Rozdział 11: Lisia choroba
Wstaję niewyspana i w dodatku w podłym humorze. Denerwuje mnie pogoda za oknem, irytuje odgłos piszczącego czajnika i nawet Dean swoim nic nie robieniem działa mi na nerwy. Czuję się jak na epickim kacu — głowa pęka mi z bólu, dźwięki dochodzą do mnie później, a sama poruszam się jakby w zwolnionym tempie. Nie wiem, co się ze mną dzieje, ale jedyne o czym marzę to zostanie w łóżku oraz odcięcie się od świata.
Dean nie spieszy się ani trochę, jak zawsze, za co mam ochotę porządnie przyłożyć mu w tą cholernie irytującą twarz. Guzdrze się robiąc kawę, a gdy podaje mi jeden z kubków, mamroczę pod nosem podziękowania. Niemal przewracam oczami, gdy wyciąga z lodówki przygotowane wczoraj kanapki. Upijam kilka łyków kawy, krzywiąc się nieznacznie. Nawet picie kawy sprawia mi dziś ból.
Mam na sobie górę od piżamy z napisem "Słodkich snów", czarne legginsy i bluzę Theo. Nie miałam siły zmienić koszulki, bo pięć minut stałam przed szafą, zastanawiając się, co na siebie włożyć. A ta koszulka sama wpadła mi w ręce. Dlatego teraz wyglądam, jakbym prosto z łóżka przenosiła się do szkoły. Gdy wstaję po cukier, Dean niespokojnym wzrokiem śledzi każdy mój ruch. Wiem dlaczego — wyglądam, jakbym wstała z grobu. Widziałam się rano w lustrze, więc wiem, że jestem blada jak ściana, co rzadko mi się zdarza, mam popękane usta oraz ogromne cienie pod oczami tak ciemne, że wyglądają jak siniaki. Nie wiem tylko, czym to jest spowodowane. Po treningu od razu padłam i nawet nie słyszałam powrotu Deana. Spałam od osiemnastej do godziny siódmej, także naprawdę powinnam być wyspana.
— Wyglądasz źle — niepokoi się Dean, porzucając swoje kanapki. Podchodzi do mnie, a dłonią sprawdza, czy nie mam przypadkiem gorączki. Nie mówię mu, że lisy nie chorują.
— Sporo wczoraj biegałam, pewnie się przemęczyłam, a źle spałam. Nic takiego — kłamię, wzruszając lekceważąco ramionami. Podejrzewam, że faktycznie może się przemęczyłam, ale miało to bardziej związek z moim lisem oraz jego super—mocami, niż z bieganiem. Aktywowałam wczoraj swojego strażnika, kto wie, jak reaguje na to organizm. — Nie martw się — próbuję go przekonać, gdy ten wciąż bacznie mi się przygląda.
Mój stan niezadowolenia znacznie się pogarsza, gdy do kuchni wchodzą rodzice. Początkowo nie zwracają na nas uwagi, co wcale nie jest czymś nowym, ale nagle matka zerka na mnie ze zmarszczonymi w konsternacji brwiami. Wzrokiem ogarnia moją twarz, dokładnie przypatrując się każdemu szczegółowi.
— Jesteś chora? — zauważa, na co ojciec odwraca się i również zaczyna mi się przyglądać. Pewnie dziwi ich, że pierwszy raz od dawna, może i nawet od zawsze, choruję. Zazwyczaj co najwyżej dolegał mi jedynie kac.
— Nic poważnego, pewnie zwykłe przeziębienie — teraz okłamuję ich, co zawsze przychodzi mi z łatwością.
Matka przytakuje, podchodzi do jednej z szafek i wyciąga z nich tabletki.
— Weź to, nie chcemy żebyś nas zaraziła. — Wciska mi w dłoń leki. Przez chwilę, dosłownie przez ułamek sekundy, miałam głupią nadzieję, że martwiła się o mnie. Ale to przecież moja matka, ona przejmuje się tylko sobą.
Chowam tabletki do kieszeni bluzy. Chwytam swój plecak, zakładam buty i wychodzę na świeże, poranne powietrze, od którego tylko minimalnie mi się polepsza. Dean idzie za mną z kluczykami w dłoni. Ja nie mam siły dziś prowadzić. Opieram więc głowę o chłodną szybę. Patrząc na spływające krople deszczu, powieki same mi się zamykają. Już myślę, że zasnę, kiedy przed oczami miga mi budynek Vestic High School.
— Zawsze możemy wrócić do domu — proponuje luźno Dean, ale kiedy spoglądam na niego, widzę troskę. Zawsze próbuje zgrywać wyluzowanego, ale zdradzają go oczy, jest w nich pełno uczuć, które stara się skrywać.
— Skoro już tu jesteśmy, to nauczmy się czegoś przez te kilka godzin. — Uśmiecham się niemrawo, a Dean przytakuje bez przekonania. Wiem, że wolałby, abym wróciła do domu. Ja też, ale przecież nie dolega mi nic poważnego.
Kiedy wysiadamy z auta, deszcz całe szczęście przestaje padać. Idziemy w milczeniu. Ja nie mam siły na rozmowy, a Dean już dawno to zauważył. Trzyma się blisko mnie, co chwilę zerka w moją stronę, jakbym za chwilę miała kopnąć w kalendarz. W tej chwili żałuję, że dwie pierwsze godziny zajęć mam z nim. Czuję się jak niepełnosprawna umysłowo, kiedy robi wszystko za mnie — wyjmuje książki, podnosi ołówek, który przypadkiem opuszczam i pisze notatki. Kocham go, naprawdę, ale za chwilę oszaleję, jeśli nadal będzie traktował mnie jak dziecko. To miłe, gdy ktoś się o ciebie troszczy, ale ja tego nie znoszę.
Od Deana udaje mi się uwolnić dopiero przed zajęciami z WF-u. Rozdzielamy się, idąc do różnych szatni, ale wtedy dopada mnie ktoś inny — Theo, na którego widok mam ochotę głośno westchnąć. Akurat dziś nie mam ochoty na nasze przekomarzanki. Nie mam ochoty nawet go widzieć, wystarczy mi, że nieustannie czuję jego zapach z tej cholernej bluzy, którą najchętniej nosiłabym każdego dnia.
— Czego chcesz? — pytam, mrużąc powieki, gdy fala bólu przeszywa mnie na wskroś. Nawet z mówieniem mam dziś kłopot. Czy ten dzień kiedyś się skończy?
— Xavier kazał ci przypomnieć o treningu — mówi, a mnie nagle kręci się w głowie i muszę zacisnąć mocno powieki, aby skupić się na tym, aby ustać prosto.
— Dzięki — próbuję się uśmiechnąć, ale wychodzi z tego skwaszony grymas. Nie jestem pewna, czy dam radę przetrwać do ostatniej lekcji, a co dopiero na treningu. Obawiam się, że dziś muszę opuścić nadnaturalne zajęcia. — Na razie. — Mijam go, choć przez zawrót głowy zamiast przejść obok, trącam go barkiem i prawie na niego wpadam. Cholerne lisie choróbsko.
Podchodzę do Megan, która siedzi na parapecie i obserwuje mnie z zaciekawieniem. Nie odzywam się, zerkam na Theo, czując na sobie jego przeszywający wzrok. Stoi w tym samym miejscu, gapiąc się na mnie jak jakiś psychol.
— Okay... — zaczyna, a mi już nie podoba się jej ton. Za chwilę powie coś, co wyprowadzi mnie z równowagi, czuję to w kościach. — Nie przeszkadza mi, jeśli pieprzysz się z moim byłym chłopakiem, ale jeśli jest między wami coś więcej, radzę ci uciekać, nim złamie ci serce.
Miałam rację. Złość zżera mnie od środka i ledwo się powstrzymuję przed powiedzeniem czegoś niemiłego. Czy jedna rozmowa oraz noszenie jego bluzy sugeruje, że ze sobą sypiamy? Jest nam do tego naprawdę daleko. Mogę się również założyć, że żadne z nas tego nie chce. Poza tym, do cholery, mam nadzieję, że Megan nie jest zazdrosna o tego dupka. Jedyne co nas łączy, to nadnaturalne sprawy, gdyby nie one, trzymalibyśmy się od siebie na kilometr.
— Nic między nami nie ma — uspokajam ją, stając twarzą do niej. — Nie jestem w nim zakochana i nic od niego nie chcę, jasne? — Pierwszy raz wypowiadam dziś tyle słów naraz. Powoduje to pulsowanie w skroniach, od którego robi mi się słabo.
— Chciałaś moją bluzę, to się chyba liczy. — Wzdrygam się na ten irytujący ton. Czy dostanę dziś chociaż odrobinę spokoju? Naprawdę wymagam tak wiele?!
— Dajcie mi dziś pieprzony święty spokój — proszę niemal żałośnie i nawet na nich nie patrząc, odchodzę w stronę szatni. Wchodzę, trzymając się za skronie. Mam ochotę krzyczeć z frustracji, bo nie mam pojęcia, co się ze mną dzieje. Ten ból jest nie do zniesienia, a mimo to przebieram się w strój i ignorując pytania znajomych na temat mojego zdrowia, wychodzę na boisko.
Dean odnajduje mnie wzrokiem, gdy tylko stawiam pierwszy krok na murawie. Nie spuszcza mnie z oczu nawet na sekundę. Patrzy na mnie nawet wtedy, gdy ktoś do niego mówi. Nie mogę tego znieść, więc przenoszę spojrzenie gdzie indziej. I wiecie co? Wcale nie jest lepiej, bo trafiam na Theo, który ani trochę nie różni się od Woodsofta. Wlepiają we mnie dokładnie ten sam wzrok — jakbym za chwilę miała umrzeć.
Ignoruję ich i wolnym truchtem biegnę przed siebie. Z każdym kolejnym krokiem zawroty głowy pogłębiają się, wzrok mi się rozmazuje, a oddech staje się bardziej nierówny. Zatrzymuję się, a dłonie podpieram o uda. Biorę kilka głębokich wdechów i kiedy myślę, że jest mi lepiej, coś uderza mnie w tył głowy z takim impetem, że robi mi się czarno przed oczami. Pamiętam tylko, jak upadam na ziemię.
***
Gdy otwieram oczy, światło razi mnie tak mocno, że muszę wielokrotnie mrugać, by się do niego przyzwyczaić. Rozglądam się spokojnie na boki i ogarnia mnie panika, kiedy zauważam, że jestem w szpitalu. Wiem, że w tym momencie śnię, ale wiem też, że kiedy się obudzę, naprawdę będę leżała w tym niewygodnym łóżku. Próbuję sobie przypomnieć, co się stało, ale odpycham tę myśl na bok. Najpierw muszę znaleźć mamę — czuję jej obecność.
Wstaję, a wtedy drzwi na korytarz otwierają się z przeraźliwym skrzypieniem. Wychodzę na pusty hall, a mocny podmuch wiatru otwiera drzwi po lewej stronie. Drżę, ale bez wahania podchodzę do pomieszczenia. Zaglądam do środka.
— Mamo... — szepczę, podchodząc do łóżka. Gładzę ją po włosach ze smutnym uśmiechem. Twarz ma całą w siniakach, a gardło owinięte opatrunkiem. Widok ten przywołuje mi na myśl ostatnią wizję, a oczy zachodzą mi łzami. Nie umarła wtedy, nie zabili jej, ktoś jej pomógł.
— Moja Sophie... — Podnoszę wzrok na znajomy głos, który wywołuje we mnie obrzydzenie. George, łowca z poprzedniej wizji, podchodzi do łóżka. Kładzie dłoń na jej głowie, tak jak ja przed chwilą. — Przykro mi. Nie mogę ci pomóc, jest już za późno. Jesteś potworem.
— Oboje jesteśmy potworami. — Mama ma chrapliwy głos, gdy się odzywa. Ledwo udaje jej się otworzyć oczy, ale posyła łowcy zawiedziony wzrok. Widzę jej burzliwe spojrzenie, takie samo, jakie pokazała mi, gdy się przemieniała. Siniaki zaczynają znikać, skóra robi się bardziej różowa, oczy otwierają się szerzej. Ulecza się, walczy. Uśmiecham się, ale uśmiech gaśnie, gdy George wyjmuje strzykawkę i nim się orientuję, wbija ją w szyję mamy.
Nie... Nie mogę przeżywać jej śmierci po raz drugi. Nie mogę. Gdy chcę się odwrócić, jej zamglony wzrok spoczywa na mnie, a leniwy uśmiech zdobi jej twarz. Podchodzę więc do niej i chwytam jej prześliczną twarz w obie dłonie. Wygląda na spokojną, rozluźnioną, jakby nie cierpiała.
— Dlaczego to zrobiłeś? — pytam przejętym tonem, ale gdy podnoszę wzrok, go już nie ma. Na jego miejscu stoi Lucinda, przygląda mi się wrogo, a pistolet celuje prosto w serce.
Nie cofam się, nie uciekam, nie boję. Zamiast tego pewnym krokiem podchodzę bliżej.
— Zabiję cię, suko — składam obietnicę, czemu towarzyszy huk wystrzału. Kula trafia mnie prosto w klatkę.
Otwieram gwałtownie oczy i podnoszę się do siadu. W pierwszej chwili ból sprawia, że nie mogę złapać oddechu. Kiedy daję sobie moment na uspokojenie, łapczywie biorę trzy głębokie wdechy. Przymykam powieki, a głowę odchylam na zbyt miękkie poduchy. Wpatruję się w sufit, a gdy słyszę kroki, przenoszę wzrok na drzwi. Uśmiecham się na widok Xaviera.
— Dobrze się czujesz? — pyta zatroskany, usadowiwszy się na boku łóżka. Przesuwam się, żeby zrobić mu więcej miejsca.
— Lepiej niż rano — przyznaję, bo głowa już mi nie pęka, a głosy nie powodują we mnie chęci mordu.
— Theo wspominał, że źle wyglądałaś. —Uśmiecha się półgębkiem, zerkając na betę, który nagle pojawia się w drzwiach. Opiera się o framugę ze wzrokiem utkwionym w podłogę. Wygląda na zmartwionego. — Wspomniał o tym zaraz po tym, jak przywalił ci piłką w głowę. — Beszta go wzrokiem, a mnie chce się śmiać, widząc jego skruchę. Tylko w obecności Xaviera mógł udawać, że naprawdę było mu przykro.
— Nienawidzę szpitali, musisz mi to jakoś wynagrodzić — mówię, siadając po turecku. Krzywię się, co nie umyka uwadze Xaviera. Chwytam się za pierś, aby rozmasować obolałe miejsce. Pewnie mam ogromnego krwiaka w tym miejscu. — Wiedziałeś, że mama umarła w tym szpitalu? George wstrzyknął jej jakiś dziwny płyn. — Informuję, przyglądając się jego reakcji. Wygląda na równie zaskoczonego, co ja. — Nie cierpiała — dodaję szeptem.
— Przykro mi, że musiałaś to widzieć. — Chwyta mnie za dłoń, a ja z delikatnym uśmiechem mocniej ściskam jego rękę. Zerkam na Theo, który z dziwnym wyrazem twarzy patrzy na nasze splecione palce.
— Też chcesz potrzymać się za ręce? — pytam z przekąsem, na co przewraca oczami i zostawia nas samych. Rozbawienie błyska w oczach Xaviera, gdy z powrotem skupiam na nim uwagę. — Nigdy nie chorowałam, a dziś czułam się okropnie. Czy to ma związek z tym, że aktywowałam lisa? — pytam, bo naprawdę jestem ciekawa, co się ze mną działo przez cały dzień.
— Przemęczyłaś się, rzucanie piorunami wcale nie jest łatwe. Coś takiego wymaga naprawdę wiele wysiłku — tłumaczy mi, a ja kiwam głową. To ma sens. — Szybko się uleczasz. Wydaje mi się, że gdy przenosisz się do wizji, rośnie twoja zdolność regeneracji.
Znów słyszę kroki. W pierwszej chwili myślę, że wrócił Theo, ale gdy podnoszę wzrok, widzę Alice. Ona patrzy na Xaviera wrogim spojrzeniem, od którego przechodzą mnie ciarki. Próbuję wyobrazić sobie, jak Cartier z zimną krwią zabija mojego przyjaciela, ale ten obraz nie potrafi zmaterializować mi się przed oczami. Przecież to Alice... Nie jest taka jak inni łowcy, nie jest potworem.
Daję Xavierowi znak, że może nas zostawić. Niechętnie wstaje z łóżka, a przed wyjściem raz jeszcze ściska pokrzepiająco moją dłoń. Gdy wychodzi, zostawia za sobą napięcie tak gęste, że można by było ciąć je nożem. Może wcale nie powinnam z nią rozmawiać?
— Zgaduję, że wiesz, kim jestem, prawda?— Przytakuję z najbardziej obojętnym wyrazem twarzy, na jaki mnie stać. — I wiesz czym oni są? — Kolejne przytaknięcie. — A mimo to wciąż z nimi rozmawiasz? — Trzecie przytaknięcie. — Nie rozumiem... Są potworami, zabijają ludzi, mordują z zimną krwią.
— Nie są potworami — prycham rozjuszona, stając w ich obronie. Nikt, a szczególnie łowcy, nie mają prawa mówić, kto jest potworem, a kto nie. — Starają się żyć jak normalni ludzie, ale większość i tak ukrywa się przed takimi jak ty. To wy jesteście tu tymi złymi.
— Xavier przekabacił cię na swoją stronę. — Pokręciła powoli głową, jakby dla mnie nie było już ratunku. — Nie rozumiem.. Naobiecywał ci coś, zakochałaś się? Przecież oni są niebezpieczni, dlaczego stoisz po ich stronie?
Rumieniec złości oblewa moje policzki. Czy Alice właśnie zasugerowała, że bujam się w Xavierze, który jest dla mnie TYLKO jak przyjaciel? Poza tym, jak może mówić, że są niebezpieczni, gdy to ona i jej rodzina stanową największe zagrożenie? To chore! Wyprali jej mózg, czy co?
— Daruj sobie. Nie masz pojęcia, jacy oni są, bo jesteś zbyt wpatrzona w swojego ojca, żeby to zauważyć. — To co mówię, może nas poróżnić, ale zamiast się tym przejmować, posyłam jej wyzywające spojrzenie. Wiem wiele o Jensenie Cartierze, Xavier na poprzednim treningu sporo opowiedział mi o łowcach. I bynajmniej nie były to dobre rzeczy. — Spójrz na siebie i przypomnij sobie, ilu z nich zabiłaś. Ilu niewinnych ludzi błagało cię o życie. Ile zniszczyłaś rodzin... A dzieci? Co robiliście z dziećmi? Słyszałam o podpaleniu schroniska dla młodych wilkołaków. Twoja rodzina to zrobiła, Alice... Ty to zrobiłaś.
— To nie byli ludzie! — dąsa się, próbując się bronić. Dla mnie to byli ludzie i nadal nimi są. Nikomu nie zrobili krzywdy, próbowali tylko żyć. Próbują to robić również teraz.
— Nie? — dopytuję, przekrzywiając nieznacznie głowę. Przyglądam się jej intensywnie, aby poczuła w jak wielkim jest błędzie. — W takim razie kim byli? Jak wyglądali? — dociekam dalej, a gdy widzę, jak jej oczy zachodzą łzami, ściska mnie w żołądku. Matka nauczyła mnie jednak, że nigdy nie można się wycofywać, trzeba brnąć głębiej. — To były dzieci, Alice... małe dzieci. Pamiętasz ich wrzaski, kiedy twoja matka podpalała schronisko? Pamiętasz, jak próbowały walczyć o życie? Jak błagały o pomoc, a ty nic z tym nie robiłaś? To było trzy lata temu, niektórzy byli w twoim wieku. Może to byli twoi znajomi ze szkoły, których mijałaś na korytarzu?
— Przestań — przerywa mi, zanim zdążam powiedzieć coś jeszcze. Widzę jak drży jej warga, jak wbija paznokcie we wnętrze dłoni oraz jak unika mojego wzroku. — Nie chciałam tego, nie wiedziałam, że to zrobią, chciałam ich powstrzymać... — Jej głos brzmi szczerze, a ja jej wierzę. Mam wrażenie, że nie jest do końca świadoma, jakimi potworami są ludzie, których kocha.
— Możesz jeszcze pomóc, możesz ich powstrzymać — próbuję ją przekonać, ale wtedy wyraz jej twarzy się zmienia. Znów przybiera chłodną maskę łowczyni.
— Nie upadłam tak nisko, by pomagać wilkołakom — rzuca z odrazą i odchodzi, zanim udaje mi się ją zatrzymać.
Nie znam Alice długo, jestem tu od niedawna, ale przebywając z nią mam pewność, że jest dobrym człowiekiem. Rodzicie wyprali jej mózg, nie dostrzega oczywistych rzeczy. Jest przekonana, że to co robi, jest słuszne, podczas gdy tak naprawdę popiera morderców i z nimi współpracuje. Jest jeszcze nadzieja, by przemówić jej do rozsądku. A ja to zrobię.
______
Dodaję kolejny rozdział, bo wiem, że ostatnio was zaniedbałam! Przepraszam najmocniej, ale mam dużo obowiązków w pracy. ;c Postaram się to jak najprędzej nadrobić.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro