Rozdział 7: Same problemy
Znudzona siedzę na blacie kuchennym, machając w powietrzu nogami i czekam, aż Dean wreszcie skończy jeść swoje głupie chińskie żarcie. Ja nie mam apetytu, więc tylko patrzę, jak on pożera swoją porcję ze smakiem. Od soboty nic nie mogę przełknąć. Moją głowę wciąż zaprzątają wilkołacze sprawy. Dziwnie przywyknąć mi do wiadomości, że bajki opowiadane przez Sarę są prawdziwe, a jeszcze dziwniej do tego, że Dean nie ma o niczym pojęcia. Je tą swoją chińszczyznę, nie wiedząc, że chodzimy do szkoły z wilkołakami, a nasza dobra znajoma na nich poluje.
Zerkam na zegarek naścienny, a widząc godzinę, mam ochotę kopnąć przyjaciela w dupę. Jeśli nie wyjdziemy za pięć minut, spóźnimy się do szkoły. Tak — wyjdziemy, rodzice zabrali mój cudowny samochód do mechanika, nawet mnie o tym nie informując. On nawet nie wymaga żadnej naprawy! Śmiga bez zarzutów, dbam o niego bardziej, niż o cokolwiek innego na świecie.
Zeskakuję z blatu w tym samym momencie, w którym rozlega się dzwonek do drzwi. Zdziwiona zerkam na Deana, ale ten wzrusza tylko ramionami. Gdy chowa naczynia do zmywarki, widzę pojawiający się na jego ustach podejrzanie zadowolony uśmieszek. Ewidentnie chce, abym to ja otworzyła drzwi, więc podchodzę do nich ostrożnie i naciskam na klamkę.
Jestem w takim szoku, że gdyby to było możliwe, moja szczęka z łoskotem uderzyłaby o podłogę. Nie mogę uwierzyć własnym oczom i odwracam się w stronę Deana, by mieć pewność, że to jest to, o czym myślę.
Kurier stoi z pudełkiem tak wielkim, że ledwo widzę jego głowę. Odstawia paczkę pod drzwi, a gdy dziękuję, odchodzi. Z uśmiechem odwracam się do Deana, by za chwilę rzucić mu się w ramiona.
— Kupiłeś mi nowe felgi — mówię wzruszona, ściskając go mocniej. — Dziękuję.
Zwykle pamiętam o swoich urodzinach. Dziś jednak całkowicie o nich zapominałam. Przez dwa ostatnie dni nie byłam w stanie myśleć o tak nieistotnych sprawach, jak osiemnastka. Dean za to nawet gdyby kończył się świat, złożyłby mi życzenia oraz zabrał na drinka. Taki już był. W przeciwieństwie do rodziców, którzy już dawno przestali świętować ze mną ten dzień. Jak podrosłam zamiast życzeń, zaczęłam dostawać pieniądze. Nic się nie zmieniło. A ja zamiast forsy, chciałam od nich usłyszeć "wszystkiego najlepszego".
— Teraz możemy iść. — Ciągnie mnie na zewnątrz, a ja przestawiam pudełko na tarasie tak, aby nikomu nie zawadzało.
Idziemy powoli, choć prawdopodobnie jesteśmy już spóźnieni. Wygłupiamy się, jak to mamy w zwyczaju, a ja mam cholerną ochotę wyśpiewać Deanowi wszystko, co spotkało mnie w sobotę. Gdybym jednak to zrobiła, jestem prawie pewna, że by mnie wyśmiał. Dlatego milczę i zaczynam zupełnie inny, nudny jak flaki z olejem temat.
Jesteśmy w połowie drogi, gdy nagle zatrzymuje się obok nas jakiś samochód. Znam to BMW. Wzdycham w myślach i kiedy kierowca spuszcza szybę w dół, okazuje się, że jest to Theo. Patrzy prosto na mnie, nie zaszczycając Deana nawet przelotnym spojrzeniem. Instynktownie przysuwam się bliżej przyjaciela. Bliżej niego czuję się bezpieczniej, a nie ufam Riverowi w najmniejszym stopniu. Poznawszy prawdę, zaczynam się go nawet bać, szczególnie po sobotnim popołudniu.
— Podwieźć was? — pyta, a mój wzrok ląduje na Enzo siedzącym na miejscu pasażera. W mojej głowie pojawia się obraz dwóch wilków i przeszywa mnie zimny dreszcz.
— Nie trzeba — mówię cicho, a Dean posyła mi zdziwione spojrzenie. Och, gdyby tylko wiedział jakie tajemnice skrywa Vestic Hills, zrozumiałby, dlaczego nie chcę mieć z tą dwójką do czynienia.
Od uśmiechu Rivera niemal przechodzą mnie ciarki. Mam wrażenie, że doskonale wyczuwa moje emocje. I że wyczuł w nich strach, który tak bardzo go zadowolił.
Gdy zasuwa szybę i odjeżdża z piskiem opon, zastanawiam się, czy Xavier powiedział im o naszym spotkaniu. Czy wiedzą, że znam prawdę? Że wiem, czym są oraz do czego są zdolni?
Mam nadzieję, że to koniec niespodzianek, ale kiedy zatrzymuje się przed nami kolejny samochód, zdaje się, że to dopiero ich początek. Z zaciekawieniem obserwuję osobę na miejscu kierowcy, a widząc Xaviera, ulga oraz niepokój mieszają się ze sobą. Sądziłam, że będziemy trzymać się od siebie z daleka, że nie spotkamy się tak prędko. A tu proszę, dwa dni po wszystkim, wciąż próbując przyswoić informacje, alfa wilkołaków proponuje mi podwózkę.
Wsiadam na miejsce pasażera, a zdezorientowany Dean pakuje się do tyłu.
— Czemu nie pojechałaś z Theo? — pyta, unosząc w zdziwieniu jedną brew.
— Nie ufam mu — odpowiadam pod nosem, zapinając pasy. — A ty czemu za nim jedziesz? — Również zdaję pytanie.
— Muszę mu wyjaśnić parę spraw, których nie zdążyłem w domu. — Patrzy na mnie wymownie. Chodzi mu o sobotni dzień, to chce mu wyjaśnić. Wzdycham, sama nie wiedząc, czy to dobrze, czy źle, że Theo o wszystkim się dowie. Mam tylko nadzieję, że uda nam się trzymać od siebie z daleka.
— Okay — mruczę pod nosem, zerkając przez lusterko na Deana. Wygląda, jakby ominęło go coś ważnego i próbował sobie przypomnieć, co takiego. — Dean to jest Xavier. Wpadliśmy na siebie w sobotę — wyjaśniam. Przynajmniej w tej jednej rzeczy go nie okłamuję. Nie dodaję jednak, że jest to alfa wilkołaków, a Theo i Enzo są jego betami. Raczej by mi to nie uwierzył, choć przyznam, chciałabym zobaczyć jego minę.
Dojeżdżamy pod szkołę w milczeniu. Dean wysiada pierwszy, ale ja zostaję, zatrzymana przez uścisk na nadgarstku. Przyjaciel patrzy na to podejrzliwie, a ja widzę w jego oczach, że nie podoba mu się Xavier. Pewnie zastanawia się, czego ode mnie chce starszy od nas koleś.
— Wszystko dobrze, zaraz cię dogonię. — Uśmiecham się szczerze, dając mu do zrozumienia, że nie ma się o co martwić. Xavier, pomimo że jest cholernym alfą, nie zagraża mi w żaden sposób. Taką przynajmniej żywię nadzieję.
Spoglądam na Xaviera, a potem na Theo, który stoi ze swoją paczką pod drzewem i przechodzi mnie dreszcz. Czy oni wszyscy są tacy sami? Walken podąża za moim spojrzeniem.
— To dobry chłopak — informuje mnie, w co nie chce mi się wierzyć. Nie wygląda, a przede wszystkim, nie zachowuje się jak dobry chłopak. Dobry chłopak potrafi zapanować nad złością, nie krzywdzi ludzi, którzy tylko krzywo na niego spojrzą, nie bije niewinnych. — Przeszedł więcej niż inni. Nie panuje nad złością ani nad swoimi przemianami. Potrzebuje czasu, nie musisz się go bać.
Zapomniałam o tym, że potrafią wyniuchać czyjeś emocje bez kiwnięcia palcem. A za każdym razem, patrząc na Rivera, czuję niepohamowany niepokój. Wzdycham i opieram się o oparcie. Ta informacja, jeśli mam być szczera, zaniepokoiła mnie jeszcze mocniej. Bo skoro nie panuje nad złością czy przemianami, stanowi zagrożenie. A od zagrożeń najlepiej jest uciekać gdzie pieprz rośnie.
— Nie chcę mieszać się w te sprawy. Chcę trzymać się na dystans i udawać, że tacy jak wy nie istnieją — głos mam spokojny, choć widząc minę Xaviera, dopadają mnie wyrzuty sumienia. Wygląda na zawiedzionego, a ja nie mam pojęcia, z jakiego powodu. Może liczy, że w końcu ktoś, kto nie jest wilkołakiem, się z nimi zakumpluje? Chce w swoim gronie kogoś normalnego, ludzkiego? — Na razie, Xavier — żegnam się, siląc się na najbardziej życzliwy uśmiech, na jaki mnie stać i wychodzę.
Siadam na ławce, na której czeka na mnie Dean, a mój wzrok mimowolnie pada na Theo. Przygląda mi się przez chwilę, by potem skupić spojrzenie na Xavierze. Nie mam pewności, czy podsłuchiwał nas swoim super-słuchem, ale wygląda na nieco zaskoczonego.
— Nie za stary dla ciebie? — żartuje Dean, choć pod tym żartem kryje się szczerość. Próbuje w ten sposób uzyskać ode mnie jakieś informacje. Dźgam go tylko łokciem w żebra, ale nie odpowiadam. Dzień dopiero się zaczął, a ja już odczuwam zmęczenie. — Wiesz, że ten gościu którego poznałem prowadzi tutaj "Demonium"? — zmienia temat, za co jestem wdzięczna.
— Ten bogacz od klubów? — dopytuję, na co on przytakuje. Pamiętam gościa, ma sieć klubów na całym świecie, a Dean jakimś trafem poznał go na ulicy. Zawsze załatwia nam darmowe wejściówki, gdy jest gdzieś w okolicy. — Impreza na początku tygodnia to dobry pomysł?
Próbuję patrzeć na co innego niż Theo, ale wzrok sam ucieka mi w jego stronę. Rozmawia właśnie z Xavierem i w tym momencie sama chciałabym mieć super-słuch. Ciekawi mnie, co mówią oraz jak River reaguje na wiadomość, że o wszystkim wiem, bo uratowałam jego alfę z rąk łowców. Z tej odległości ciężko dostrzec mi jego mimikę, szczególnie, że odwraca się do mnie plecami. Żywo gestykuluje, na co Xavier — jeśli dobrze widzę, przewraca oczami. Kłócą się? Przekrzywiam nieznacznie głowę, a powieki mrużę, jakby miało mi to pomóc lepiej widzieć.
— Nie ładnie się gapić, Forbes — słyszę żartobliwy ton głosu nad uchem przy akompaniamencie pstrykania palcami.
Odwracam głowę w stronę przyjaciela i dopiero dociera do mnie, że przez cały czas coś do mnie mówił. Chyba wspominał coś o rozsądku, ale mogę się mylić. Chwilowo totalnie odleciałam.
— Wcale się nie gapię — kłamię, bo przecież gapiłam się na maksa. — O której idziemy na imprezę? — zmieniam temat, bo znając Deana to jeszcze moment, a zacząłby się ze mnie naśmiewać tak głośno, że przyniósłby mi wstyd, a Theo wszystko by usłyszał.
— Dwudziesta? — proponuje, a ja tylko przytakuję.
Nie mam ochoty na imprezę, szczególnie na początku tygodnia, ale Dean nie uwierzyłby w żadną wymówkę. Dlatego nie mam wyjścia — muszę iść, czy tego chcę czy nie.
Muszę udawać, że wszystko jest normalne, a wilkołaki wcale nie istnieją.
***
Siedzę przy barze, pijąc już piątego drinka. Dean zniknął mi z oczu już prawie godzinę temu, zostawiając mnie samą. Wcale mu się nie dziwię, bo marudzę od początku imprezy, przez co sama siebie mam dość. Ale nie mogę nic poradzić na to, że nie daję rady myśleć o dobrej zabawie. Poza tym, alkohol chyba wyczuwa mój nastrój, bo ani trochę nie czuję jego działania. Zupełnie jakbym piła zwykły sok.
Sączę więc mojego słodkiego truskawkowego drinka i rozglądam się po tłumie. Dean miga mi przed oczami tylko na sekundę, a obok widzę jeszcze rudą czuprynę. Wyciągam szyję, żeby lepiej widzieć, ale ktoś zasłania mi widok. Dam sobie jednak rękę uciąć, że mojemu przyjacielowi towarzyszy Megan. Jeśli tak, nie muszę się martwić. A może wręcz przeciwnie? Mam tylko nadzieję, że wróci do naszego domu. Zbyt często zdarzało się, że budził się gdzie indziej.
Wzdycham, kiedy kończy mi się alkohol. Odwracam się więc do barmana, by zamówić coś mocniejszego. Może jak wypiję więcej, wróci mi dobry humor i pójdę bawić się z przyjaciółmi? Założę się, że wyglądam żałośnie siedząc samotnie tyłem do baru, obserwując pijanych ludzi, dodatkowo popijając drinki.
Krzywię się na smak whisky z colą i krzywię się jeszcze bardziej, gdy na krześle obok siada Theo we własnej osobie. Mam zamiar wstać, żeby pójść poszukać Deana, ale intensywne spojrzenie oraz jeszcze intensywniejszy głos wbijają mnie w siedzenie.
— Siadaj.
Jestem zła na siebie, że się go słucham, ale zostaję na miejscu, opierając się łokciami o blat. Zerkam na niego, przykładając szklaneczkę do ust. Upijam duży łyk. Przybliża się, a jego kolano wbija się w moje nagie udo. Skórzana sukienka sama podwija się do góry. Upijam drugi łyk. Próbuję zamaskować uczucia, ale zdaje się, że kiepsko mi to wychodzi. Theo patrzy się na mnie, jak na swoją ofiarę, a ja nie wiem, czy wyczuł najpierw strach, czy podniecenie.
To tyle jeśli chodzi o trzymanie się od niego i jemu podobnych z daleka.
— Miałem nadzieję, że się o nas nie dowiesz — mówi, a ja dopiero wtedy dłużej przyglądam się jego twarzy.
Wygląda na złego, a ja mam ochotę uderzyć go prosto w zęby, nawet jeśli mógłby rozszarpać mnie w sekundę. Czy on myśli, że się o to prosiłam? Że podoba mi się świadomość, że potwory istnieją? Sądziłam, że ratuję człowieka — nie kogoś, kto go tylko udaje. Nie chciałam, nadal nie chcę, być tego częścią. Gdybym mogła cofnąć czas, nie weszłabym do tych lochów. A wtedy mogłabym znów spać spokojnie.
— Ja miałam nadzieję, że będziesz trzymał się ode mnie z daleka — odpowiadam z przekąsem. Nadal mam taką nadzieję, bo oglądałam zbyt wiele filmów, gdzie poznawało się czyjś sekret, a później kończyło pod ziemią. A wcale nie chcę tak kończyć.
— Będę — zapewnia przekonująco. — I oczekuję tego samego od ciebie. Nasze stado ma dość problemów, nie potrzebujemy kolejnego.
Zaciskam mocniej palce na szklance, a wzrok wlepiam w tańczących przede mną ludzi. Nie mogę na niego patrzeć, wyraz jego twarzy za bardzo wyprowadziłby mnie z równowagi. Uważa mnie za problem? Ja to samo myślę o nim oraz całym stadzie. Są dla mnie większym kłopotem, niż ja dla nich.
— Więc zejdź mi z oczu, River — silę się na spokojny ton i obojętny wyraz twarzy. Wciąż na niego nie patrzę, ale wyczuwam jego gniew, jakby był namacalny. Próbuję nie wyobrażać sobie, jak w furii przemienia się na oczach wszystkich, by rozszarpać mnie ostrymi jak brzytwa zębami, ale ten obraz sam materializuje mi się przed oczami. Ledwo powstrzymuję dreszcz.
Kątem oka widzę, jak wstaje.
— Wszystkiego najlepszego — szepcze mi do ucha, a tym razem nie potrafię opanować drżenia.
Dopiero jak odchodzi, jestem w stanie normalnie oddychać. Wypijam resztę drinka jednym haustem i zamawiam drugiego z podwójną ilością alkoholu.
Nie powinnam wychodzić dziś na tę imprezę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro