Rozdział 9: Sen czy jawa?
Pierwszym, co do mnie dociera, jest mocny zapach ziemi. Później czuję łaskotanie na twarzy oraz silny wiatr, który dudni mi w uszach. Otwieram powieki, ale zaraz je mrużę, gdy mocne słońce mnie oślepia. Krzywię się i rozglądam na boki. Leżę wśród kwiatów na polanie, w piżamie, w której położyłam się przed chwilą spać. Co do...
Podnoszę się chwiejnie. Wspomnienia poprzedniego snu pojawiają się w mojej głowie. Cały dzień próbowałam przypomnieć sobie coś, co wydarzyło się w mojej podświadomości. Teraz, stojąc w tym samym miejscu, zaczynam myśleć, że choć to tylko wytwór mojej wyobraźni, to wszystko działo się i dzieje naprawdę. Rozmawiałam z mamą. To, o czym mówiłyśmy, było realne. Pamiętam wyraźnie każde słowo, jakbyśmy ucięły sobie pogawędkę dosłownie przed minutą. Wcale tak nie było, od rana nie mogłam przypomnieć sobie tego snu, a teraz się powtarza. Czy to możliwe, że pamięć o niej działa jedynie, gdy śpię?
Rozglądam się w poszukiwaniu mamy. Stoi niedaleko, wpatrzona we mnie uważnie, lekko zaniepokojona, jakby znalazła we mnie coś, co jej się nie spodobało. Podchodzę bliżej, a gdy dzieli nas tylko kilka kroków, dostrzegam, że jej oczy mają inny kolor niż ostatnio. Są grafitowe jak chmury chwilę przed burzą, a obwódki wyglądają jak elektryczne nicie. Mogę przysiąc, że tym właśnie są. Poruszają się, jakby w jej oczach trwała burza tysiąclecia.
— Cześć, mamo — witam się, nie odrywając wzroku od jej oczu. Ciemnoniebieskie iskierki mieszają się z grafitem w jej tęczówkach. Przez chwilę wygląda to, jakby chciała nimi we mnie cisnąć. Stoi wyprostowana, spięta, gotowa do czegoś, o czym nie wiem. — Mamo? — dotykam jej ramienia, a wtedy oczy zmieniają barwę. Są ludzkie, normalne, mają mój odcień.
— Cześć, lisku. — Uśmiech na jej twarzy wydaje się lekko wymuszony. Mam wrażenie, że dzieje się coś niedobrego. Wrażenie ulatuje tak szybko, jak się pojawia, gdy tylko przyciąga mnie do siebie i oplata ramionami. Ledwo powstrzymuję płacz, odwzajemniając uścisk. Mogłabym tak trwać w nieskończoność.
Dłoń głaszcząca moje włosy wydaje się bardziej realna, niż cokolwiek innego na jawie. Ten sen, całe te spotkania są aż nazbyt rzeczywiste. Nie rozumiem ich. Tego, w jaki sposób możemy się widzieć, rozmawiać, dotykać się. Czy to kolejna nadnaturalna rzecz, z którą mam styczność?
Gdy odsuwa się ode mnie, coś dziwnego dzieje się wokół jej ciała. Ognista aura migocze ponad nią, wysoka na dwa metry. Zdumiona przyglądam się temu zjawisku. To... coś mi przypomina. To nie jest tylko ogień. Wygląda jak zwierzę, ma pysk, uszy, widzę jego długie kończyny wijące się wokół niej, jakby stanowiły ochronę.
— Poznaj naszą naturę. — Uśmiecha się, zapewne dumna z tego, jakie wrażenie na mnie wywarła. Nigdy nie widziałam niczego piękniejszego ani potężniejszego. — Ze strażnikami stanowimy jedność. Chronią nas, są naszą częścią. Ty też swojego posiadasz, ale jest głęboko uktyty.
— Kiedy się pojawi? — pytam, choć czuję, że to absurd. To niemożliwe. Całe swoje życie byłam nikim, a tego dnia dowiaduję się, że nie jestem nawet człowiekiem? Pewnie te sprawy związane z wilkołakami zrobiły mi z mózgu papkę i teraz śnią mi się te dziwaczne rzeczy. Czy Kitsune w ogóle istnieje naprawdę, czy wszystko sobie wymyśliłam?
Mama przygląda mi się, jakby doskonale znała moje myśli. Chwyta mnie swoimi chłodnymi dłońmi, a wtedy wszelkie wątpliwości znikają. Gdy mnie dotyka, wiem, że wcale sobie tego nie ubzdurałam.
— Poczujesz, kiedy będziesz gotowa go uwolnić. Widzę jego zarys, jest nieokiełzany i potężny, ale wciąż siedzi głęboko ukryty. — Kciukiem zatacza kółka na mojej dłoni. Uspokaja mnie to. — Czuję jak twoja moc pulsuje, jest... większa niż dałabyś udźwignąć. Nie poradzisz sobie sama z jej okiełznaniem, potrzebujesz pomocy. Musisz odnaleźć Xaviera Walkena.
Wzdrygam się, gdy mówi o mojej mocy. Wciąż nie pojmuję tego wszystkiego, jeszcze nie do końca oswoiłam się z istnieniem wilkołaków, a już dochodzą kolejne nadprzyrodzone sprawy. Tym razem to ja nią jestem.
— Zaufaj mu — mówi prędko, a jej twarz nagle robi się niespokojna.
Potężny podmuch wiatru szarpie naszymi włosami, a słońce nagle chowa się za ciemnymi chmurami. Robi się nieprzyjemnie, w powietrzu czuję dziwną energię, jakby powietrze drgało wokół nas. Sophie patrzy przed siebie z zaciętą miną, wychodzi przede mnie, jakby chciała ochronić mnie przed czymś swoim ciałem. Patrzę w tę samą stronę co ona i już wiem, przed czym próbuje mnie bronić: przed łowcami.
Kobieta, ta sama, na którą wpadłam w lochach, stoi dwa metry przed nami. Gdybym spotkała ją na ulicy, pomyślałabym, że jest niegroźną staruszką. Teraz, gdy mierzy we mnie pistoletem, wcale tak o niej nie myślę. Oczy błyszczą jej, jakby w końcu odniosła zwycięstwo. Wygląda, jakby zawładnęła nią furia, żądza mordu, gdy wymawia słowa:
— To, co nie jest ludzkie, nie ma prawa bytu.
Zdanie kończy pociągnięciem za spust. Stoję jak wryta, nie mogę się nawet ruszyć, gdy pocisk pędzi w moją stronę z prędkością światła. Zamykam oczy.
Zrywam się z łóżka cała zdyszana i oblana potem. Przez chwilę nie mogę złapać oddechu, czuję się, jakbym się dusiła. Przyciskam dłoń do piersi. Ból rozrywa mi skórę, mam wrażenie, że coś wije mi się między żebrami. Podciągam koszulkę, a gdy widzę siniaka obejmującego pół klatki piersiowej, przeklinam siarczyście. Próbuję nie krzyczeć, by nie obudzić Deana, ale zduszony jęk wydobywa się ze mnie niekontrolowanie. To kurestwo boli jak cholera.
Wchodzę do łazienki, niemal potykając się o własne nogi. Ledwo dochodzę do drzwi. Opieram się o zimne płytki i zaciskam mocno powieki, spod których kilka łez skapuje mi na policzki.
Teraz mam pewność, że to coś więcej niż sen.
Gdy przyzwyczajam się do pieczenia w klatce, wymykam się z pokoju, chwytając z krzesła bluzę. Zarzucam ją na siebie i najciszej jak potrafię, wychodzę z domu. Biegnę przed siebie, ignorując ból. Jestem przerażona, nie mam pojęcia, co robię, ale wiem, że tylko jedna osoba jest w stanie udzielić mi pomocy. Xavier.
Przemierzając las, cholera wie, o której godzinie czuję się jak skończona wariatka. Jak wytłumaczę to Xavierowi, skoro sama ledwo orientuję się, co się stało? Zostałam postrzelona we śnie, a siniak na pół ciała wyrósł mi, gdy się obudziłam. To nie miało prawa się wydarzyć! Wilkołaki to jedno, ale coś takiego?! To cholerny absurd!
Nie wiem, jak udaje mi się trafić pod dom w środku nocy, ale gdy widzę zapalone światła, zwalniam. Biorę kilka głębszych oddechów, co tylko potęguje mój ból. Jak ja to wyjaśnię? Co jeśli mi nie uwierzy? Wyśmieje i odeśle do domu? Upokorzę się przed alfą wilkołaków!
Wchodzę, zanim zdążę się rozmyślić. Na korytarzu pali się światło, ale nie widzę w nim nikogo. Nie słyszę żadnych dźwięków świadczących o czyjejś obecności. Stoję jak intruz w czyimś domu. Przecieram twarz drżącą dłonią. Nie mogę uwierzyć, że zerwałam się z łóżka w środku nocy i pognałam do wylęgarni wilkołaków.
— Kim ty, kurwa, jesteś? — Nie jestem pewna, czy najpierw słyszę wzburzony głos, czy czuję silne palce zaciskające się na mojej szyi, ale obie te rzeczy sprawiają, że paraliżuje mnie strach.
Wielkimi oczami wpatruję się w mężczyznę, który przyciska mnie do ściany tak mocno, że aż czuję jak drewno za mną trzeszczy. Serce wali mi jak szalone, a przez histerię zapominam o palącym siniaku na klatce piersiowej. Teraz skupiam się na dłoni zaciskającej się na mojej krtani. Czuję szpony rozrywające skórę przy tętnicy.
Chcę odpowiedzieć, ale nie mogę wydusić z siebie ani słowa. Łzy spływają mi po policzkach. Jestem przerażona, zmęczona i obolała.
— Puść ją. — Jak na zawołanie uścisk znika, a ja osuwam się na podłogę. Kaszlę i próbuję łapać powietrze, jakby od tego zależało moje życie.
Nigdy nie sądziłam, że poczuję taką ulgę słysząc głos Theo.
— Cześć, Theo — witam się ochryple, a głowę opieram o ścianę. Ścieram krew, która strużką spływa mi po szyi. Zerkam na Rivera zamglonym spojrzeniem. — Jest Xavier? — pytam, jakbym przed chwilą nie została prawie rozszarpana przez wilkołaka.
— Znasz ją? — Koleś, który najpierw woli dusić, a potem pytać, zerka na mnie nieufnie.
— Spadaj. — Theo zbywa go machnięciem ręki i podchodzi do mnie, żeby pomóc mi wstać. Prowadzi mnie do salonu, gdzie delikatnie popycha na kanapę. Z błogą przyjemnością zapadam się w miękkim materiale.
Dłonią rozmasowuję obolałą szyję. Piecze mnie w gardle, ale nie tak mocno, jak w klatce piersiowej. Podnoszę koszulkę, przyglądając się ranie. Dam sobie rękę uciąć, że w domu siniak był większy. Widzę ślad po kulce między żebrami, na co krzywię się nieznacznie. Jak ja wyjaśnię to w domu?
Wzdrygam się, gdy Theo kuca przede mną, a palcem przejeżdża po ciemnoczerwonych śladach.
— Kto ci to zrobił?
— Zabieraj łapy — burczę zamiast odpowiedzi. Odpycham jego rękę i opuszczam koszulkę. — Gdzie Xavier?
— Tutaj — słyszę przejęty głos, więc wzrokiem szukam właściciela. — Co się, kurwa, stało? Miałeś ją chronić.
— Nie jestem niańką — prycha Theo, prostując się.
Nie wnikam, co Xavier ma na myśli mówiąc o ochronie. Czuję zbyt wielką ulgę na jego widok. Wpatruje się we mnie w napięciu, a ja nagle mam ochotę uciec tak szybko, jak tu przybiegłam. W głowie mam pustkę. Nie mam zielonego pojęcia, jak mam mu o wszystkim opowiedzieć. Od czego zacząć? To takie popieprzone... Jestem rozemocjonowana, nie mogę uporządkować myśli. W głowie wciąż huczy mi od dźwięku wystrzału.
— Sophie mówiła, że mam cię odnaleźć — zaczynam od najprostszej części historii, a Xavier patrzy na mnie, jakbym co najmniej upadła na głowę. — Rozmawia ze mną we śnie. Ale to nie jest tylko sen... To jest tak mocno prawdziwe, że gdy postrzeliła mnie ta łowczyni, obudziłam się z tym cholernym siniakiem. Boli jak diabli swoją drogą... — mówię szybko, bo tysiąc myśli przebiega mi przez głowę. Widząc ich spojrzenia, czuję, że naprawdę zwariowałam. Może nadal śnię, a to nie dzieje się naprawdę? — Opowiedziała mi o tym kim jest i kim ja jestem. Podobno mam jakąś super—moc, co wydaje się chore, bo przecież przez całe życie jedyne co potrafiłam, to pakować się w kłopoty.
Błagam, powiedz coś, co sprawi, że wcale nie oszalałam. Patrzę na Xaviera, jakby od tego zależało moje życie. Prawdopodobnie tak właśnie jest. Bo jeśli to, o czym mówię, to prawda, to tylko on jeden jest w stanie mi pomóc. Wpakowałam się w wielki bajzel.
Obserwuję, jak Xavier wyjmuje z szafki dwie butelki piwa. Otwiera je, podaje mi jedną i ciężko opada na kanapę. Wzdycha, zanim bierze kilka sporych łyków. Theo przewraca tylko na to oczami.
— Przyjaźniłem się z Sophie długi czas. Jeszcze zanim odkryła, czym jest. Rodzina szkoliła ją, by była łowcą, ale jej do tego nie ciągnęło. Spotykała się ze mną w tajemnicy, mówiła o wszystkim, czego dowiadywała się od rodziny. O polowaniach, atakach, dzięki niej wielu z nas przeżyło — opowiada ze wzrokiem wbitym w podłogę. Wygląda na nieco przybitego. — Była cudowną kobietą. — Uśmiecha się smutno, po czym bierze kolejny łyk. Robię to samo.
Po raz pierwszy słyszę cokolwiek o swojej mamie. Ojca nigdy nie poznałam, nie było go przy nas, tylko tyle wiem. Nie wiem, czy żyje, czy wie w ogóle o moim istnieniu. Byłyśmy wtedy same. A potem byłam już tylko ja.
— Czy moi rodzice, John i Sara mają z tym jakiś związek? — pytam, a choć nie jesteśmy prawdziwą rodziną, mam nadzieję, że żyją w nieświadomości. Pochodzą z tego samego dziwacznego miasteczka, więc istnieje jakaś szansa, że się znali.
— Nie, na pewno nie. To tylko zwykli ludzie — odpowiada, a ja czuję ulgę.
— Jak mam uwolnić swojego strażnika? — To wciąż brzmi absurdalnie. Zapijam więc to obrzydliwym piwem. Wilkołaki to jedno, ale japońskie lisy? Jakie potwory czają się jeszcze na tym świecie?
— To wymaga wielu treningów. Pomogę ci z tym.
Przytakuję tylko, ale jestem niesamowicie wdzięczna. Pomoc Xaviera jest dla mnie ważna, głównie dlatego, że on był najwidoczniej ważny dla mojej mamy. Będąc blisko niego, czuję się bliżej niej.
— Jest już po czwartej, prześpij się tutaj. Zaczniemy w południe — proponuje Xavier, a ja kiwam powoli głową.
Patrzę się na swoją butelkę, jakby miała mi we wszystkim pomóc. Siadam wygodniej, z nogami podciągniętymi pod klatkę i krzywię się lekko z bólu. Nie piecze już tak mocno, mimo to nadal czuję dyskomfort. Nie zauważam nawet, że Theo podaje mi koc tak miękki, że gdy się do niego przytulam, od razu chce mi się spać.
— Dzięki — szepczę, zanim biorę kolejny łyk piwa.
— Będę siedział obok — mówi, siadając na skórzanym fotelu. — Na wypadek, gdyby znów ktoś próbował cię udusić. — Ironiczny półuśmieszek zdobi jego twarz, gdy to mówi.
Przewracam tylko oczami i odkładam na w pół wypitą butelkę na stolik. Przykrywam się kocem, a gdy opieram głowę, od razu dopada mnie senność. Nawet nie wiem, kiedy odpływam.
Deszcz. Tylko tyle widzę w spowitej mrokiem ulicy. Rozglądam się i zdaję sobie sprawę, że znowu śnię. Próbuję w ciemności dostrzec sylwetkę mamy, ale nie widzę jej. Nie widzę nic, prócz pustej jezdni.
Nagle w oddali słyszę głosy, więc instynktownie idę w ich stronę. Najpierw jestem ostrożna, ale gdy zaczynam dostrzegać ludzi, biegnę w ich stronę. Jest ich trójka, a przed nimi klęczy Sophie. Podchodzę bliżej, ale nikt nie zwraca na mnie uwagi. Przyglądam się im i nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że są to łowcy. Rozpoznaję tylko kobietę, tą samą co poprzednio.
— Zawiodłaś mnie, Sophie. — Głos kobiety jest pełen nagany. W spojrzeniu nie ma nic poza odrazą. — Jesteś potworem — wypluwa te słowa jak najgorszą obelgę. Wyciąga katanę, którą bawi się niespiesznie.
— Lucindo, proszę — łka, próbując wstać, ale wtedy jeden z mężczyzn z powrotem pcha ją na ziemię. — Mam córkę, ona mnie potrzebuje.
— Ją też znajdziemy. W swoim czasie. — Łowczyni uśmiecha się okrutnie, a mnie przebiega dreszcz. — Nie byłaś naszym celem, Sophie, ale ty i twoje dziecko jesteście przeklęte.
— Nie wiesz tego! Ona jest tylko człowiekiem. — Łzy mieszają się jej z kroplami deszczu, a widząc ją w takim stanie i mnie chce nagle się płakać.
Nie wiem, czego jestem świadkiem. Nie wiem, czy to sen, czy coś, co Sophie chce mi przekazać. Gubię się we własnej podświadomości.
— Dowiemy się, gdy będzie starsza.
— Lucindo, proszę... Powiedziałam ci, gdzie ukrywa się Xavier. Powiedziałam ci wszystko w zamian za jej bezpieczeństwo — szlocha, a wzrok wbija w swoje ubłocone dłonie.
— Zajęliśmy się nimi. Ale ty, Sophie, nie jesteś nam już potrzebna. — Wymownie spogląda w stronę mężczyzny. — Zajmij się nią, George.
Wysoki mężczyzna z odrażającym uśmiechem podchodzi do mamy. Wzdrygam się i krzyczę, gdy uderza ją w twarz. Podbiegam do niej, gdy upada w kałużę błota. Próbuję ją podnieść, ale ona nie zwraca na mnie uwagi. Nikt mnie nie widzi. Jestem tylko obserwatorem. Łzy przysłaniają mi widok, gdy patrzę na uzbrojonego faceta. Wyciąga długi nóż. Rzucam się na niego, ale odbijam się od jakiejś niewidocznej bariery.
Serce mi się łamie, gdy słyszę jej błagania o litość, bo nie mogę jej pomóc. Nie mogę patrzeć, jak cierpi, ale nie potrafię oderwać wzroku. Płaczę razem z nią, przyglądam się wszystkiemu z boku.
George podnosi ją z klęczek, a okrutny uśmiech wykwita na pomarszczonej twarzy łowczyni.
— To co nie jest ludzkie, nie ma prawa bytu — recytuje dumnie, a w tym samym momencie mężczyzna wbija ostrze w klatkę piersiową Sophie. Wrzeszczę, zdzierając sobie gardło.
Podbiegam do niej, gdy bezwładnie opada na ziemię. Jej krew miesza się z błotem. Próbuję zatamować krwawienie, ale ciecz przelatuje między moimi palcami.
— Mamo — szloch miesza się z moimi słowami.
— To co ludzkie, nie ma prawa bytu — słyszę równo recytowany tekst, a gdy podnoszę wzrok, widzę trzy pistolety wycelowane w moją stronę.
Zrywam się z kanapy, a ból powala mnie na kolana. Czuję czyjeś dłonie zaciskające się na moich ramionach, ale nie zwracam na nie uwagi. Przed oczami wciąż widzę umierającą mamę i twarze ludzi, którzy nad nią stali. Chcę krzyczeć, ale z mojego gardła wydobywa się tylko paskudny szloch. Opieram głowę na osobie, która mnie trzyma, a płacz tłumi jego koszulka.
Serce kołacze mi w piersi. To, co czuję jest o stokroć gorsze, niż poprzednim razem. Nie mogę oddychać. Czuję, jakbym zaraz miała umrzeć.
Czyjeś ręce podnoszą mnie w górę, a ja z powrotem ląduję na kanapie. Ten ktoś podnosi mi koszulkę, a ja nie mam sił spojrzeć w dół. Wiem, co tam jest. Trzy krwiaki po postrzałach. Bardziej niż to, boli mnie tylko pamięć o jej śmierci.
— Widziałam, jak umiera — łkam, a słowa są niewyraźnie.
Ktoś przyciąga mnie do siebie, a gdy się uspokajam, widzę Xaviera tulącego mnie do siebie i Theo, kucającego obok. Chowam głowę w jego ciepłym torsie, a on gładzi mnie po głowie. Buja się ze mną w przód i w tył, jakby uspokajał małe dziecko.
— Już dobrze. Jesteś bezpieczna — mówi przejętym tonem. Nie odsuwa się ode mnie nawet wtedy, gdy przestaję szlochać. Wciąż trzyma mnie mocno w swoich ramionach.
Nie mogę przestać myśleć o jej błaganiach. O martwych oczach i wykrwawiającym się ciele. Ten widok będzie mnie prześladował do końca życia.
Chcę, by ci ludzie cierpieli, tak jak ona. By błagali mnie o życie. Chcę zemsty i jej dokonam.
___________
Pisanie rozdziałów na nowo, sprawia mi wiele frajdy. Miło wrócić do historii, którą pisało się wiele lat temu.
Jak podoba wam się historia Amandy? Mam nadzieję, że lubicie ją równie mocno, co ja.
Trzymajcie się, kochani, dziękuję, że ze mną jesteście. <3
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro