Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Chcesz umrzeć?

To takie maleństwo, na które wpadłam zupełnym przypadkiem, czytając jakieś opowiadanie w podobnej tematyce. Będzie jeszcze jeden, lub dwa rozdziały.
Buziaczki, misiaczki.
______________________________________

Ach, długo jeszcze poleżę
w szklanej wodzie, w sieci wodorostów,
zanim nareszcie uwierzę,
Że mnie nie kochano, po prostu.


Stiles zastanawiał się, co w jego życiu poszło nie tak, że skończył w ten sposób. W którym momencie skręcił, nie tam, gdzie trzeba, że teraz był w takiej sytuacji. Wszystko wydawało się w porządku, aż pewnego pięknego dnia całą pozorną sielankę, szlag jasny trafił.

Jego życie od pewnego czasu nie było łatwe. Dokładnie od momentu, w którym jego przyjaciel dał się użreć dupkowatemu alfie, z kompleksem wyższości. A z racji tego, że Stiles był dobrym człowiekiem, starał się jak mógł, żeby McCall nie pozabijał wszystkich dookoła, w tym siebie. I jakoś mu to wychodziło. Przez większość czasu, udawało mu się z mniejszym lub większym sukcesem, trzymać wszystko w kupie. Raz niestety dał się opętać Nogitsune, ale pomijając ten malutki incydent, przez którego zginęło kilka... Kilkanaście osób, nie było tak najgorzej. Finalnie przecież, starali się pomagać ludziom i innym nadprzyrodzonym stworzeniom. Poźniej przypałętała się Meredith, która chciała ich wszystkich pozabijać, okazało się, że jego dziewczyna jest córką największego dupka w mieście, a ten dupek, chciał odebrać Scottowi moc, ale w sumie...to było nic. Bo przecież dali sobie z tym radę. Pokonali wszystkie przeciwności i starali się iść do przodu.

Wydawało mu się, że był tylko zwykłym chłopakiem, którego najlepszy przyjaciel, okazjonalnie lubił powyć sobie do księżyca. Nie czuł się specjalnie wyjątkowy. Ewentualnie mógł mieć wyjątkowego pecha.

Mimo wszystko, lubił swoje życie. Miał całkiem dobre oceny, swojego kochanego jeepa, parę bliskich osób i nieidealnego ojca, który bardzo się starał idealnym zostać. On również się starał, żeby jego staruszek nie wykitował przedwcześnie na zawał, czy inny wylew. Dbał o jego dietę i pilnował go w miarę swoich możliwości. Bo szeryf Stiliński w gruncie rzeczy, według Stilesa oczywiście, był nieodpowiedzialny.

Chłopak liczył na to, że po szkole pójdzie na wymarzone studia i będzie pracował w FBI, ścigając przestępców. Miał już całkiem niezłe doświadczenie, bo Scott, jak i cały syf, który się za nim ciągnął, dostarczał mu całkiem niezłych wrażeń. Dlatego też na bieżąco był zmuszony: planować, ratować i działać. Nie miał czasu myśleć nad czymś innym niż stado i szkoła. Było dziko, ale stabilnie.

Jednak pewnego dnia, ta wątpliwa stabilność zniknęła. Sam dokładnie nie wiedział, kiedy to się stało. Może wtedy, kiedy dowiedział się, że Derek chyba nie żyje, bo zabił go jakiś cholerny alfa? A może wcześniej, kiedy myślał, że będzie musiał uciąć mu rękę... Albo kiedy utrzymywał go sam nie wiedział ile, na powierzchni wody, żeby sparaliżowany się nie utopił? A może właśnie dopiero wtedy, kiedy porwali go Calaweras.

Możliwości było wiele, bo Derek wiele razy był w niebezpieczeństwie i wiele razy prawie umarł. I w pewnym momencie, Stiles zaczął się o niego po prostu bardziej martwić. A później poszło już z górki. Nagle nie wiedział kiedy, był do niego cholernie przywiązany. I zaczął inaczej na niego patrzeć. Wręcz wypatrywać. A to zrobiło się cholernie niebezpieczne.

Pamiętał jak dziś rozmowę z tatą, który przed klubem powiedział mu "nie jesteś gejem". I wtedy mógłby mu nawet przytaknąć, bo przecież nim nie był. Prawda? Zawsze podobały mu się dziewczyny, później nawet miał jedną i to całkiem ładną. Malia była w porządku. Miał wrażenie, że ją kocha i było...dobrze. Prawie przez całe życie chciał umrzeć za Lydię Martin, więc... On po prostu nie zarejestrował kiedy to się zmieniło.

Kiedy jego oddech zaczął przyspieszać na widok pewnego ciemnookiego, dobrze zbudowanego bruneta? Kiedy nie był w stanie skupić się na niczym innym, tylko jego sylwetce w pomieszaniu? Od kiedy chciał mu bezwarunkowo pomagać, nie żądając niczego w zamian? Od kiedy przestał przeszkadzać mu jego charakter, a wręcz zaczął wyczekiwać ich wzajemnego przekomarzania się. A już kompletnie nie miał pojęcia, kiedy się do cholery w nim zakochał.

I kiedy wymiotował kolejny raz, do nie swojej toalety, chciało mu się płakać. To nie powinno tak wyglądać. Nie powinien płacić takiej ceny za głupią miłość.
To obrzydliwie, okropne uczucie, że coś cały czas zalega w jego klatce piersiowej, było nie do wytrzymania. Miał serdecznie dosyć. Najgorsze było to, że nie mógł nic z tym zrobić. Czuł ogromny ból w przełyku, który powodował mroczki przed oczami.

Kiedy pierwszy raz, prawie udusił go suchy, dziwnie bolesny kaszel, myślał, że jest zwyczajnie chory. To było dokładnie wtedy, kiedy Derek został uprowadzony przez Calaweras. W tamtym okresie sporo biegał po lesie, z bandą Scotta, przecież mógł się przeziębić. W dodatku byli w Meksyku, zmiana klimatu i inne tego typu rzeczy, również mogły mieć wpływ na jego organizm.

Jednak, kiedy po odnalezieniu Dereka, po dwóch tygodniach, drapanie w gardle nie ustało, za to doszedł do tego nieustanny dyskomfort w klatce piersiowej, zaczął się poważnie martwić. Myślał, że ma zapalenie płuc. I to dosyć poważne, biorąc pod uwagę, jego napady urywanego kaszlu i zawroty głowy. Kiedy poszedł do lekarza, usłyszał, że ewidentnie coś mu jest. Może jakaś grypa. Dostał syropek, tableteczki i instrukcje, jak powinien je zażywać. Jednak nie widział żadnej poprawy. Kiedy myślał, że jest lepiej, po spotkaniu ze stadem, jakimś dziwnym trafem mu się pogarszało.

Kiedy pierwszy raz wykaszlał płatek białej róży, myślał, że jest na haju i tylko mu się wydaje. Przecież to nie było możliwe, że zjadł kwiatka, nie mając o tym pojęcia. To chore.

Jest tylko zwykłym człowiekiem, a nie żadną rusałką, raczej nie pluje kwiatkami. Więc, kiedy zaczął kaszleć i regularnie wypluwać płatki, wymieszane z krwią, poczuł, że traci grunt pod nogami. Kiedyś o tym słyszał. Co prawda, była to tylko bajeczka, dla małych dzieci, czy tam legenda, którą kiedyś ktoś mu opowiedział. Jednak wilkołaki też miały być tylko legendą. Więc, kiedy cały spanikowany wpisał objawy w internet, prawie zemdlał na widok wyników wyszukiwania. Okazało się, że nie on jeden przez to przechodził i nie on jeden jest na to chory. Było nawet kilka mniejszych klinik w Stanach, które się nią zajmowały. Kilka, bo dosłownie, można by je policzyć na palcach jednej ręki. Czytając komentarze na pewnym forum, zauważył, że niektórzy nie wierzą nawet w istnienie tej choroby, a powstałe objawy uznają za wymyślone. Nic dziwnego, nie była to choroba, która oficjalnie była podana do informacji publicznej. Stiles mimo tego zaśmiał się smutno, bo cholera, chciałby sobie to wymyślić. Miał przez chwilę nadzieję, że to wszystko cholernie zły sen.

Pierwsze, co przyszło mu do głowy, to pojechanie do Melissy. Nie miał żadnych znajomych lekarzy, a nie był pewny, czy nie potraktują go jak wariata. Podobno nie było to aż takie rzadkie, ale lepiej dmuchać na zimne.

Kobieta zrobiła mu wszystkie możliwe badania, delikatnie go dotykając. Dostał nawet kroplówki na wzmocnienie, bo okazało się, że ma ewidentną anemię. Ale to nie było najgorsze. Kiedy zrobili mu prześwietlenie płuc, chłopak prawie się przewrócił.

- Stiles, tak mi przykro - wyszeptała drżącym głosem Melissa - to tak rzadka przypadłość...

- To nic. Jak widać, jestem pechowcem.

Ciemnowłosa patrzyła na niego z bólem w oczach i tym cholernym współczuciem, którego tak bardzo nie chciał widzieć. Miał ochotę stamtąd wyjść. Chciał iść do domu i położyć się do łóżka, bo co niby mógł zrobić. Melissa jasno mu powiedziała, jakie ma szanse.

- Nie mów nikomu, dobrze? - zwrócił się do kobiety.

- Stiles... - zaczęła cicho - Prędzej, czy później będziesz musiał z nimi porozmawiać.

Chłopak nic więcej nie powiedział, tylko pokiwał głową. Nie miał na to wszystko cholernej siły. Nie wierzył, że to się dzieje naprawdę. Ze wszystkich nieszczęśliwie zakochanych, akurat on. Rzeczywiście jest albo pechowy, albo przeklęty.

Od tego incydentu minęło parę miesięcy. Od pewnego czasu, czuł się dużo gorzej. Coraz trudniej było mu ukrywać wszystko przed ojcem, tym bardziej, że prawie cały czas czuł ból w klatce piersiowej. Kilka razy dostał ataku kaszlu przy obiedzie i musiał uciekać do łazienki. Zawsze jakoś się tłumaczył, ale zaczynało to być coraz bardziej irracjonalne. Było mu tak trudno... Nie chciał dobijać swojego ojca.

Niedawno Scott zamienił się chwilowo w berserka, a dupek Peter próbował go zabić. Derek natomiast prawie umarł, dzięki Kate. I kiedy Stiles na to patrzył, miał wrażenie, że umrze razem z nim. W tamtym momencie, myślał, że to jego koniec. Czuł miliony igieł wbijające się w organy. Jednak jakimś cudem, wszyscy wyszli z tego bez większego szwanku. Oprócz Stilesa, który za jeepem, wypluł chyba tuzin zakrwawionych płatków. Kolce powbijały mu się w gardło, do tego stopnia, że kiedy przełykał ślinę, oprócz krwi czuł też ogromny ból. Ukrywał się z tym jak mógł, jednak przez cały czas nie potrafił przestać się krztusić. Nie miał pojęcia, jakim cudem Scott nie wyczuł na nim zapachu krwi, ale bardzo go to cieszyło. Możliwe, że był w takim szoku, po całej tej sytuacji, że zwyczajnie tego nie zarejestrował.

Kiedy po feralnym incydencie w Meksyku, wrócili do domu i wylądowali w lofcie Dereka, mężczyzna z uśmiechem, obejmując Braeden oznajmił, że za niedługo, po załatwieniu spraw, będą wyjeżdżać, Stiles jak na zawołanie zaczął kaszleć jak szalony. Uciekł szybko do toalety, próbując być jak najciszej i przede wszystkim nie płakać. Ból był niesamowity. Fizyczny, jak i psychiczny.

- Stiles? - usłyszał stłumiony głos Scotta. - Wszystko w porządku?

I chłopak naprawdę chciał odpowiedzieć, że tak, owszem, że ma się nie martwić, ale nie był w stanie. Czuł, że setki kolców wbijają mu się w gardło, przez które nie chciało przejść ani jedno słowo. Łzy spłynęły po jego policzkach, bo zdał sobie sprawę, że jego czas się kończy. Chłopak czuł, że coraz bardziej kręci mu się w głowie.

- Stiles, otwórz! - głos McCalla zrobił się bardziej spanikowany, chłopak usłyszał, jak próbuje wejść do środka - Stiles! Co się dzieje?!

Jak przez mgłę zarejestrował, że osuwa się do pozycji leżącej, a z jego ust wypływa coraz więcej czerwonej cieczy. Czuł na języku różano metaliczny posmak. Przymknął oczy, tylko na chwilę. Był taki zmęczony. Słyszał głos Scotta, jakby pod wodą. Ostatkiem świadomości zarejestrował czyjeś ręce na swoim ciele. Jednak po chwili nie czuł już niczego.

***

Stiles nie znosił szpitali. Był w nich kilka razy, tylko w ostateczności, ale nienawidził ich z całego serca. Miał tak od śmierci mamy. Źle mu się kojarzyły. I do momentu, w którym nie obudził się podpięty do wszystkich możliwych aparatów, które podtrzymywały życie, nie docierało do niego, jak niewiele brakowało. Szlag. Nad jego głową, jeden z przyrządów, wydawał obrzydliwie piszczący dźwięk i chłopak zastanawiał się, komu ma zapłacić, żeby to coś odłączyć. Kiedy powoli poprawiał się na poduszce i mrugał, żeby dostosować oczy do ciemności, usłyszał cichy głos.

- Stiles?

Delikatnie przekręcił głowę wlewo, czując ból w szyi i zobaczył zmartwionego, bladego Scotta, który pochylał się w jego stronę. Miał wrażenie, że jego przyjaciel ma zaczerwienione oczy, jednak mógł się mylić. W tym słabym świetle nie było widać wyraźnie. Wziął głęboki oddech, zaciągając się tlenem, który miał podpięty i przymknął oczy, bo cholera, chyba nie jest zbyt dobrze.

- No co tam? - wymruczał chrapliwie, ledwo poznając swój głos - Ile byłem nieprzytomny? - zapytał, czując, jak pali go gardło.

- Kilka godzin - wymruczał McCall - Jak się czujesz?

- Świetnie - odpowiedział sarkastycznie Stiles, próbując usiąść - dawno nie czułem się równie wyśmienicie.

Przez chwilę panowała między nimi cisza, przerywana tylko pikaniem aparatury. Stiles zarejestrował, że chyba zrobili mu jakąś transfuzję, bo nad jego głową wisiał worek z krwią. Czuł się, jakby dostał piłką od baseballa w głowę. I to przynajmniej trzy razy.

- Dlaczego mi nie powiedziałeś? - padło ciche pytanie. McCall wyglądał, jakby zaraz miał się rozpłakać.

Chłopak zerknął zrezygnowany na przyjaciela, układając w głowie przykładowe słowa, ale był tak zmęczony, że nie miał siły niczego wymyślić. Był ciekawy, ile brunet wiedział. Miał nadzieję, że niewiele.

Już miał się odezwać, ale słowa ugrzęzły mu w gardle i zaczął kaszleć. Już po chwili Scott stał nad nim ze szklanką wody ze słomką. Po kilku łykach, chłopak poczuł, że będzie w stanie mówić. Mimo wszystko, wirowało mu w głowie. Musieli dać mu jakieś silne środki przeciwbólowe, bo o dziwo, pierwszy raz od kilku miesięcy, nie czuł żadnego bólu.

- A czego dokładnie? - zapytał powoli - To - wskazał na aparaturę - nic takiego, tylko źle się poczułem, wiesz, dużo stresu, wilkołaki, w końcu jestem tylko człowiekiem i...

- Możesz przestać kłamać?! - krzyknął nagle Scott.

Stiles zamknął usta, bo niby co mógł powiedzieć? Scott nie był aż takim idiotą. Wystarczy, że słuchał jego pulsu. Rozmowę lekarzy też mógł podsłuchać. Ewentualnie połapał się, jak wszedł do łazienki, ale chłopak wątpił, że jest aż tak obeznany w przeklętych chorobach. Wziął kolejny łyk wody, wbijając spojrzenie w okno.

- Dlaczego do ciężkiej cholery, mój najlepszy przyjaciel nie powiedział mi, że...

- Że co, Scott? - Stiles przeniósł na niego wzrok zrezygnowany - Co miałem ci niby powiedzieć? - zapytał po chwili - Hej Scotty, pochorowałem się z miłości i okazjonalnie pluje kwiatkami. Generalnie, to sobie umieram i nie bardzo można mi pomóc, nie wiem, kiedy się przekręce, ale dużo czasu mi chyba nie zostało? Ty w ogóle słyszysz, jak to, cholera brzmi?

Czarnowłosy stał przez chwilę wpatrując się w chłopaka ze smutnym wyrazem twarzy, jakby nie do końca tego się spodziewał. Jakby liczył na to, że Stiles powie coś innego.

- Co wiesz? - zapytał szatyn po chwili, zdając sobie sprawę, że prawdopodobnie się wkopał. - Oprócz tego, co powiedziałem.

- Tyle, że prawie wykrwawiłeś się na śmierć - warknął brunet - kiedy zabrali cię do karetki, było z tobą naprawdę źle. Byłeś nieprzytomny, a mimo to zacząłeś kaszleć, wypluwając całe pęki róż z kolcami. Jeden z tych ratowników, powiedział, że to chyba Hanahaki i że... - Scott przerwał, przymykając powieki - że nie wiadomo, czy przeżyjesz. Dusiłeś się. A ja nic nie mogłem zrobić.

Stiles poczuł, że krew w żyłach mu zamarza. W płucach nagle poczuł żywy ogień, ale po kręgosłupie przechodził mu lodowaty dreszcz. Panika. Jasna cholera, czy...

- Czy ktoś jeszcze wie?

- Nie - Scott zmarszczył brwi - tylko ja z Tobą wsiadłem. Nikomu nie mówiłem.

Stiles odetchnął z ulgą i położył głowę na poduszce. Nawet nie wiedział, dlaczego aż tak bardzo mu ulżyło. Może, gdyby Derek się dowiedział, miałby przynajmniej jasną sytuację, że chłopak go nie chce. A tak, jego obrzydliwy mózg, robił sobie małą nadzieję, jednocześnie cholernie się bojąc.

- Sprawdziłem, co to za przypadłość - wymruczał nastolatek - "Choroba kwiecistych płuc" - prychnął zirytowany - ładna nazwa. Szkoda, że ma paskudne objawy. Jakim cudem, tak długo to ukrywałeś?

Stiles wzruszył ramionami i odwrócił wzrok w stronę okna. W pokoju panował półmrok, rolety były do połowy opuszczone, a za oknem widział kilka drzew, których czubki dalej były skąpane w słońcu.

- Byłeś trochę zajęty - odburknął chłopak - poza tym, nie chciałem nikogo martwić.

- Myślisz, że mdlejąc w kiblu, cały zalany krwią, nikogo nie zmartwiłeś? - wywarczał brunet - Tym bardziej, że nikt nie wiedział, co się dzieje.

Przez chwilę panowała między nimi cisza. Stiles nie bardzo wiedział, co może powiedzieć. Poza tym, znowu zaczynał odczuwać nieprzyjemne uczucie w klatce piersiowej, jakby coś zalegało w środku. Zakaszlał delikatnie, na próbę i od razu poczuł na języku płatek kwiatu. Wyciągnął go i położył na swojej dłoni. Kiedyś przez to zginie. Jak coś tak delikatnego, może być tak zabójcze?

- To przez Dereka, prawda? - Scott wskazał podbródkiem na jego rękę.

- Co? - Stiles wyrwał się z rozmyślań i nie był pewien, czy się nie przesłyszał. Skąd on...

- Widziałem, jak na niego patrzysz. Znam cię, odkąd byliśmy dziećmi. Patrzyłeś tak kiedyś na Lydię. Z taką... Nadzieją, że cię zauważy.

Stiles westchnął zrezygnowany, po raz kolejny tego dnia. Nie było sensu kłamać, więc tylko skinął głową, w akcie potwierdzenia.

- Dlaczego z nim nie porozmawiasz? - zapytał zdziwiony ciemnowłosy.

- Chyba sobie żartujesz. I co mu niby powiem? Hej, słuchaj, mam cholernie rzadką przypadłość, wiem, że pewnie nawet o niej nie słyszałeś i to zabrzmi idiotycznie, ale na twój widok, kwiaty rosną mi w płucach. Co ty na to? Mogłbyś mnie jakoś uratować? Przecież on mnie wyśmieje - mimo tego, że Stiles mówił ironicznie, czuł, że w kącikach jego oczu, zbierają się słone łzy.

- Ja też na początku nie wiedziałem, że takie coś istnieje... Myślałem, że to jakiś żart - wtrącił Scott - musiałem zapytać lekarza, sam poczytałem, ale... Nie jesteś w tym sam. Derek na pewno potraktuje to poważnie. Musisz mu powiedzieć. To prawdopodobnie jedyna osoba, która może...

- Nie - wtrącił chłopak.

- Stiles...

- Nie ma takiej opcji.

- Ale jeśli on jest twoją bratnią...

- Czego do cholery nie rozumiesz, w słowie "nie"?! Mam ci je przeliterować?!Nie zrujnuje komuś życia, bo się w nim zakochałem!

Stiles poczuł, jak po jego policzkach spływają pierwsze łzy. Otarł je wierzchem dłoni i mocno zagryzł zęby. Nie może być taki samolubny. Derek chciał wyjechać. Chciał żyć po swojemu. I chyba po raz pierwszy znalazł normalną kobietę, przy której jest w miarę szczęśliwy i... Kim Stiles by był, gdyby próbował mu to odebrać. Znał Dereka, wiedział, że będzie próbował pomóc. Ale to niczego nie zmieni. Stiles nawet nie był dla niego ważny.

- Czemu niby uważasz, ze cokolwiek zrujnujesz? Cholera, Stiles. Możesz przez chwilę pomyśleć o sobie?! Umierasz!

- Brawo Sherlocku, chcesz medal, za odkrycie roku? Umieram, bo nie można mi pomóc!

- Można - wtrącił po chwili Scott.

- Co?

- Na pewno można ci pomóc.

Stiles pokręcil delikatnie głową, na tyle, na ile pozwalał mu tlen, który miał przyczepiony do twarzy. Westchnął delikatnie, ponownie kaszląc. Zerknął na McCalla, który zdążył już wstać ze swojego miejsca i zacisnąć pięści.

- Stiles, jeśli nie spróbujesz, to się nie dowiesz! Gdybyś powiedział Derekowi, jak to wygląda, to może coś się zmieni...

- Gdyby była szansa na jakąś zmianę - wszedł mu w słowo szatyn - to nie byłbym w tej sytuacji.

- Stiles, proszę...

- Nie. To nic nie da, że mu powiem.

- Skąd wiesz?!

- Bo ta choroba pojawia się zazwyczaj wtedy, kiedy nie ma szansy, na odwzajemnione uczucie! Dlatego to jest takie beznadziejne - odwarknął Stiles.

Chłopak słyszał jak jego serce zaczyna bić coraz szybciej. Coraz bardziej chciało mu się kaszleć, a w głowie miał kompletny mętlik. Miał powoli dosyć tej rozmowy i trochę żałował, że się obudził. Mógł sobie jeszcze pospać. Dlatego właśnie nic nikomu nie mówił. Po pierwsze nienawidził współczucia, a po drugie, zmuszania do czegokolwiek.

- Jest jeszcze operacja - wymruczał zrezygnowany Scott, a Stiles roześmiał się smutno.

- Wygooglałem sobie ceny tej operacji i serio, jeśli nie masz na sprzedaż jakiejś nerki, albo innego płuca - chłopak uniósł dłonie, w bezradnym geście - to jestem w dupie.

- To chyba nie jest aż takie drogie - stwierdził niepewnie czarnowłosy, drapiąc się po szyi.

- Sama operacja, to horendalny koszt i nie jest refundowana. A dolicz jeszcze pobyt w szpitalu, rekonwalescencję i leki. Scott, nie ma szans, że się na to zdecyduje. Ojciec nie wygrzebie się z długów do końca życia.

- Możesz poprosić Petera o pomoc finansową. - wymruczał cicho chłopak - z tego co wiem, ma sporo pieniędzy.

- Tak i będę miał dług u największego dupka wszech czasów. Świetny plan! Poza tym, mam ci przypomnieć, że ten śmieć jest w Eichen?

- Może jak się dowie, że jesteś zakochany w jego siostrzeńcu, to ci to zafunduje - zapytał mrukliwie Scott, kompletnie ignorując ostatnie zdanie.

- I co jeszcze? Może zaproponuje mi darmowe mieszkanko i codzienne posiłki?

- W ramach zadośćuczynienia, że umierasz przez jego siostrzeńca? No mógłby. - wywarczał Scott - jest mi coś winien.

- Daj spokój stary. Nic się nie da z tym zrobić. A ja nie chcę mieć z nim nic wspólnego.

- Możesz również poprosić o pożyczkę Dereka. Też ma pieniądze.

- Nie zaczynaj. To już chyba wolę Petera. Może jakbym obiecał, że kogoś dla niego zabije, to nikomu nie powie.

- Stiles.

- Nie.

- Stiles, on naprawdę może ci pomóc...

- Kurwa, Scott, dosyć tego. Rozumiesz, że nie chcę z nim o tym rozmawiać?

- A ty rozumiesz, że ja nie chcę stracić przyjaciela?! - krzyknął Scott - nie widzisz tego? Jest cholernie źle! Stiles, reanimowali cię! Prawie pół godziny! Myślałem... Myślałem, że już cię nie zobaczę. Później zabrałem ci ból i... Ja nie wiem jak ty to wytrzymujesz - Scott ściszył głos do szeptu i spuścił wzrok. - co gorszego, do cholery, może się stać, jeśli z nim porozmawiasz? Nawet jeśli cię wyśmieje, za co go później zabije, to gorzej nie będzie. A może być lepiej. Bo nawet jeśli ci nie pomoże w sposób, jaki byś chciał... To może da ci kasę na operację.

Stiles pokręcił głową i poczuł łzy pod powiekami. Scott się martwił. Chciał pomóc. A on nie chciał tego słuchać. Nie chciał zostawiać wilkołaka, swojego ojca, szkoły, swoich marzeń, ale... Nie potrafił inaczej.

- Ja... Nie wiem, czy chcę tej operacji.

- No chyba Cię pogrzało. Chcesz umrzeć?

- Nie, ale nie jestem pewny, czy... Czy chcę całkiem zapomnieć. Scott, jeśli to prawda, po usunięciu kwiatów z płuc, tracisz wszystkie wspomnienia o osobie, którą kochasz. Rozumiesz? Ja... Nie będę go w ogóle pamiętał. Zobaczę go kiedyś na ulicy i nawet go nie poznam.

Ciemnowłosy patrzył na niego przez chwilę smutnym wzrokiem. Po chwili podszedł do łóżka, usiadł na nim i mocno ścisnął dłoń przyjaciela, po chwili go przytulając. Gladził go przez chwilę po plecach, po czym delikatnie się odsunął.

- A jest inne wyjście? - zapytał zrezygnowany - Wolę, żebyś był żywy i miał luki w pamięci, niż... - Scott zaciął się na chwilę i spuścił wzrok

- Wiem, stary - Stiles poklepał go delikatnie po ramieniu, spuszczając wzrok.

Szatyn opadł na poduszki, obserwując przyjaciela, który schował głowę w dłonie. Zastanawiał się, czy ten idiota sobie sam poradzi. Po chwili się zreflektował, bo przecież Scott nie jest już sam. Ma wokół siebie zaufanych ludzi, którzy pomogą mu w każdej sytuacji. Ale kiedy zaczynał myśleć o swoim ojcu, w jego gardle zaczynała pojawiać się wielka gula. Szeryf Stilinski nie ma takiego szczęścia.

- Stiles - odezwał się nagle Scott - nie rób tego.

- Czego?

- Nie poddawaj się. - brunet podniósł wzrok i spojrzał mu prosto w oczy.

Kiedy chlopak już miał odpowiedzieć, usłyszał jak drzwi do sali się otwierają, a przez nie wchodzi wysoki lekarz o haczykowatym nosie i mętnym spojrzeniu. Zaraz za nim wtoczyła się pulchna pielęgniarka z niezadowolonym wyrazem twarzy. Wlepiła w Stilesa morderczy wzrok, jakby conajmniej zabił jej szczeniaczka.

- Dzień dobry, jestem doktor Steven Owl. - odezwał się mężczyzna mierząc Stilesa badawczym spojrzeniem, po chwili przenosząc wzrok na Scotta - Co pan tu robi? Jest pan z rodziny?

- Nie, ale...

- To intensywna terapia. Musi pan wyjść.

- Ale, ja jestem jego przyjacielem, nie chcę, żeby był tu sam.

- Nie powinno tu pana w ogóle być. Zapraszamy jutro, w godzinach od dziewiątej do osiemnastej - odezwała się nieprzyjemnym głosem pielęgniarka - do widzenia.

Scott z niezadowoleniem, wziął do ręki bluzę, wyminął lekarza i cicho opuścił pomieszczenie. W drzwiach ostatni raz zerknął na Stilesa i delikatnie się do niego uśmiechnął. Po chwili znikając

- Jak ten chłopak się tu dostał - wymruczał lekarz, zwracając się do kobiety.

- To był chyba syn Melissy McCall.

- Wszystko jasne - odburknął mężczyzna, z powrotem skupiając się na Stilesie. - Obudził się pan, to dobrze, panie - lekarz otworzył kartotekę, próbując przeczytać jego imię i nazwisko - Mi... Miec... Mietczy...

- Stiles - wtrącił chłopak - po prostu Stiles.

Mężczyzna kiwnął glową na znak zgody i zerknął ponownie do dokumentów, po chwili je zamykając.

- Jak się czujesz, Stiles?

- Bywało gorzej.

- Czy coś cię boli?

Chłopak zawahał się przez chwilę, ale postanowił powiedzieć prawdę. Może znowu poczuje ulgę.

- Tak, klatka piersiowa.

Lekarz skinął głową i zanotował coś w dokumentach, podając je pielęgniarce. Kobieta odwróciła się na pięcie i zniknęła za drzwiami.

- Odczuwasz nudności lub zawroty głowy?

- Lekkie.

Lekarz podszedł do niego, wykonując podstawowe badania. Zerknął mu do gardła i uniósł delikatnie brwi.

- Oczyściliśmy twoje gardło z kolców, które uniemożliwiały oddychanie - odezwał się po chwili, odsuwając się od chłopaka - Ponadto wykonaliśmy płukanie żołądka. Wchodzisz najwidoczniej w ostatnie stadium choroby. Powiem szczerze, nie jestem ekspertem w tej dziedzinie, musiałem zasięgnąć opinii innego lekarza. Jeśli twój opiekun zadecyduje o dalszym leczeniu, będziemy musieli przenieść cię do innego szpitala. Nie jesteśmy w stanie zbyt wiele zrobić.

Stiles przymknął powieki, starając się nie wpadać w panikę. Jeśli powiedzieli ojcu, jak źle z nim jest... Staruszek będzie załamany.

- Dzwoniliście do taty?

- Tak. Poinformowaliśmy go, o zaistniałej sytuacji. Niestety, był poza miastem, ale obiecał przyjechać. Wyraził zgodę, na wszelkie zabiegi ratujące życie, dlatego też mogliśmy działać.

Stiles przypomniał sobie, że tata miał mieć jakieś szkolenie kilkadziesiąt kilometrów stąd. zastanawiał się przez chwilę, czy uda mu się przyjechać dzisiaj. Nie był pewny, która jest godzina, bo w sali nie było zegarka. Powinien mieć ze sobą telefon, ale później go poszuka. Może do niego zadzwoni?

- Nie powiedziałem mu. - wyszeptał sam do siebie.

- Słucham?

- Nie powiedziałem mu, że jestem chory na Hanahaki - dodał głośniej - Czy on... musi wiedzieć?

- Nie jesteś pełnoletni - skomentował krótko lekarz, jakby to wyjaśnialo wszystko - Poza tym, to dosyć poważna sprawa.

- Tata dostanie zawału - wymruczał Stiles załamany.

- Spokojnie - lekarz uśmiechnął się delikatnie - powinieneś martwić się o siebie. Na razie nie zna szczegółów. Postaram się delikatnie mu to przedstawić.

- A czy - Stiles zawiesił się na chwilę, odkrząkując lekko - Czy on tu przyjdzie?

- A chcesz, żeby przyszedł?

Stiles wzruszył ramionami i odwrócił wzrok. Nie miał pojęcia, czy chce rozmawiać o tym dzisiaj z ojcem. Był tak cholernie słaby. Z drugiej strony, skoro już wylądował w szpitalu, chyba nie było odwrotu.

- Nie martw się na zapas. Jest już po godzinie odwiedzin, to po pierwsze, a po drugie, jetses na OIOM. Tu raczej nie ma odwiedzin. Jeśli twój stan się poprawi, zabierzemy cię stąd - powiedział powoli lekarz - I tak będę chciał z obojgiem z was porozmawiać. Nie wyciągaj tlenu i postaraj się odpocząć. Zaraz przyjdzie pielęgniarka, z lekami przeciwbólowymi. Gdyby coś się działo, obok łóżka jest czerwony przycisk.

Stiles niczego nie odpowiedział, kiwając jedynie głową. Lekarz odszedł od niego, do kolejnego pacjenta spisując parametry z maszyn. Chlopak przymknął oczy, bo czuł, jak palą go powieki. Oblizał spierzchnięte usta i zaczął myśleć, co powinien powiedzieć tacie. Na języku ponownie czuł różany posmak, do którego zdążył się już przyzwyczaić. Był tak zmęczony tym wszystkim. To cholernie bolało. Po kilku minutach jego skupienie się rozpłynęło. Akurat w tym momencie usłyszał ciche skrzypienie drzwi i kroki obok łóżka. Po chwili ktoś dotknął jego ręki, a szatyn otworzył oczy.

- To lek przeciwbólowy, a to - pielęgniarka wskazała na drugą strzykawkę w ręku - uspokajający. Będziesz po tym dłużej spał - powiedziała cicho.

Stiles z powrotem zamknął powieki, czując się jeszcze bardziej zmęczony niż wcześniej. Głowa bolała go niemiłosiernie, ale wiedział, że za chwilę przestanie. Kiedy zasypiał, miał tylko nadzieję, że jeszcze się obudzi.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro