Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział pierwszy


– Do zobaczenia – rzuciłem na pożegnanie Karen, która od jakiegoś czasu robiła do mnie maślane oczy.

Dochodziła dwudziesta trzecia, a ja jeszcze znajdowałem się w wieżowcu Nordic Brothers Company, aby uprzątnąć gówno, które zrobił młodszy ode mnie Schneider. Nienawidziłem dupka. Pomimo ciepłego czerwca 2023 roku, noc wydawała się parszywie zimna. A ja byłem zmęczony i głodny, co budziło jeszcze większą frustrację. Jednak, żeby życie nie okazało się dla mnie wystarczająco łaskawe, przypomniałem sobie o jutrzejszym wylocie z Monachium na Lanzarote. Zaś, jeśli Laura znudziła się dobieraniem biżuterii do swojej sukni ślubnej, była na tyle dobra, że mnie spakowała. Owy wyjazd miał być pewnego rodzaju odskocznią od codziennych spraw i ucieczką do mojej osobistej sfery sacrum. To nic, że wcale nie podobała mi się cała koncepcja pobytu przez kolejne dwa tygodnie na jakiejś wyspie z powodu integracji, spotkań z producentem i jeszcze większej dawki testosteronu.

Wsiadłem do samochodu, a potem nie zwracając uwagi na neonowe napisy o zachęcających nazwach, pojechałem do czegoś, co w istocie miałem nazwać domem, choć było tylko pozornie ładnym budynkiem, w którym zdecydowaliśmy się zamieszkać z Laurą. Każde z pomieszczeń zostało oszklone ogromnymi oknami, a zaraz potem zabezpieczone wysokim ogrodzeniem. Nie pomyślałbym, że coś takiego będzie mieć kiedykolwiek miejsce. A przynajmniej nie z tą kobietą.

Wpatrywałem się w przydrożne bary i opuszczone uliczki, do których nikt nie zapuszczał się nocą. Wyglądały tak, jak zawsze, kiedy wracałem. Nijako. Barwy rozmazywały się, a ja mijałem te miejsca z zawrotną prędkością. Nudziły mnie.

***

Natychmiast padłem na łóżko. Nie zdążyłem ściągnąć z siebie koszuli, tylko dlatego, że pozwoliłem wygrać zmęczeniu, które od dłuższego czasu zażarcie ze mną walczyło. Sypialnia pachniała jakoś inaczej i możliwe, że Laura postanowiła kupić jakieś gówno, które zabijało wszystkie wlatujące do środka komary, ponieważ wyczuwałem lawendę. Dopiero rano, kiedy się obudziłem, zorientowałem się, że słońce unosi się wysoko nad horyzontem, a moja narzeczona pastwiła się nade mną, mówiąc, że zapomniałem jej powiedzieć o jakimś locie i wydzwaniają do mnie moi koledzy.

Kurwa.

– Andreas, do cholery jasnej, co ty sobie wyobrażasz? – zaczęła znów drążyć temat od nowa, jak gdyby nie było jej mało. – Właśnie dlatego ta twoja cała firma to jedno wielkie...

Dalej jej nie słuchałem. Walizka leżała w rogu szafy, więc wrzuciłem do pojemnika wszystkie znane mi ubrania i bieliznę. Miałem równe trzydzieści minut, aby zjawić się na lotnisku – pomijając oczywiście fakt, że droga tam zajmowała dokładnie tyle samo.

Nie zdążyłem zmyć z siebie tego śmierdzącego zapachu lawendy ani nawet się wykąpać. Zrzuciłem z siebie jedną koszulę i ubrałem drugą, dokładnie tę samą.

A pamiętasz, jak za gówniarza spóźniłeś się prawie do Willingen przez jedną z imprez zorganizowanych w Garmisch? Och i w dodatku poznałeś tam kogoś.

Wydawało mi się, że przez maleńki moment uśmiechnąłem się, na co Laura zareagowała niczym kąsająca żmija. Z drugiej strony, to i tak było lepsze niż wieczne przymilanie, kiedy czegoś chciała. Andi to, Andi tamto.

– Andreas, słuchasz mnie?

Pokiwałem tylko lekko głową, próbując wcisnąć to cholerstwo do środka. Oczywiście, nie zamierzało się zamknąć.

– Muszę lecieć, kochanie – odparłem nienaturalnym tonem. – Wrócę za dwa tygodnie, więc wtedy wybierzemy salę czy inne gó... rzecz, którą chcesz, pa!

Właśnie tak to wyglądało. Ja pakowałem się w kłopoty, a ona je ignorowała. Jednak, aby złagodzić gniew tej kobiety, wystarczyło kupić cokolwiek co się błyszczało i dużo kosztowało. W zasadzie, nic trudnego. Finalnie zatrzasnąłem za sobą drzwi i po raz kolejny ruszyłem w stronę samochodu, w którym w ostatnim czasie przebywałem więcej niż w mieszkaniu.

***

– Za godzinę muszę wychodzić na skocznię, stary – jęknął Niemiec w telefonie, kiedy tylko ode mnie odebrał. – Chcesz do nas przyjechać?

Gdybym chciał... tak, chciałem. Wsiadłbym znów do samochodu, którego szyby wypełnione były kroplami zimnego deszczu i ruszyłbym do Willingen, czekając aż ojciec mnie okrzyczy za to, że robię coś bez jego pozwolenia. Tyle, że mój ojciec znalazł żonę, miał dzieci, a ja widziałem się z nim raz na pół roku – nie miałem już siedemnastu lat. W dużej mierze polegałem na sobie. Cały czas polegałem na sobie.

– Jak polecisz za mnie na jakąś wyspę, żeby przez dwadzieścia cztery godziny na dobę użerać się z debilami to czemu nie – zacząłem, na co Leyhe parsknął w słuchawce telefonu. – Miałem ostatnio sen.

– Łał – stwierdził krótko. – Niesamowite.

Westchnąłem cicho tak, aby nie usłyszał. Musiałem opowiedzieć mu wszystko od deski do deski i nie pominąć żadnego szczegółu. Nie byłem do końca pewien czy robię dobrze, ale Stephan wydawał się najnormalniejszy z całego grona przyjaciół, jakich posiadałem. Ostatni raz spojrzałem przed siebie, sprawdzając czy młody Schneider nie postanowił przypadkiem podpalić lotniska i usiadłem na metalowej ławce.

– Śnił mi się mój upadek – powiedziałem, zagryzając na drobny moment wargę. – Ten na zgrupowaniu. Po prostu...

– Omawialiśmy to, Andi – westchnął, a coś w telefonie zabrzęczało. – Poczekaj, Richard i Markus chcą wejść do pokoju. Muszę stąd wyjść.

Cierpliwie czekałem i zastanawiałem się nad wszystkim. Być może nie powinienem roztrząsać sprawy, którą zakończono cztery lata temu i zająć się pracą w firmie. Otóż tak, zajmowałem się tym, ale nie potrafiłem odgonić od siebie kolejnej myśli – tej przepełnionej starym Andreasem pełnym zamiłowania do każdego i wszystkiego. Cholera.

– Możesz mówić.

– Oboje wiemy, że nie jestem aż tak wielką sierotą, żeby nie ustać na nartach, tak? Okazało się, że miałem problem z wiązaniami, ponieważ zostały niedokładnie zawiązane, ale potem ktoś zauważył, że były odpięte.

– Jaki to ma związek z twoim snem? – zapytał, zamykając za sobą drzwi. – Wiem, że jest ci ciężko, ale...

– Nie, Stephan. Ten sen był... cholera, nie wiem. Deja vu. Widziałem wszystko co wydarzyło się wtedy na skoczni i te wiązania nie mogły ot tak się odpiąć.

– Tylko nasza kadra była wtedy na skoczni, stary. Poza tym, nie ma opcji, żeby ktoś specjalnie odpiął ci wiązania. Przydałby ci się urlop, wiesz? – zapytał, choć wiedziałem, że robi to z troski.

Problem tkwił w tym, że w moim słowniczku zabrakło miejsca na słowa takie jak: "wakacje", "wypoczynek" i "urlop". Nie można było mieć wszystkiego. Zresztą, od czasu, kiedy Stephan został mistrzem olimpijskim na obu skoczniach też zmienił swoje życie, ale nie charakter. Był trochę, jak starszy brat.

– Jeśli urlopem nazywasz wyjazd z bandą...

– Nie, taki prawdziwy. Pojedźcie gdzieś z Laurą, sami we dwoje.

On również wiedział o naszych problemach. To znaczy kryzysie, jaki mnie dotknął. Kazał mi wziąć się w garść i przestać zachowywać się, jak głupi szczeniak. Co by nie było, za trzy miesiące zamierzaliśmy wziąć ślub. Pozostało mi około dziewięćdziesiąt dni, żeby przekonać siebie, że kocham tę kobietę.

– Nie mamy na to czasu, Steph – rzuciłem nieco zmęczony tą rozmową. – Ostatnio zastanawiałem się jeszcze nad jedną rzeczą. Chciałbym, naprawdę chciałbym wrócić na skocznię.

Cisza w słuchawce. Przestraszył się? Nasłuchiwałem jego głosu, ale najwyraźniej poszedł po kadrowego psychologa lub kogoś w tym rodzaju.

– Brałeś coś? Pytam poważnie. Wystarczy jeden drobny upadek i koniec z chodzeniem, pamiętasz?

Gdybym nie pamiętał, byłbym cholernie głupi. W obecnej chwili jedyną rzeczą, na której się skupiałem była ta nierealna myśl, którą nie dzieliłem się z nikim. Laura by mnie zabiła, gdyby dowiedziała się o tym jakże fantastycznym pomyśle.

– Mhm – potwierdziłem. – Mamo, ale przecież...

– To nie jest śmieszne. Porozmawiamy o tym później, muszę lecieć, chłopaki mnie wołają – westchnął.

Kazałem mu ich ode mnie pozdrowić, na co przystał. Zostało dwadzieścia minut do wylotu i w pewnym sensie poczułem, że może nie będzie aż tak źle, a ja przeżyję. Tak myślałem.

***

Sam lot nie był tak męczący, jak fakt chrapiącego Schneidera, którego przez cały okres czasu miałem ochotę wyrzucić przez okno. Nie, żebym coś do niego miał. Przecież nie miałem – nawet szacunku. Ostatni raz przed wylądowaniem westchnąłem. Przed nami roztaczał się ogromny brukowy pas startowy, a w oddali palmy. Podobno temperatura wynosiła trzydzieści pięć stopni. Dopiero kiedy wyszedłem do owego żaru, poczułem, że to nie Niemcy i nie chłodny od deszczu chodnik. Przejście do autobusu miało zająć pięć minut, ale ten czas wystarczył, aby w mój garnitur wsiąknął cały gorąc. Firma liczyła sobie około czterdziestu osób, który były równie zmęczone i rozgoryczone, jak ja. Dziś zamierzaliśmy odpocząć, ale kolejny mieliśmy spędzić na deprawowaniu nad jakimś rodzajem pisma, a potem pójściu na tandetną imprezę pełną drinków. Powoli zaczynałem żałować studiów.

W głowie wciąż majaczyły mi wieczory i noce spędzone z moją byłą kadrą, kiedy piliśmy bez umiaru, a oni śmiali się niczym głupi. Tu czułem się źle. Lał się ze mnie pot, a słońce coraz mocniej przygrzewało. W autokarze brakowało klimatyzacji, co tylko potęgowało moją udrękę. Drugim wyjściem była śmierć spowodowana brakiem wystarczającej ilości płynów, na co zamierzałem przystać. Dusiłem się razem z resztą osób.

Nie liczyłem już w zasadzie na nic. Czekałem aż zawiozą nas do zabitej dechami dziury i każą nam tam mieszkać przez najbliższe dwa tygodnie. Zabiłbym młodego Schneidera. Jechaliśmy do hotelu przez dłużące się dwadzieścia minut aż finalnie autokar stanął przed rozpościerającym się aż do chmur wieżowcem o szklanej budowie. Ktoś miał nierówno pod sufitem, wznosząc to. Mieszkaliśmy tuż przy złocistej plaży, co równało się z milionami turystów, którzy zamierzali przychodzić i nas nękać. Naokoło wejścia znajdowały się różnorakie palmy i rzadkie gatunki roślin, a przynajmniej tak wyczytałem na jednej z tabliczek.

Jednak, aby nie skończyło się to zbyt dobrze, wysiadając, znów dopadł mnie lejący się z nieba żar. Miałem dość. Moje czarne buty ślizgały się po wypolerowanych płytkach, aby chwilę później trafić na całą masę właśnie takiej powierzchni. Szklane drzwi mnie przepuściły, a w nozdrza uderzył zapach mięty, drogich perfum i sprawnie działającej klimatyzacji. Ktoś wychodził z wielgachnej restauracji, a jeszcze inna osoba zajmowała się polerowaniem okien. Poczułem zapach, który wydawało mi się, że znałem, choć nie byłem tego pewny. To było, jak przeczucie.

Na szczęście, nie było mi dane mu zaufać, bo chwilę później przybiegł do nas szef i rozdał karty do pokoi. Windy były dwie, lecz i tak zapowiadało się na wyścig między tym, kto będzie zmuszony najdłużej czekać lub kto wybierze drogę schodami i wyjdzie na ostatnie piętro.

Zamierzałem rzucić walizkę w kąt, wziąć szybki prysznic i przebrać się w kolejne niewygodne ubranie. Obiadokolacja zaczynała się dopiero za godzinę, ale sam uważałem, że czasu i tak jest mało. Rozglądałem się po ogromnym holu wypełnionym ludźmi o ekstrawaganckich ubraniach i zegarkach kosztujących fortunę. Dwa tygodnie użerania się z wariatami. Koniec świata.

***

– Pewnie już nie możesz doczekać się ślubu – zaczął Justin Richter, z którym przypadło mi mieć pokój. – Też chciałem oświadczyć się dziewczynie, ale potem doszedłem do wniosku, że chyba nie jestem gotowy. No wiesz, spędzić z kimś całe życie... podziwiam cię.

Uniosłem brwi, obserwując wysokiego blondyna, który swoim wzrokiem wpatrywał się w ocean. Już miałem coś powiedzieć, ale dodał następne słowa.

– Czułeś kiedyś coś... nietypowego? Zastanawiałeś się czy tak naprawdę kochasz tę osobę? – westchnął pod nosem. – Że może jest inna, która na ciebie czeka?

Gdyby tyle nie gadał, mógłby zostać moimi myślami, które właśnie tak się goniły. Jedna za drugą zastanawiały się co robić. Mimo wszystko, Justin nie był aż tak denerwujący, jak reszta. Wiedział, kiedy się zamknąć i przypominał mnie, kiedy wszystkiego się uczyłem.

– Nie – skłamałem. – Chyba musisz po prostu znaleźć odpowiednią osobę.

To stwierdzenie tyczyło się mnie. Zostało nam dokładnie dziesięć minut, aby zejść na kolację i udawać, że podoba mi się sytuacja, w której zostałem postawiony. Kiedy wreszcie wygramoliliśmy się z łóżek i wyszliśmy, kazałem Justinowi już iść. Stwierdziłem, że sam zamknę drzwi i pójdę do restauracji. Problem tkwił w tym, że kiedy przykładałem kartę do czujnika, futryna nie chciała się zamknąć. Próbowałem kilka razy i najwyraźniej nic nie ruszyło naprzód. Z drugiej strony, nie mogłem zostawić drzwi otwartych i iść sobie ot tak na kolację. Musiałem przejść się do recepcji.

Winda akurat zatrzymała się na moim piętrze – dwunastym. Wystarczająco poirytowany całą sytuacją wsiadłem do środka i udając niestrącony ocean spokoju, zjechałem na dół. Wysiadając, na suficie dostrzegłem pozłacane żyrandole, które były tak wielkie, że wystarczyło, aby spadły i zabiły kogoś. Nie lubiłem stać pod takim czymś, ale w kolejce do recepcji stały jeszcze dodatkowe trzy osoby.

Zastanawiałem się, co sądzić o tym wszystkim. Miejsce było ogromne i niewątpliwie piękne, ale czułem się tu... przygnieciony? Jak gdybym wylądował w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie.

Dopiero, kiedy na Instagramie przyszło mi powiadomienie o nowo dodanym zdjęciu Laury, wróciłem na miejsce. Kolejna fotografia ze sponsorem w jednym ze sklepów z sukniami ślubnymi. Miałem nadzieję, że to wszystko było chwilowe. Że aura, którą się otaczałem, zamierzała mnie opuścić. Chciałem przyznać, że kocham kobietę, ale to było... było...

– Dzień dobry, w czym mogę służyć?

I wtedy ujrzałem coś, o czym wydawało mi się, że zapomniałem na najbliższe dziesięć lat. Zaschło mi w gardle. Nie umiałem nic z siebie wykrztusić. 

***

Generalnie mam wrażenie, że chyba przechodzi mi pisanie ff, ale może to tylko odczucie. W każdym razie, here we go

Zoessxxx

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro