Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 13: Przemiana część 2

Minuty lecą powoli, nie wiem nawet, ile czasu minęło. Wzdrygam się na każdy podmuch wiatru wprawiający drzewa w ruch, obracam niespokojnie głową, słysząc najdrobniejszy dźwięk z głębi lasu. Zaczynam popadać w obłęd. Oczami wyobraźni widzę dwa wilki biegnące w stronę miasta, rozrywające na strzępy niewinnych ludzi napotkanych po drodze. I to wszystko wydarzyłoby się przeze mnie. Bo jestem na tyle głupia, że poszłam za wilkołakami podczas pełni. Kto normalny by tak zrobił? Co ja sobie myślałam?

Z początku wydaje mi się, że przez strach słuch płata mi figle. Gdy dźwięk się jednak powtarza, a niedalekie wycie staje się wyraźne, podnoszę się gwałtownie, podpierając o drzewo. Słyszę dzikie ujadanie i przez chwilę mam wrażenie, że bicie mojego serca jest od niego głośniejsze. Cofam się, niemal potykając o wystający korzeń. W ciemności oświetlanej jedynie światłem księżyca przebijającym się przed wysokie drzewa, widzę dwa wilki biegnące w moim kierunku. Jeszcze jakiś czas temu, zanim odkryłam nadprzyrodzony świat, strach by mnie sparaliżował, a dzikie zwierzęta rozszarpałyby mnie jak kiedyś. Z teraźniejszą wiedzą nie zastanawiam się nad tym co robić, po prostu biegnę w stronę klifu, odciągając likantropy jak najdalej od miasta.

Furiackie ujadanie staje się coraz głośniejsze, niemal czuję gorący oddech na łydkach oraz dotyk ostrych kłów. Może i byłam szybsza, gdy Theo nie był przemieniony, teraz jednak depcze mi po piętach, a ja jestem na przegranej pozycji. Enzo jest zaraz za nim.

Serce wali mi jak młotem, bo nie mam pojęcia, jak ujarzmić oba wilkołaki. Zaciągnę ich na urwisko, ale co wtedy? Mam pozwolić się pożreć? Zaczynam przeklinać swoją lekkomyślność. Zostanę zjedzona przez wilki tylko dlatego, że chcę jednemu z nich udowodnić, że wcale się go nie boję.

Odskakuję w bok, kiedy nagle potężna błyskawica uderza tak blisko nas, że wprowadza ziemię w drżenie. Nie zatrzymując się, zerkam w górę. Chwilę temu czyste niebo teraz spowite było ciężkimi, burzowymi chmurami. Wybiegam na puste pole prowadzące prosto w przepaść i zatrzymuję się kilka metrów przed krawędzią. Czuję, że serce za moment wyskoczy mi z piersi. Adrenalina bijąca w żyłach zmusza mnie do szybkiej reakcji, przywołuję do siebie pioruny i kieruję je w stronę wilków, kiedy te szykują się do skoku.

— Nie miejcie mi tego za złe — mówię cicho, a oddech mi drży z nerwów.

Przyglądam się, jak Theo i Enzo powoli wracają do swoich ludzkich postaci. Mocny ból potrafi hamować przemianę, a nawet ją cofnąć. Nie miałam pewności, czy się uda, ale oddycham z ogromną ulgą, widząc oskarżycielskie spojrzenie Hagginsa. Jęczy z bólu, obracając się na plecy.

— To bolało. — Podnosi się chwiejnie, a ja staram się nie gapić na jego nagość. Zapomniałam, że przemieniając się, nie mają na sobie żadnych ubrań.

Spoglądam w stronę Theo. Wygląda dobrze, nie zrobiłam mu dużej krzywdy, widząc jednak jego minę, obawiam się, że będę musiała połaskotać go prądem po raz kolejny. Podchodzi do mnie pewnym, gniewnym krokiem z tak ostrym spojrzeniem, że mam ochotę zapaść się pod ziemię. Pierwszy raz czuję się mała, gdy ktoś staje na przeciwko mnie. Tym razem nie mam nikogo, kto by mnie obronił.

— Co to, kurwa, miało być, co?! — krzyczy, a ja pierwszy raz się wzdrygam. Próbuję wytrzymać jego spojrzenie, ale nie daję rady, spoglądam na Enzo, jakby mógł mi w jakiś sposób pomóc. — Przez twoją głupotę mogliśmy kogoś zabić. Jeszcze chwila i pobiegłbym do miasta. Myślisz, że udałoby mi się pohamować? Nie miałem nad sobą kontroli! Mogłem kogoś rozszarpać, a gdybym to zrobił, to byłaby to tylko i wyłącznie twoja wina. — Jego słowa wbijają się w moje serce jak małe igiełki. Muszę zacisnąć mocno zęby, aby się nie rozpłakać. Wiedziałam, że moja decyzja nie należała do mądrych, teraz jednak dotarło do mnie, jakie konsekwencje mogła przynieść. — Pieprzona kretynka... — Pogarda w jego spojrzeniu dotyka mnie głęboko. Czuję wstyd i czuję go, bo wiem, że ma rację. Próbowałam udowodnić coś sobie i im, kierowały mną uczucia, które nie miały nic wspólnego ze zdrowym rozsądkiem.

— Zejdź z niej, stary. Przecież nic się nie stało, gdybyśmy uciekli, to bym cię powstrzymał — Enzo staje w mojej obronie, całkowicie wyluzowany. Ja jednak go nie słucham, w głowie wciąż dźwięczą mi słowa Theo, a poczucie wstydu wypala się na policzkach. — Chciała tylko z nami być, to nic złego.

Drży mi warga. Choć zazwyczaj nie płaczę, bo w domu zostałam nauczona nie pokazywać uczuć, jego wybuch złości wyprowadził mnie z równowagi. Nie sądziłam nawet, że ktoś jest zdolny do wyciągnięcia moich słabości.

— Nie, on ma rację — zgadzam się z Theo, uśmiechając się nikle. Uśmiechem tym próbuję ukryć poczucie winy oraz smutek. — Idę, zanim rozpęta się burza — dodaję ściszonym głosem, unosząc dłoń w geście pożegnania. Odwracam się, nawet nie zerkając w kierunku chłopaków. Nie jestem nawet pewna, czy idę w dobrą stronę, ale zdaję się na intuicję.

Serce nie przestaje łomotać mi w piersi, nawet jeśli już jest po wszystkim. Wyobrażam sobie najpaskudniejsze sceny — Theo rozszarpującego ostrymi jak brzytwa zębiskami jakiegoś bezbronnego człowieka. Może byłby to jakiś znajomy? Może nawet dopadłby Deana, który szlajał się wszędzie na randki z Megan? A gdyby wywęszył Sama? Nasz dom znajdował się niedaleko lasu, a Sam kochał się bawić przy ścieżce prowadzącej w głąb. Gdyby coś im się stało, ja bym za to odpowiadała. Theo wyczuł bicie mojego serca, zapragnął polować, opuściła go jakakolwiek kontrola, w tamtym momencie był tylko dzikim zwierzęciem żądnym krwi.

Zawsze byłam impulsywna, działałam pod wpływem emocji, ponieważ zawsze obok mnie był Dean. Wiedziałam, że jak zrobię coś źle, on to naprawi. Jedynie przy rodzicach stawałam się czujniejsza, analizowałam ich zachowanie oraz wszystkie swoje odpowiedzi. Byłam ciekawska, zawsze wtykałam nos w nie swoje sprawy, a potem za to obrywałam. Tak jak teraz.

— Amando — zatrzymuję się, usłyszawszy głos Enzo. Gdy się odwracam, na jego twarzy widzę coś na wzór zmartwienia. — Theo przesadza, nie przejmuj się.

— Nie przejmuję — kłamstwo to wypowiadam za szybko, a głośny grzmot zagłusza moje słowa. Haggins mierzy mnie krótkim spojrzeniem.

— Wracajmy do lochów, nie uda ci się wrócić przed burzą. — Popycha mnie w odwrotnym kierunku niż szłam.

Nie uważam, by pomysł Enzo należał do najlepszych. Gdy idziemy, Theo nie odzywa się ani słowem, na twarzy nadal ma krzywy grymas. Idzie obok mnie, ale trzyma się na dystans kilku kroków. Co jakiś czas zerkam w jego stronę, za wszelką cenę starając się, by mój wzrok nie schodził niżej na jego nagie ciało. Gdy patrzę przed siebie, widzę szerokie plecy Enzo, obserwuję jak jego mięśnie tańczą pod skórą. Widziałam już nagich facetów, ale nigdy takich. Oblewa mnie rumieniec podniecenia, gdy wzrok sam schodzi niżej na jego umięśnione pośladki oraz uda.

Przestaję się gapić, kiedy z boku dobiega mnie ciche, ostrzegawcze warknięcie. Zerkam na Theo. Wbija we mnie tak ostre spojrzenie, że przebiega mnie dreszcz. Jego oczy na ułamek sekundy błyszczą błękitem. Mam wrażenie, że teraz idzie znacznie bliżej mnie. Gdy przybliżam się, aby wyminąć kałużę, dłonią przypadkiem dotykam jego przedramienia.

— Kurwa! — przeklina siarczyście, odskakując ode mnie jak oparzony.

Patrzę zdezorientowana na Enzo, a potem znów na Theo. Podnosi przedramię, na którym widnieje czarna, paskudna plama. Delikatny odór spalenizny unosi się w powietrzu. Rana znika w kilka sekund. Spoglądam na swoje ręce, ze zdziwieniem dostrzegając złoto—niebieskie iskierki przeskakujące między palcami. Macham dłońmi, jakby miało to sprawić, że znikną, ale drobne błyskawice spadają w kałużę z cichym syknięciem.

— To przez burzę. Mimowolnie pobierasz energię — tłumaczy Theo, zerkając w górę na zachmurzone niebo przecinane piorunami. — Podejdź tu.

Niepewnie robię kilka kroków w jego stronę, a wtedy obiema dłońmi łapie mnie za twarz. Przebiega mnie dreszcz, kiedy chłodnymi palcami przesuwa po moich rozgrzanych policzkach.

— Zamknij oczy i policz do pięciu. Bierz głębokie oddechy — głos ma łagodny, co nie współgra z jego oczami. Czai się w nich gniew. Wciąż jest na mnie zły.

Przytakuję i w myślach zaczynam odliczać. Przy każdej liczbie biorę głęboki, drżący oddech. Gdy jestem przy piątce, czekam chwilę, nim otwieram oczy. Robię to, kiedy nie czuję palców Theo na policzkach. Stoi teraz kilka kroków dalej, a widząc, że iskierki zniknęły z moich dłoni, rusza w stronę lochów razem z Enzo. Idę za nimi pogrążona w myślach.

Siarczysty deszcz spada nagle z nieba w akompaniamencie głuchego grzmotu, przez co zaczynam drżeć na całym ciele. W kilka sekund jestem przemoczona do suchej nitki. Muszę mrużyć oczy, by cokolwiek dostrzec w ulewie. Trzęsąc się z zimna, zbiegam za chłopakami do lochów.

— Łap. — Enzo rzuca we mnie czymś, co łapię w ostatniej chwili. Wpatruję się w suche kobiece ubrania ze zmarszczonymi brwiami. — Mamy kobiety w stadzie. W lochach trzymamy ciuchy na wszelki wypadek — wyjaśnia, grzebiąc w ogromnym drewnianym kufrze.

Woda kapie mi z włosów oraz ubrań, tworząc pod stopami sporawą kałużę. Wciąż trzęsąc się jak osika, idę w najdalszy róg pomieszczenia. Drżącymi dłońmi zdejmuję przemoczony strój do lacrosse. Dzięki ochraniaczom, bielizna pozostała sucha. Wkładam na siebie szare legginsy, a gdy prostuję się, by włożyć bluzkę na długi rękaw, dostrzegam jak Theo uderza Enzo w tył głowy. Obaj są już ubrani, a ten drugi mruga do mnie, gdy wyłapuje moje spojrzenie. Przewracam oczami, choć niczym nie różnię się od niego. Sama wcześniej gapiłam się na jego nagie plecy. 

— Dokąd prowadzą te tunele? — pytam, siadając pod ścianą obok chłopaków. Wzrok kieruję na pogrążone w mroku korytarze, z których echem dobiega miarowy odgłos kapania wody.

— Wszędzie — odpowiada Enzo, bawiąc się sznurkiem swojej bluzy.

— Nie możemy nimi wrócić? — Zerkam raz jeszcze na przyciemniony korytarz, a przez panujący w nim mrok, zimny dreszcz przebiega mi po plecach. Oczami wyobraźni już widzę, jak jakiś stwór wyłania się z ciemności, by wciągnąć nas do podziemi. W pierwszej chwili wydaje mi się to absurdalne, w drugiej jednak przypominam sobie, że to samo myślałam o wilkołakach, a tymczasem siedzę obok dwóch. Kto wie, jakie potwory stąpają jeszcze po ziemi, chowając się wśród ludzi?

— W połowie drogi natknęlibyśmy się na łowców — odpowiada Theo, wpatrując się w to samo miejsce niemal z nienawiścią. — Mają tu swoją siedzibę, mniej więcej gdzieś po środku.

Z westchnięciem opieram głowę o zimną ścianę. Wzrok wbijam przed siebie, bawiąc się paznokciami i niemal od razu dopada mnie zmęczenie. Nie mogę się doczekać, aż wyląduję w łóżku i zanurzę się głęboko pod kołdrą, wypominając sobie, jak prawie doprowadziłam do tragedii. Zasnę z myślą, że ktoś mógł dzisiaj zginąć.

Przymykam powieki, wdychając zapach lasu pomieszanego z deszczem, a to sprawia, że od razu się rozluźniam. Ze znużenia opieram głowę o bark, a wtedy czuję, jak Enzo przybliża się jeszcze bardziej. Ciepłą dłonią odgarnia mi włosy z twarzy i pod policzek podstawia swoje ramię. Nie mam nawet siły podziękować, w milczeniu czekam, aż burza ustanie, żebyśmy mogli się wydostać, aby ruszyć w swoją stronę. Słyszę przyciszony głos Theo, ale nie docierają do mnie słowa, które wypowiada. W jednej chwili całkowicie odpływam.

Lekki powiew wiatru smaga mnie w twarz, więc chowam ją w poduszkę. Dopiero gdy dociera do mnie zapach perfum i uczucie unoszenia się nad ziemią, zdaję sobie sprawę, że wcale nie leżę w łóżku i nie przytulam się do poduszki. Potrzebuję chwili, żeby przypomnieć sobie, że zasnęłam w lochach. Zanim otwieram oczy, słyszę nad sobą wyraźny głos Theo.

— Ręce mi drętwieją — narzeka, poprawiając mnie sobie w ramionach. Jedną dłoń zaciska na moim boku, drugą trzyma pod kolanem.

— Trzeba było mnie obudzić — mruczę, dłonią zakrywając usta, by stłumić ziewnięcie.

— Próbowałem. Spałaś jak zabita — zrzędzi dalej, odstawiając mnie na ziemię. Chwieję się na odrętwiałych nogach, a gdy odzyskuję równowagę, rozglądam się dokoła. Jesteśmy już na szkolnym parkingu. Niósł mnie przez całą drogę. — Wsiadaj, odwieziemy cię — proponuje, a mi nie trzeba było powtarzać dwa razy. Podejrzewam, że po meczu Dean zabrał mój samochód razem ze wszystkimi rzeczami. I że prawdopodobnie zamartwiał się na śmierć. Uciekłam, nawet nie mówiąc dokąd.

Pakuję się na tylne siedzenie, przecierając oczy. Ta krótka drzemka sprawiła, że jeszcze bardziej chciało mi się spać. Choć w ramionach Theo było mi wygodnie z ulgą opieram głowę o miękkie oparcie. Prawdopodobnie gdyby nie głośna muzyka, którą włączył Enzo, znów bym zasnęła. Trasa mija mi tak szybko, że nawet nie orientuję się, że jesteśmy już pod moim domem.

Enzo żegna się ze mną żółwikiem, Theo z kolei nawet nie odzywa się słowem. Nie patrzy nawet w moim kierunku, podejrzewam więc, że wciąż ma mi za złe to, że byłam świadkiem przemiany i wywabiłam ich z lochów. Gdy już myślałam, że nasze stosunki zaczynały się poprawiać, te ponownie się oziębiły. Wróciliśmy do punktu wyjścia.

Wchodzę do domu najciszej, jak potrafię z nadzieją, że nie natknę się na rodziców. Wszystkie światła jednak są zgaszone, a w kuchni czy salonie nie ma żywej duszy. Na palcach kieruję się do swojego pokoju, a gdy do niego wchodzę, zastaję w nim Deana oświetlonego przez ekran telefonu.

— Gdzie ty, do cholery, byłaś? — pyta nerwowo, gdy zamykam za sobą drzwi.

— Po meczu pojechałam z Enzo i Theo, nie mogłam cię znaleźć — skłamałam, podchodząc do szafy. Jak gdyby nigdy nic wyjęłam piżamę. Ignorując jego wwiercające się w plecy spojrzenie, weszłam do łazienki. Oczywiście poszedł za mną, dłonią przetrzymując drzwi, żebym mu ich nie zamknęła. — Nie muszę ci się tłumaczyć. Ty też zawsze gdzieś znikasz. — Zerkam na niego, szczotką przeczesując skołtunione włosy.

— To nie to samo. — Obrzuca mnie wściekłym spojrzeniem. — Nie wzięłaś swoich rzeczy, zniknęłaś i to podczas burzy. Martwiłem się.

— Wiem, Dean, przepraszam — mówię szczerze, bo naprawdę nie chciałam go zmartwić swoim zniknięciem. Nigdy nie zdarzyło mi się nie powiadomić go, że gdzieś idę. A jeśli tak było, zawsze w razie czego miałam pod ręką telefon. Tym razem nie mogłam mu nawet napisać, że jestem z kimś znajomym i że wcale nie zostałam porwana, czy trafiona piorunem. Pomijając fakt, że piorun wcale nie zrobiłby mi krzywdy.

— Po prostu więcej tak nie znikaj. — Mruży gniewnie oczy, przyglądając mi się uważnie. — Czyje ty masz ciuchy? — pyta z błyskiem w oku, a zaczepny uśmiech pojawia się na jego twarzy, zastępując złość.

— Spadaj — rzucam tylko, ściągając z siebie bluzę.

Dean ze śmiechem zamyka drzwi i już wiem, że myśli sobie, że spałam z którymś z chłopaków. A to znacznie gorsze niż prawda. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro