, mając wrażenie, że coś na jego plecach wypali dziurę w ciemnej koszulce, ujawniając swoją obecność.

Znak, który nosił na plecach jak piętno i który nigdy nie ujżał światła dziennego właśnie widniał ma kartce. Leyner zgniotł w dłoni świstek papieru, niemal zamieniając go spojrzeniem w popiół. Nie mieli prawa wiedzieć. Nie w tej kwestii, a jednak mieli tropy. Zbyt dużo tropów. Może nawet więcej niż Stowarzyszenie i wszystkie, czyhające na niego istoty razem wzięte.

Wrzucił zgnieciony papier do metalowego kosza na śmieci, a potem zerwał kolejne notatki i kartki ze ściany, zawierające jakkolwiek przydatne im informacje. Wrzucił wszystko do kosza wraz z kilkoma dziennikami i aktami, które w jakimkolwiek stopniu nawiązywały do jego ososby. Jego ruchy były napięte, a zęby zaciśnięte.
Wyciągnął z kieszeni zapalniczkę, podpalając bez wahania jedną zgniecioną kartkę i wrzucając ją do pojemnika. W szybkim czasie wszystko w koszu zajęło się ogniem. Równie dobrze mógł wzniecić pożar cełego mieszkania, ale nie zależało mu na zacieraniu śladów. Wręcz przeciwnie. Liczył na to, że martwe ciało Łowcy znajdą inni. To miało być nie tylko ostrożnie, ale też zapowiedź nadchodzącej burzy.

Patrzył przez chwilę na płonące kartki. W jego oczach odbijały się jaskrawe płomienie.

Zanim wyszedł nakreślił kilka słów na świstku papieru, po czym złożył go na pół i wcisnął do ręki leżącego w przedpokoju, martwego ciała.

" Śmierć nadeszła. Czas dobiega końca"
- L."


***

Ilość słów: 2824

No to wystartowaliśmy z nowym opkiem!
Dawno mnie tu nie było, ale teraz będę pojawiać się coraz częściej i coraz bardziej się rozkręcać :D

Złodziei Kluczy na razie porzuciłam, ale to dlatego, że mi się zmieniła koncepcja.
(Kobieta zmienną jest, no cóż)
Tamten pomysł musi trochę jeszcze "przeleżeć" w mojej głowie, więc na razie nic się tam nie pojawi. Za to tutaj zamierzam zaglądać częściej.

Jak się podoba? Co o tym myślicie?

Wolicie rozdziały dłuższe takie do 3000 słów, czy raczej krótsze, ale dodawane częściej?

Plan jest taki, że jeden rozdział na tydzień, ale szczerze nie wiem czy mi wyjdzie :P
Zobaczymy, bo w trakcie tworzę coś innego i jeszcze katuję nową koncepcję do Złodziei. Ale w większej części skupię się na razie na tej książce, więc bez obaw!

Do następnego!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro