Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 5: Dziwactwa Vestic

Choć nienawidzę długo siedzieć w szkole, wróciłabym do niej z błogą przyjemnością, ponieważ żałuję powrotu do domu. Tam nie musiałam się niczym martwić, a tutaj, stojąc w kuchni z założonymi na piersi rękami, wysłuchuję kolejnej reprymendy od matki.

Ze zmrużonymi oczami wpatruję się w jej usta, nie rozumiejąc słów, które wypowiadają. Nie słucham jej, zamiast tego zastanawiam się, co tym razem jej nie pasuje. Źle zaparkowałam jej samochód? Czy może za głośno trzasnęłam drzwiami, gdy wchodziliśmy z Deanem do domu? Dzień dobroci się skończył?

Powód, za który się złościła, najwidoczniej nie był na tyle ważny, bo w sekundę zmienia temat jednostronnej kłótni. Tym razem nazywa mnie niewychowaną smarkulą, sądząc, że nie słucham tego, co się do mnie mówi. Nie wyprowadzam jej z błędu.

— Dzisiaj podstawią samochód. Lepiej mnie nie drażnij, bo z powrotem wróci do Heaven — straszy mnie, a wyraz jej twarzy zmienia się, bo wie, że wygrała.

Potakuję potulnie głową, w środku gotując się ze złości. Ona zawsze dawała mi kolejne powody do nienawiści, czerpiąc z tego dziką przyjemność. W głębi serca czułam, że nienawidziła mnie równie mocno, a nawet mocniej, jakbym zniszczyła jej życie.

— Jasne, mamo. Idę pobiegać — mówię sztywno, a ona ledwo zauważalnie krzywi się na to, jak ją nazywam. Osoba postronna nawet by tego nie dostrzegła, ja jednak od wielu lat widzę, jaką odrazę wywołuje w niej to słowo. Jakby brzydziła się, że jestem jej córką.

Nie odzywa się, więc odbieram to jako koniec rozmowy. Chcę wydostać się z domu jak najszybciej, więc nawet nie idę do swojego pokoju, by poinformować Deana, że wychodzę się przewietrzyć. Wkładam buty i wymykam się na zewnątrz. Wzrokiem obejmuję całe podwórko, zastanawiając się, w którą stronę powinnam biec i choć lasy zaczęły wywoływać u mnie lęk, biegnę w stronę wydeptanej ścieżki. Kojący zapach drzew, ziemi i leśnych roślin, uspokaja moje nerwy, gdy biegnę przed siebie, trzymając się wąskiej dróżki.

Biegnę i biegnę, nie zważając, że zapuszczam się o wiele za daleko w gęstwiny drzew, aż staję nagle sparaliżowana przez mroźny lęk. Jestem w takim szoku, że chwilę zajmuje mi zrozumienie tego, jaki obraz materializuje mi się przed oczami.

Czarny wilk stoi niecałe cztery metry przede mną. Jego żółte ślepia obserwują mnie z dziką żądzą. Krew i ślina kapią mu z pyska, gdy warczy z furią i robi krok do przodu. Futro zlepione ma czerwoną mazią, co nie uchodzi mojej uwadze.

Trzęsę się, a nogi mam jak z ołowiu i choćbym chciała, nie mogę się ruszyć. Strach czuję aż w kościach, zamraża każdy zakamarek mojego ciała. Łzy ciekną mi po policzkach, skapują na ziemię, która od razu je wsiąka. Niebawem będzie również pochłaniała moją krew. Wilk z Vestic skończy to, co zaczęły wilki w Heaven. Rozszarpie mnie na kawałki, będzie kąsał moją skórę, wydzierał ją z kości, jak wtedy. Drżę mocniej na same wspomnienia tamtego dnia. I jeszcze mocniej na świadomość, że umrę w środku lasu, pożarta przez dzikie zwierzęta.

Niemal podskakuję, kiedy słyszę za sobą kolejne warknięcie i kłapnięcie zębami, tak bliskie, że aż mrozi krew w żyłach. Mimo to odwracam się powoli, a gdy widzę drugiego wilka, prawie uginają się pode mną kolana. Dwa — umrę zjedzona przez dwa wilki. Zwierzę drapie szponami w ziemię i warczy, a drugi robi to samo. Kiedy myślę, że ten o jasnobrązowej sierści i błękitnych ślepiach rzuci się na mnie, zaskakuje mnie, mijając mnie i rzucając się na czarnego. Przez chwilę patrzę, jak zwierzęta kąsają się wzajemnie, aż odzyskuję czucie w nogach i korzystając z okazji, biegiem puszczam się w stronę domu.

Potykam się o wystające gałęzie, ale pędzę przed siebie, ani na chwilę nie odwracając się za siebie. Odgłosy toczącej się walki milkną, mimo to, nie przestaję biec, dopóki nie znajduję się przed drzwiami domu, przez które wpadam gwałtownie, prawie przewracając się u progu.

Dyszę ze zmęczenia, kiedy wchodzę do kuchni. Wyjmuję szklankę drżącymi rękoma, nalewam wody i haustem wypijam zawartość, żeby się orzeźwić.

— Tobie też się wydaje, że trzymają od nas Sammy'ego z dala? — podskakuję w miejscu, nie spodziewając się, że Dean siedzi przy stole. Przejęta tym, że otarłam się o śmierć, nie zwróciłam uwagi na nic poza sobą.

Z początku kręcę głową, a potem, kiedy serce zwalnia rytm i znów jasno myślę, zdaję sobie sprawę, że Dean rację. Odkąd przyjechaliśmy, tylko raz widzieliśmy Sama. Rodzice zawsze go gdzieś zabierają, trzymają nas na dystans. Nie rozumiem dlaczego, ale z pewnością wymyślili jakiś durny powód. Byli w tym niezastąpieni.

— A z tobą co? — pyta Dean, kiedy ja próbuję przestać myśleć o tym, co się właśnie stało. Wciąż dudni mi w głowie od adrenaliny. Nogi lekko się trzęsą ze zmęczenia i niedawnego strachu, a ciało mrowi od buzującej w żyłach krwi.

Spoglądam na niego z udawanym zdziwieniem, marszcząc spocone czoło, które łaskocze mnie od pojedynczej kropelki, którą zaraz wycieram dłonią. Nie mówię mu o wilkach, tylko dlatego, że za bardzo by się zmartwił i już nigdy nie wypuściłby mnie samą nawet na nasze podwórko. Za dobrze go znam, podążałby za mną jak wyjątkowo nieznośny cień.

— Kondycja mi siada. Spróbuj tyle przebiec, to pogadamy. — Uśmiecham się półgębkiem, maskując prawdziwe uczucia.

Nadal jestem przerażona, a ostrzegające powarkiwania odbijają się echem o czaszkę, niemal wprowadzając mnie w drżenia. I te ślepia... Wyglądały inaczej. Mogę przysiąc, że gdzieś widziałam ten nienaturalny błękit. Mignął wtedy w oczach Theo. Kręcę głową, żeby pozbyć się teorii rodzącej się w moim chorym umyśle. Z tyłu głowy jednak słyszę głos matki, opowiadającej mi o potworach z Vestic i przeszywa mnie niespodziewany dreszcz.

— Twoja drużyna gra dzisiaj luźny mecz z inną szkołą. To ma być niby trening, ale taki nielegalny. Idziemy? — proponuje niewyraźnie, bo usta ma wypchane słodkimi bułeczkami. Uśmiecham się na słowo "twoja", bo nadal ekscytuję się tym, że zostałam przyjęta. Poszło łatwo, może nawet za łatwo, ale nie mogę narzekać. Z tego co słyszałam, Alice również chce dołączyć i mam nadzieję, że jej się uda.

— Jasne — przytakuję chętnie, bo oboje nie mamy nic innego do roboty. — O której?

— Chyba o...

— Ami, laweta przyjechała, idź zapłać! — Deanowi przerywa krzyk Johna. Rzadko kiedy zdrabnia moje imię, zwykle to robi, gdy ma dobry humor.

On traktuje mnie lepiej niż matka, choć niewiele się od siebie różnią. Gdy byłam dzieckiem, potajemnie dostawałam od niego cukierki. Im starsza byłam, tym oschlejszy się stawał. Długo obwiniałam się o to, że zrobiłam coś nie tak. Ale nie było w tym ani grama mojej winy. Myślę, że może nie byli w stanie pokochać córki, która tak naprawdę nigdy nie była ich.

— Masz moją kartę — mówi Dean, rzucając mi swój portfel, żebym nie musiała lecieć po swój aż do pokoju.

Dziękuję skinieniem i wychodzę na zewnątrz z podekscytowanym uśmiechem na ustach. Tęskniłam za swoim samochodem przez te niecałe trzy dni. Tak krótko, a jednak tak długo. Ciemnozielony chromowany Ford Mustang z 1997 roku stoi już na podjeździe. Rodzice kupili mi go w zeszłe urodziny, a ja go lekko podrasowałam. Wtedy pomyślałam, że może jednak choć trochę mnie kochają, skoro zapamiętali jakim samochodem jarałam się odkąd skończyłam trzynaście lat.

Kiedy płacę, a facet odjeżdża, pierwsze co robię, to przyglądam się, czy na lakierze nie ma żadnej rysy. Dzięki Bogu, jest w takim samym stanie, w jakim go zostawiłam pod domem w Heaven.

— Jedziesz w tym? — Dean stojący w drzwiach krzywi się na mój zapocony dres. — Za dwadzieścia minut mecz. Wszyscy, którzy o nim wiedzą, już są. Rusz dupę, Am.

Mrużę na niego oczy, ale nie odzywam się, tylko wymijam go i pędzę po schodach do swojego pokoju. Wyciągam czarny kombinezon w białe kwiatki i idę do łazienki, gdzie w zimnej wodzie biorę szybki prysznic. Przez cały czas, kiedy się ogarniam, zastanawiam się, gdzie wpakowałam kluczyki do auta. Modlę się, żebym nie zostawiła ich w starym domu i zaczynam przeszukiwać torebkę. Całe szczęście znajduję je w zapomnianej kieszonce. Zarzucam torbę na ramię i zbiegam do Deana, który wpatrzony w telefon opiera się o moje największe życiowe dzieło.

— Megan i Alice już są — mówi, gdy wsiadamy do środka, a ja ledwo go słucham, szczerząc się jak głupia do kierownicy.

— Mhm — mruczę tylko i odpalam samochód. Nie pytam go, skąd ma takie informacje, bo domyślam się, że już pierwszego dnia zdobył numer Megan. To bardziej niż oczywiste.

Powoli zaczyna się ściemniać. Gdy jesteśmy już niedaleko szkoły, z daleka widzę zapalone lampy na boisku. Mecz, który ma się odegrać, jest nielegalny. Żadnych trenerów, żadnych dorosłych, tylko część uczniów z naszej szkoły i przeciwnej drużyny, której nazwy nawet nie znam. Pierwszy raz w pełni zobaczę możliwości mojej drużyny. Drużyny Wilków. Jak na ironię. To miasteczko naprawdę jest szalone.

Idąc w stronę hałasu, czuję się, jakbym już należała do tego miejsca. To dziwne, minął dopiero drugi dzień szkoły, a ja... mam wrażenie, że jestem w miejscu, w którym być powinnam. Zupełnie jakbym mieszkała tu od zawsze. Podoba mi się to uczucie przynależenia i jestem prawie w stu procentach pewna, że Dean odczuwa to samo.

— Ami! — słyszę podekscytowany pisk Megan, a kiedy dociera do mnie, że pierwszy raz ktoś tak bardzo cieszy się na mój widok, to rośnie mi serce. To miłe uczucie mieć znajomych. Może nawet kiedyś będziemy przyjaciółkami? O ile Dean wpierw nie złamie jej serca...

Przytula mnie mocno, a ja odwzajemniam uścisk z szerokim uśmiechem, który poszerza się, gdy widzę zmierzającą ku nam Alice. Macham jej jedną ręką, drugą wciąż trzymając na plecach Martin.

— Orłów z Seaford jeszcze nie ma — informuje Alice, gdy stoi już obok nas.

A więc tak się nazywają — Orły z Seaford. Ciekawi mnie, jakie szanse w tej grze mają Orły przeciwko Wilkom. W chwili, gdy to pytanie pojawia się w mojej głowie, z drugiej strony boiska wyłania się drużyna wraz ze swoim dopingiem. Przyglądam się im z daleka, obserwuję jak podchodzą do Wilków i prawie natychmiast dochodzi między nimi do zgrzytu. Zdaje się, że kapitanowie nie żywią do siebie sympatii. Theo podchodzi tak blisko, że niemal stykają się czołami, a ja czekam, aż któryś w końcu nie wytrzyma i zacznie bójkę. Nic takiego jednak się nie dzieje. Kapitan drugiej drużyny uśmiecha się jedynie sarkastycznie i odchodzi.

— Jak on się nazywa? — pytam z czystej ciekawości, przyglądając się blondynowi, który właśnie rzuca swoje rzeczy na ławkę. Jakby czytał mi w myślach, spogląda na mnie z czarującym uśmiechem. Zamiast odpowiedzieć tym samym, mrużę oczy w zainteresowaniu.

— Jason Wright. Niezły, co?

Przytakuję, choć nie z tego powodu zwracam na niego uwagę. Wygląda jak godny przeciwnik i Wilki powinni się go obawiać. Nawet z odległości wyczuwam jego pewność siebie, jakby już wiedział, że wygra. Jakby miał jakiegoś asa w rękawie.

— Zapolowałabym na niego — odzywa się Alice nadzwyczaj poważnie, jakby chodziło jej o prawdziwe polowanie. Tak jak poluje się na zwierzę. Wzdrygam się i próbuję odpędzić te absurdalne porównania. Naprawdę dziś jest ze mną coś nie tak.

Zauważywszy, że drużyny szykują się do meczu, zajmujemy miejsce na trybunach. W połowie są puste. Rozglądam się i zauważam, że znaczna część nastolatków już trzyma w dłoni piwo. Przez chwilę zastanawiam się, co by się stało, gdyby nagle zjawiła się policja, ale zamiast zaprzątać sobie tym głowę, oglądam rozgrywkę.

Ignoruję paplającego mi do ucha Deana i krzywię się, gdy tracimy pierwsze punktu. Dokładnie śledzę grę Jasona. Z niepokojem stwierdzam, że choć jesteśmy nieźli, nie mamy z nim szans. Jego umiejętności są niemal nadludzkie i gdy myślę, że już po nas, Theo wreszcie pokazuje, na co go stać. Remisuje, gdy jesteśmy blisko porażki, ale Orły nie pozostają dłużne. Idziemy łeb w łeb i pierwszą połowę kończymy przegraną.

— Gapisz się na Theo czy Jasona? — Dean zadaje beznadziejne pytanie, a ja nawet na niego nie patrzę, bo nie zdzierżyłabym jego głupkowatej miny.

— Na obu — odpowiada za mnie Megan, a ja niemal wyczuwam, że uśmiecha się prześmiewczo. Pokusa, by zaprzeczyć jest silna, ale wiem, że nie ma co się odzywać. Bo to prawda, gapię się na obu. — Po meczu pewnie będą na imprezie.

— Jest jakaś impreza? — ożywia się nagle Dean, a gdy na niego spoglądam, dostrzegam błysk ekscytacji w jego oczach.

Znów się wyłączam, gdy zaczyna się druga połowa. Choć wszyscy zawodnicy są dobrzy, ja nie mogę oderwać wzroku od kapitanów. Przeskakuję wzrokiem z jednego na drugiego, modląc się, by Theo odzyskał przewagę. Gdy są blisko siebie, zauważam, że Jason mówi coś do Rivera. Mam wrażenie, że patrzy wtedy na mnie, ale pewnie to jedynie moje urojenia. Nie mam pojęcia, co kapitan Orłów powiedział Theo, ale to zmotywowało go, by dał z siebie wszystko. Zakończył mecz prowadząc drużynę do wygranej.

Krzyczę razem ze wszystkimi, a Dean wrzeszczy mi nad uchem i wiem, że nie z powodu zwycięstwa, a imprezy, która zaraz ma się rozpocząć. Z pewnością nie wróci z niej sam.

— Szkoła jest zamknięta? — pytam, pochylając się do dziewczyn.

— Tylne drzwi od tygodnia są otwarte, bo zgubili klucze — odpowiada mi Megan. Informuję, że idę szybko do łazienki i pospiesznym krokiem zmierzam w kierunku drzwi.

Moje kroki echem odbijają w pustym korytarzu, a mnie przechodzą ciarki przez panującą ciemność. Muszę świecić sobie telefonem, żeby trafić do łazienki. Idę do tej najbliższej w męskiej szatni. Mrok i nienaturalnie martwa cisza mnie przytłacza, więc szybko załatwiam, co muszę zrobić. Gdy myję ręce, słyszę jakiś hałas, na który podskakuję w miejscu.

Czyjś ciężki, przyspieszony oddech niesie się po pomieszczeniu, a gdy słyszę zwierzęcy warkot, włoski stają mi dęba. Zamieram w bezruchu i prędko gaszę latarkę, żeby ta... ta osoba mnie nie zauważyła. Jednak czy to na pewno jest człowiek? To warknięcie nie brzmiało ludzko.

— Halo? — słyszę obcy, przepełniony cierpieniem głos.

Ten ton motywuje mnie, by podejść między szafki, gdzie stoi chłopak opierający się ręką o ścianę na samym końcu przejścia. Podpiera się o nią, jakby nie mógł ustać na własnych nogach. Gdy mój wzrok przyzwyczaja się do ciemności, rozpoznaję kapitana Orłów. Podchodzę bliżej, żeby sprawdzić, czy Jason nie potrzebuje pomocy. Kiedy znajduję się już na wyciągnięcie ręki, on gwałtownie unosi głowę, a jego oczy niemal świecą w ciemności żółtą barwą. Zatrzymuję się nagle z szeroko uchyloną buzią. Co do...

— Odejdź. — Jego głos przeplata się z warczeniem, a mnie znów przechodzą ciarki. O co, do cholery, chodzi?! On na mnie właśnie warknął!

— O ja pie... — chcę dokończyć przekleństwo, ale głos mi się łamie z szoku, strachu i zmieszania.

Rozlega się dziwny dźwięk, więc przenoszę wzrok na miejsce, z którego dochodzi. Szpony, nienaturalnie długie i wykrzywione zdzierają właśnie tynk ze ściany, o którą się podpiera. Patrzę na to szeroko otwartymi oczami.

— Jeden... dwa... — liczy ciężko, oddychając chrapliwie, a ja nie rozumiem, co się właśnie dzieje. — Trzy... — Jason zamyka oczy i odchyla głowę. — Pięć... sześć...

— Cztery — dukam nagle. Szok mocno się mnie trzyma, więc nie wiem, czemu się odzywam.

— Słucham? — pyta zbity z tropu, a ja zauważam, że jego szpony zniknęły i dłoń znów jest normalna.

— Zapomniałeś o czwórce — wyjaśniam przestraszonym tonem, w głowie próbując znaleźć racjonalnie wyjaśnienie tego, czego jestem świadkiem. Ale nie ma żadnego racjonalnego wyjaśnienia! On... Ja... Cholera jasna!

Gdy otwiera oczy, nie świecą się. Są normalne, choć w półmroku nie dostrzegam naturalnego koloru. Za to dokładnie pamiętam świecącą żółć. W głowie znów pojawia się historia opowiadana przez Sarę, ale prędko ją odpędzam, aby nie popaść w szaleństwo. Wilkołaki to tylko brednie.

Robi krok w moją stronę, a ja automatycznie się cofam. Przygląda mi się z przekrzywioną głową, a na jego twarzy pojawia się czarujący uśmiech, taki sam jak posłał mi wcześniej.

— Dziękuję za pomoc — odzywa się łagodnym głosem, w którym nie ma śladu zwierzęcego warkotu. Wymija mnie, a kiedy jest już przy drzwiach, odwracam się i pytam w nieopuszczającym mnie szoku:

— Pomoc?

— Uspokoiłaś mnie. Chodź, wszyscy już jadą na imprezę. — Idę za nim, ale nic nie rozumiem. Uspokoiłam go? Co to znaczy? Przecież nic nie zrobiłam, on tylko zapomniał o czwórce! Dlaczego odliczał? Dlaczego miał jarzące się ślepia? Dlaczego miał szpony? Oszalałam. Pewnie walnęłam się w głowę i tego nie pamiętam.

— Może też powinnaś zacząć liczyć — zauważa, zerkając na mnie z rozbawionym uśmieszkiem. — Tylko nie zapomnij o czwórce.

— Jesteś... — jąkam się, bo to, co chcę powiedzieć, jest niedorzeczne. Wyśmiałby mnie zanim skończyłabym wypowiadać słowo "wilkołak".

— Człowiekiem. Teraz jestem człowiekiem — odpiera, gdy widzi, że przerwałam zdanie. Słowo "teraz" dźwięczy mi w uszach. Skoro teraz jest człowiekiem, to kim jest, kiedy nim nie jest?

Przez to całe zamieszanie, nawet nie dostrzegam, że stoimy już przed trybunami. Próbuję otrząsnąć się z szoku i w myślach liczę do dziesięciu, nie zapominając o czwórce. Kiedy kończę, a w umyśle mi jaśnieje, spoglądam na niego podejrzliwie, co kwituje łagodnym uśmiechem.

— Mogę cię o coś prosić? — pyta ściszonym głosem, a ja w konsternacji marszczę brwi i kiwam powoli głową. — Nie mów nikomu, co widziałaś.

— A co tak właściwie widziałam? — odpalam od razu, naprawdę licząc na szczerą odpowiedź, która rozwieje moje wątpliwości.

— Wyjaśnię ci to w korzystniejszych warunkach. Ściany mają uszy — ścisza głos do konspiracyjnego szeptu, a ja, choć go nie znam, ufam, że wkrótce wyjawi mi prawdę.

— Jakiś problem, Wright? — Jak na zawołanie, jakby słyszał naszą rozmowę, obok pojawia się Theo z zaciętą miną. Patrzę na niego podejrzliwie, ale on nie spuszcza wrogiego spojrzenia z Jasona.

— W życiu, River — odpowiada luźno blondyn i zaraz znika, posyłając mi ostatnie porozumiewawcze spojrzenie.

Gdy kapitan Orłów odchodzi, między mną a Theo pojawia się napięcie tak gęste, że można by je ciąć nożem. Spoglądam na niego i milczę przez długi czas, podczas gdy on mierzy mnie spojrzeniem tak uważnym, że mam ochotę mu krzyknąć, żeby przestał. Czuję jak przebija się samym spojrzeniem do mojego umysłu.

— Uważaj z kim się zadajesz, Forbes, to nie jest towarzystwo dla ciebie — ostrzega mnie, a ja w głowie mam jeszcze większy mętlik. Jeśli ktokolwiek powie do mnie choćby słowo, mózg mi wybuchnie.

— Na razie, River — żegnam się tylko i zanim zdąży mnie zatrzymać, odchodzę do czekających na mnie znajomych. Najchętniej bym uciekła pod intensywnością ich spojrzeń.

Nie wiem czyjego spojrzenia mam unikać: Deana, który patrzy na mnie zadowolony, Megan, której oceniający wzrok przeszywa mnie na wskroś, czy Alice wyglądającą na zmartwioną i wściekłą. Ostatecznie unikam ich wszystkich i bez słowa pierwsza zmierzam na parking. Nie oglądam się, by sprawdzić, czy idą za mną.

— Uważaj na nich — dogania mnie głos Alice. Jest rozstrojony. — Mało w nich człowieczeństwa. — Wzdrygam się na te słowa. Mam przeczucie, że Cartier zna ich tajemnice i sama takowe skrywa.

Ogarnia mnie również wrażenie, że to dopiero początek dziwactw Vestic.

_______

Cześć, łapcie kolejny rozdział, dziś nieco dłuższy.

Dajcie znać, co sądzicie.

Pozdrawiam cieplutko. <3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro