Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

27

Po dojechaniu pod budynek, w którym pracowałam, posiedziałam jeszcze chwilę w samochodzie. Musiałam dojść do siebie po swoich rozmyśleniach, które ostatnio nie dawały mi spokoju. 

Poprawiłam włosy i odzyskując pewność siebie, zaczęłam kierować się do windy. 

- Dzień dobry, panno Denis. - uśmiechnęłam się do Louise i poprosiłam o zaparzenie mi rumianku. Potrzebowałam tego. 

W swoim gabinecie uporządkowałam dokumenty dotyczące Charlotte i przy okazji przygotowałam papiery, które musiałam zawieść Frank'owi. 

Stałam tyłem do drzwi i jedynie obserwowałam widoczne za oknem budynki. Nie mogłam się skoncentrować na sprawach najważniejszych. Jedynie o czym myślałam to o tym, że prawdopodobnie staranie się dla zielonookiego nie miało większego znaczenia.

Od początku byliśmy skreśleni i zdani na porażkę. 

Przynajmniej teraźniejszy kryzys pozwolił mi tak sądzić. 

Oddychałam powoli, dając przepustkę samotnej łzie spłynąć po moim policzku. 

Nie odwróciłam się, gdy sekretarka weszła z moimi ziołami. Zwyczajnie stałam wpatrzona w obraz przede mną. 

Robiłam to jeszcze przez kolejne kilkadziesiąt minut. Moje gapienie się przerwała ponownie Louise, która poinformowała o mężczyźnie, czekającym na spotkanie ze mną. Poprosiłam, aby go wpuściła. Ogarnęłam się emocjonalnie chociaż na te kilka chwil i usiadłam na swoim fotelu, przysuwając teczki do siebie. 

- Witam, Indie Denis. - wstałam i podałam mu dłoń.

- Henry Harrison. - poprawił marynarkę i odwzajemnił mój gest. Zajęliśmy swoje miejsca i przez sekundę panowała idealna cisza. - Więc w czym mogę pani pomóc? To musi być bardzo ważne, skoro dzwoniła pani do mnie po dwudziestej drugiej.

- Tak, bardzo przepraszam za to...

- Nie ma za co. Nie gniewam się. - na szczęście był pogodnie nastawiony. Niestety, to miało się zmienić. 

- Pracuję nad pewną sprawą, która mnie zainteresowała. Mianowicie, chodzi mi o pańską byłą żonę...

- Nie chcę do tego wracać. 

- Rozumiem, nie wie pan nawet jak ja nie chcę w to wchodzić, ale nie mogę tego zignorować. Tutaj mam wszystkie informacje, które udało mi się znaleźć o Charlotte. - podałam mu plik kartek, które od razu chwycił w ręce. - Nie jestem tutaj, żeby pana o cokolwiek oskarżać. Nie będę wnosiła o postępowanie karne. To mnie nie interesuje. Jednak muszę się dowiedzieć. Czy te wydarzenia są ze sobą powiązane. Śmierć jej brata wypada dokładnie trzy miesiące przed waszym ślubem. Natomiast, w czasie drugiego małżeństwa ginie jej kolejny brat, a teraz zdarzył się inna tragedia i zaraz po niej wzięła trzeci ślub. Myślę, że to nie może być przypadek. 

- Czego pani ode mnie oczekuje?

- Prawdy. Czy związał się z nią pan dlatego, że spowodował pan wypadek? Czy szantażowała pana? Czy to małżeństwo było z miłości? - byłam zdeterminowana. Musiałam poznać prawdę i do tego dążyłam. Widziałam wahanie na jego twarzy. Widziałam, że przełamywał się. 

Jeżeli wypadek nie był spowodowany w normalnych okolicznościach i przez niego samego, to nic mu nie groziło. Musiał mi jedynie zaufać. 

- Nic panu nie grozi, a ja nie zawiadomię służb. Błagam, ona może krzywdzić kolejnych ludzi. - spojrzałam mu głęboko w oczy i nareszcie zauważyłam, że coś w nim pękło. 

- Siedem lat temu wyjechałem do Waszyngtonu. - oh, Waszyngton. Indie, skup się! - Poznałem Charlotte jeszcze długo przed wypadkiem. Mieszkała razem ze swoimi starszymi braćmi na przedmieściach w Los Angeles. Tam ją poznałem, ale musieli się przeprowadzić, więc zakochany nie traciłem ani minuty dłużej. Też wyjechałem. Pewnego dnia poprosiła, żebym sprawdził i naprawił usterki w samochodzie jej brata Paul'a. Nie znałem się tak dobrze na mechanice i motoryzacji, ale zrobiłem wszystko co mogłem. Poprawiłem kilka przewodów i wymieniłem olej. Potem dowiedziałem się, że Paul miał wypadek. Myślałem, że to przeze mnie. Charlotte powiedziała, że policja stwierdziła, że ktoś przeciął hamulce. Była załamana, bo to ona mnie o to poprosiła i zabiła go tym. - widać było, że to dla niego trudne i z każdym kolejnym słowem było mu coraz ciężej. 

- Nie prowadzili dochodzenia kto je przeciął?

- Nie. Charlotte powiedziała, że Paul był amatorem i pasjonatem samochodów. Często coś grzebał przy swoim aucie. 

- I policja nie podejrzewała niczego? - zapytałam zaskoczona. Nie uwierzyłabym w takie wytłumaczenie, nawet jeśli 

- Charlotte mnie broniła. Czego pani chce? Żebym został złapany i zamknięty za pomylenie kabli?

- Mam ważne pytanie. 

- Słucham?

- Przeciął pan jakiekolwiek kable w tamtym czasie? - zadałam pytanie jak do małego dziecka. Wtedy zaczął myśleć i jego oczy robiły się większe. 

- Nie.

- Więc to nie pan jest winny jego śmierci. Najwidoczniej kto inny je przeciął. Rozumie pan do czego zmierzam?

- Uważa pani, że Charlotte to zrobiła? Tylko po co?

- Jaki profit miała z waszego małżeństwa?

- Płaciłem jej regularnie, ale staraliśmy się żyć normalnie. - zaśmiałam się, bo nie o to mi chodziło.

- Panie Harrison. - zaakcentowałam jego nazwisko. - Z domu, w którym musiała mieszkać ze starszymi braćmi, przeniosła się do luksusowej willi z ogrodem i mężem inwestorem. Czemu policja nie wszczęła dochodzenia?

- Uznali to za nieszczęśliwy wypadek. - wzruszył ramionami. - Nie jestem winny śmierci Paul'a? - w jego szarych oczach pojawiły się iskierki szczęścia i ulgi. Posłałam mu uprzejmy uśmiech i nachyliłam się do niego przez biurko. 

- Prawdopodobnie nie i chciałabym to udowodnić i doprowadzić do jej aresztowania. Czy zgodziłby się pan opowiedzieć to samo w sądzie? Myślę, że ona zasługuje na odpowiednią karę, a ofiary na należyty szacunek. - to była najtrudniejsza chwila. Przekonanie go do mówienia przed sądem mogło okazać się niezbyt przyjemne. 

- Jeżeli dowiedzie pani jej całej winy, to nie widzę przeszkód. - uśmiechnęliśmy się do siebie zadowoleni. Chyba oboje poczuliśmy chęć zemsty.

- Świetnie. Tego potrzebowałam. - wymieniliśmy się adresami oraz wszelkimi możliwymi sposobami komunikacji i pożegnaliśmy się pełni otuchy oraz chęci walki. 

Resztę dnia spędziłam na spotkaniach z klientami i odbieraniu telefonów Adama. Jego urlop nie był mi na rękę, ale musiałam sobie poradzić. 

Głowa mi pękała od nadmiaru myśli, nogi były wymęczone ciągłymi podróżami do różnych pomieszczeń, a czekała mnie jeszcze jedna. 

Po godzinie szesnastej ruszyłam do Styles Empire, aby zanieść Frank'owi wszystkie potrzebne papiery. Miałam je starannie poukładane w teczce i starałam sobie przypomnieć o czym one były, żeby dokładnie mu wytłumaczyć. Między innymi przez to przejechałam na czerwonym świetle. W Nowym Jorku to było jak igranie z ogniem. 

Do firmy dojechałam prawie godzinę po wyjechaniu na drogę, gdyż korki były niewyobrażalne. Westchnęłam sfrustrowana i zatrzasnęłam za sobą drzwi od auta. Zablokowałam go i ruszyłam do wejścia. Nie witałam się z nikim, bo znajomość z nimi nie była mi potrzebna. Uśmiechałam się jedynie, gdy ktoś rzucał mi "dzień dobry". 

- Witam, moją ukochaną panią prawnik! - moje zdenerwowanie minęło i z podniesionymi kącikami uścisnęłam Louis'a. Niesamowite, że pracując tutaj, był taki zadowolony. 

- Co słychać, Louis?

- Powiedzmy, że wszystko w porządku. Mam konflikt z Harry'm, ale o to nie trudno w ostatnim czasie. Opowiem ci wszystko, jeśli zgodzisz się na kolację. - poszerzył mój uśmiech i wywołał mały chichot. Zgodziłam się bez dłuższego wahania. - Świetnie. Przyjadę po ciebie o dziewiętnastej tylko wyślij adres. A gdzie się wybierasz? 

- Do Frank'a. Muszę zanieść mu to cholerstwo. - machnęłam teczką, zmieniając swój ton na bardziej narzekający. 

- Nie ma go, ale możesz mu odłożyć na biurku. - zakończyliśmy naszą rozmowę i poszliśmy w dwie różne strony. 

Wjechałam windą na odpowiednie piętro i bez zastanowienia moje szpilki podążały w kierunku odpowiednich drzwi. Pociągnęłam niepewnie za klamkę, mając nadzieję, że będzie otwarte. Odetchnęłam z ulgą i weszłam do środka. Było pusto i ciemno, gdyż okno było zasłonięte. Zamknęłam za sobą drzwi i wpuściłam trochę światła do pomieszczenia. Usiadłam na jego fotelu i z czystej ciekawości zaczęłam przeglądać jakieś umowy z kontraktami. Potem starałam się znaleźć właściwy segregator na jego finansowe sprawy. Na wielkiej półce szukałam oczami czegoś co by mi pomogło. W końcu znalazłam to czego szukałam, ale przy wyjmowaniu wypadły inne papiery. 

Zmarszczyłam czoło, przeglądając kartki, które okazały się być aktualnymi badaniami starszego Styles'a. Z tego wynikało, że Frank był całkowicie zdrowy. Nie chorował na nic, jego wyniki były w normie, a nawet za dobre jak na takiego kłamliwego dziada. 

- Ty pieprzony gnoju. - warknęłam do siebie, ze złością czytając jego medyczną rozpiskę. Odłożyłam to ze spokojem, który próbowałam odnaleźć. 

Okłamał mnie.

Zaufałam mu.

Po raz kolejny zaufałam tej rodzinie i po raz kolejny mnie upokorzyli, potraktowali jak nic nie znaczące istnienie. 

Otworzyłam segregator, w którym był wykaz całej historii finansowej. Zawarte tam były wszystkie wyciągi z konta, jego premie, sytuacja pieniężna oraz zawartość testamentu. Aktualny testament nie przewidywał mnie jako spadkobiercy połowy firmy. Zmieniał sobie ten akt notarialny jakby to była zabawka. Ten człowiek się bawił nie tylko życiem swojego syna. On zaczął manipulować mną, aby osiągnąć swój cel. Byłam mu jedynie potrzebna do pozbycia się Charlotte. 

Wciąż czuł do mnie pogardę. Nic się nie zmieniło. 

Nie byłam tą samą Indie Denis, która pozwalała sobą pomiatać. Byłam teraz wściekła i chętna na odegranie się. 

W takim razie postanowiłam dołączyć do gry Frank'a i zniszczyć jego idealny plan, który nie brał pod uwagę tego, że już nie byłam dwudziestolatką bez wykształcenia, chęci walki oraz charakteru. 

- Skończmy to raz na zawsze. 

Witam!

Dzieje się!!!! Nawet nie wiecie jak to wszystko się zakończy ♥♥♥

Piszcie komentarze a niedługo kolejny rozdział!

Kocham xx

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro