III
┌───── •ཐིཋྀ• ─────┐
𝓉𝑜𝓀𝓎𝑜 𝓇𝑒𝓋𝑒𝓃𝑔𝑒𝓇𝓈
𝒻𝒶𝓃𝒻𝒾𝒸𝓉𝒾𝑜𝓃
└───── •ཐིཋྀ• ─────┘
Kiedy wchodziłam w okres nastoletniej gównarzerii mój staruszek zabierał mnie w góry nad jezioro. Północne Alpy słynęły ze swojego czarującego uroku wyłącznie w lekki okres zimowy, gdy mróz nie zacinał, a śnieg prószył swawolnie przykrywając las miękką kołderką. Lubiłam wybierać się wtedy na łyżwy, najczęściej samotnie spacerując wydeptanym, turystycznym szlakiem, jako że dla mojego ojca samo chodzenie zakrawało pod wyzwanie. Jeszcze wtedy poruszał się o lasce, jednak już wówczas poważne problemy z kolanami oraz układem nerwowym dokuczliwie dawały się we znaki. Nie chciał bym odmawiała sobie dobrej zabawy, a ja zawsze w duchu cieszyłam się, że pozwalał mi na tak dużą wolną rękę. Puszczał mnie pod nadzorem swoich "zaufanych towarzyszy", którzy zawsze okazywali się postawnymi jegomościami w garniturach. Że też smokingi nie zamarzały im podczas długich godzin sterczenia w bezruchu. Wyobrażałam sobie, jak marynarki sztywnieją, a cały strój przemienia się w pancerz mogący poskromić lecącą kulę.
Niemniej nie próbowałam się kłócić. Tata nie lubił zimna, choć nigdy osobiście mi się do tego nie przyznał. Nie musiałam być odkrywcą na miarę Galileusza, by zauważyć, jak krzywił się podczas stawiania prostych kroków na schodach, jak gdyby szron skuł wszystkie jego stawy. Wiedziałam, że cierpiał i wciąż zadawałam sobie to samo pytanie: dlaczego co roku święta spędzaliśmy w lodowatych górach?
Odpowiedź dotarła do mnie dopiero po latach, a jej zrozumienie nakreśliło zupełnie nową percepcję z jaką patrzyłam na mojego tatę. Ja lubiłam góry i lubiłam śnieg. Lubiłam łyżwy, gdyż przypominały ukochany przeze mnie balet. Jeździł ze mną, ponieważ wszystkie te rzeczy sprawiały mi nieprzebraną radość. Doceniałam tą bezinteresowność i fakt, iż ojciec był skłonny tyle poświęcić bym była szczęśliwa.
Wyjazdy w góry posiadały jeszcze jeden aspekt czyniący zimowe wakacje moim ulubionym zdarzeniem na kalendarzowej mapie.
Zmierzałam żwawym krokiem w kierunku łagodnie opadającej w dół ścieżki, stawiając kroki mechanicznie i pewnie, bo znałam tą drogę na pamięć. Ślepo umiałabym rozpoznać każdy głaz, krawężnik i odstający konar, wiedząc w których miejscach znajdują się drobne, modlitewne pomniki, a także gdzie ścieżka zakręca wpadając na niedużych rozmiarów dolinę. Pośrodku rozpościerała się woda, zamarznięta w każdą zimę na kość. Jej widok pobudzał przyjemne dreszcze na moich plecach, ale to postać odrobinę starszego ode mnie chłopca o tak jasnych włosach, że mógłby równie dobrze być Aniołem, przywoływała na moje usta szeroki uśmiech. Haru czekał przy brzegu, przycupnięty na grubej warstwie śniegu niczym na zapadniętej, babcinej kanapie. Szare oczy bez większego trudu odnalazły moją sylwetkę, spiesznie zbiegającą z zalesionego wzgórza. Uśmiechnęłam się, co on odwzajemnił.
— Hej! — zawołałam, zyskując w odpowiedzi krótkie "siema".
W kilku susach znalazłam się przy nim, spiesznie zmieniając ocieplane buty na podeszwy z zakrzywionym ostrzem. Mój przyjaciel w ten czas zerkał zza ramienia na mężczyznę w przeciwsłonecznych okularach i pełnym umundurowaniu godnym nowojorskiego ochroniarza. Chłopak kiwnął w jego stronę głową.
— Jak nazywa się tegoroczny model? — zapytał ze szczyptą złośliwości, której nawet nie próbował ukrywać.
— Tom. — odrzekłam od razu, choć raczej nie był to wielce absorbujący mnie temat. — Nieszczególnie rozmowny. — mruknęłam, zawiązując sznurówki.
Haru wygiął na mnie brew, uśmiechając się z rozbawieniem.
— Co ty. Wygląda na przyjemniaczka.
— Pozór, jak widać, lubi mylić. — stwierdziłam, wstając i prędko zachowując równowagę. Tyle razy w przeszłości zaliczyłam glebę, że już dawno zahartowałam swojego ducha, dlatego sztukę upadania opanowałam do perfekcji. — Idziemy?
Posłał mi zadziorny uśmiech, skacząc na równe nogi i razem ze mną wchodząc na powierzchnię śliskiego lodu.
Jezioro mogłoby równie dobrze nosić nasze imiona, ponieważ nie licząc nianiek, z którymi zostawałam obligowana wychodzić z domu, nikt inny chyba nawet nie wiedział o jego istnieniu. Od lat bawiliśmy się na lodowisku, wygłupiając się i grając w gry takie jak "prawda czy wyzwanie" i usiłowaliśmy określić ile z wypowiedzianych zdań było kłamstwem.
— Jest wyjątkowo słonecznie. — zauważyłam, zadarłszy głowę wysoko ponad konary iglastych drzew.
Haru zgodził się ze mną krótkim "a no", po czym z ekscytacją trącił mnie ramieniem, zachęcając w ten sposób bym ruszyła za nim. Uśmiech zakwitł mi na ustach, gdy podnosiłam się na równe nogi przyjmując jego wyzwanie.
Jeżdżenie na łyżwach a balet posiadały podobny mianownik jakim był taniec. Kochałam go całym sercem, a jeszcze bardziej lubiłam, gdy nadarzała się okazja, żeby nieco się przy tym powygłupiać. Szczególnie z moim przyjacielem, nie szczędzącym mi złośliwości i typowo chłopięcych, drwiących uśmieszków.
— No dawaj, Cinderella! Nie bądź cykor! — zadrwił, podpierając ręce na biodrach.
— Już ci mówiłam, ośle! — odwarknęłam, postępując uważne, nieco lękliwe kroki w jego stronę. Lód w tej części był znacznie cieńszy, więc gdy tylko usłyszałam niebezpieczne skrzypienie cała zastygłam w miejscu. — Kopciuszek nie ma nic wspólnego ze śniegiem! Tobie chodzi o Śnieżkę! — wyrzuciłam, lecz chłopiec tylko skrzywił się z niesmakiem, machając przy tym ręką w zbywalnym geście.
— Dla mnie wszystkie wyglądają tak samo. — odrzekł arogancko wywracając oczami, ewidentnie znudzony moimi wymądrzaniami. — Tu lód jest bardziej śliski! — oświadczył prawie monarszym tonem, jak gdyby był panem i władcą tych włości.
— Jest cienki! To niebezpieczne, Haru! — zaoponowałam, wyciągając ręce przed siebie, by zachować pion.
Kolejne wywrócenie oczami i zniechęcone westchnięcie sprawiło, że miałam ochotę popełnić pierwszą w życiu zbrodnię i zrobić temu dzieciakowi poważną krzywdę. Nie zamierzałam ryzykować własnego zdrowia dla dobrej zabawy, zwłaszcza, że woda pod nami musiała być lodowata.
Okrutnie lodowata.
— Jesteś zrzędą, Cinderella!
— Wal się!
Nie chciałam, lecz nogi mi drżały. Nie czułam się pewnie na niestabilnym gruncie. Nad swoimi ruchami czy zbędnymi gestami potrafiłam panować, ale nie zatrzymam pękającej kry.
— Airen!
Zajrzałam przez ramię, napotykając wysoką sylwetkę Toma, zmierzającą właśnie po lodzie w moją stronę.
— Zejdźcie stamtąd!
Zmarszczyłam brwi, widząc jego wargi skrzywione w zaniepokojeniu. Dotychczas nie chciałam wierzyć, że śmierć potrafiła rozliczać się z ludźmi w zadziwiająco szybki sposób. Może po prostu w tamtym okresie bezpieczniej mi było udać, że niektóre fakty zwyczajnie nie dotyczyły mnie ani ludzi mi bliskich. Bardzo szybko zdążyłam jednak pojąć, że lód i serce mają tą samą wredną właściwość, że w chwili nieuwagi potrafią pękać.
Chciałam zawrócić i skrócić dystans dzielący mnie od ochroniarza, kiedy poślizgnęłam się, tracąc równowagę. Upadłam, nieprzyjemnie obijając sobie łokcie i kolana, a zmrożona tafla pode mną zatrzeszczała ostrzegawczo.
— Airen! — usłyszałam z dwóch stron.
Podparłam się na dłoni, unosząc głowę i patrząc, jak Haru zbliża się, by pomóc mi wstać.
— Nic ci nie jest? — zapytał, nie ukrywając szczerego zaniepokojenia i z następnym jego krokiem w przestrzeni rozeszło się przerażające chrupnięcie.
Otworzyłam szeroko oczy, moje ciało stężało jakby nagle zyskało dodatkowych kilogramów, a nasze oczy na chwile się spotkały. W jego szarych tęczówkach błysło zaskoczenie. Pierwsza emocja, o którą w życiu bym go nie posądziła. Niedostatecznie gruba warstwa szklanego lodu zapadła się pod stopami drobnego chłopaka, a czarna otchłań pochłonęła go tak bezwstydnie, jak gdyby zawłaszczała swoją własność.
Z mojego gardła wydarł się krzyk. Poderwałam się na kolana, już zamierzając podbiec do ziejącej w samym środku nienazwanego jeziora dziury, ale silne ramiona przechwyciły mnie niczym niewiele ważącą kukiełkę na sznurkach. Wyrywałam się, przerażona i kompletnie zszokowana.
Zniknął. Woda jeszcze przez chwile niespokojnie drgała pod ostatnimi próbami uchronienia się od utonięcia. Nie rozumiałam, dlaczego nie mogłam do niego podejść. W tej chwili nie liczyło się nic bardziej niż to, by spróbować ocalić go od tragedii, a zamiast tego "przyjaciel mojego taty" odciągnął mnie na sam brzeg, gdzie zaśnieżona trawa stykała się z krwiożerczą płycizną.
— Musimy mu pomóc! — wołałam, ale mężczyzna nie pozwalał mi postąpić nawet kroku dalej od niego.
— Jeśli tam pójdziesz zginiecie oboje! — odkrzyknął, wyszarpując z mojego wnętrza rozhisteryzowany jęk. — Lód jest zbyt cienki! Nie dasz rady go wyciągnąć!
W ten czas kiedy próbował mi to wszystko argumentować w jego dłoni pojawił się telefon, a następnie dobiegł mnie dźwięk wybieranego numeru. Zadzwonił po pomoc, po chwili o coś mnie prosząc, chyba żebym została na miejscu, gdy w ten czas on ruszył z powrotem na zamarznięte wody. Ledwo pamiętałam, co działo się przez następujące po sobie godziny. Moja pamięć odtwarzała raz po raz tą samą scenę, gdy lód pękł, a niczego niespodziewający się chłopiec zniknął mi z pola widzenia.
Ratownicy zjawili się dość szybko, jednak w moim odczuciu i tak kardynalnie za późno. Słyszałam te słowa przepływające później przez moją jaźń, jak mantrę. Gdyby przyjechali wcześniej. O pięć, dziesięć minut wcześniej.
Może wtedy siedząc przy kominku, dalej w ocieplanej kurtce nie usłyszałabym głucho stukającej o parkiet laski i nierytmicznych kroków ojca, gdy zatrzymał się za mną, by z przykrością powiadomić, że ciało mojego przyjaciela zostało wyłowione, ale głębina zdążyła pochłonąć jego duszę.
Nie próbowałam ukrywać zaskoczenia. Szczerze zdziwiona wpatrywałam się w zobojętniały wyraz mężczyzny, dość poruszona, że dla niego była to całkowita oczywistość.
— Jak to mojej matki? — spytałam wytrącona z równowagi.
On jakoś nieszczególnie przejęty wzruszył ramieniem i zakręcił palcem, wskazując opustoszałą posesję.
— Dwór należał do Dakoty. — wyjaśnił swobodnie, jakby to nie było nic niezwykłego. — Wcześniej do twojej babci. W sumie nie wiem ile pokoleń tu mieszkało, może nawet twoje drzewo genealogiczne sięgnie czasów rycerzy Okrągłego Stołu...
— Chcesz mi powiedzieć, że moja matka była w posiadania takiego ogromnego zamczyska? — powtórzyłam, w ten sposób próbując ułożyć sobie w głowie wszystkie dziwactwa dzisiejszego wieczora.
Skąd wzięła fundusze? I jeśli mój ojciec o tym wiedział, a musiał wiedzieć, dlaczego nie zająknął słowem? Czemu nie próbował jej tu szukać...?
Akashi uniósł jedną brew, bo przecież podał mi już odpowiedź, ale byłam zbyt wstrząśnięta i zbyt rozemocjonowana by ją w pełni przyswoić.
— Dawno tu mieszkała? — dopytałam, nagle odczuwając jakąś bliżej nieokreśloną ekscytację. Była pozbawiona logiki, w końcu dlaczego miałabym cieszyć się, że zwiedzę dom trupa?
— Do czasu swojej śmierci. — odparł, rzucając przy tym oględne spojrzenie otchłani gargantuicznego domostwa.
Czyli przez cały ten czas... Wszystkie te lata, kiedy nie wiedziałam czy mam jeszcze mamę ona ukrywała się za ścianami tej właśnie mrocznej rezydencji?
— O ile wiem nie miała nikogo. — dodał i wydawało mi się, że sam nie wiedział czemu właściwie to mówił. — W każdym razie nikogo kto pozostałby z nią tu na dłużej.
— A wy? — dociekałam, patrząc na niego wyczekująco.
— Nie łączyło nas nic prócz jej długów. — odpowiedział oschle — Poza tym, z tego co wiem, była dość zgorzkniałą kobietą. Mało przystępną, żyjącą w swojej, jakby tego nie nazwać, ponurej bańce.
Zacisnęłam zęby na dolnej wardze, spoglądając w podłogę. Ciemne deski odbijały wpadające przez próg księżycowe światło. Czułam że w gronie ludzi Bontenu mogłabym dowiedzieć się o Dakocie znacznie więcej niż od taty przez całe życie. Nie dopytywałam nigdy, dlaczego tak uparcie trzymał się milczenia oraz z jakich powodów rozmowa o mamie wzbudzała w nim niemiłe wspomnienia, ale teraz ta wiedza wydawała się niezbędna.
Przypuszczałam, że przez pożyczkę, której się dorobiła i której nie zdążyła spłacić mój ojciec nie chciał mieć z nią nic wspólnego. Może właśnie w ten sposób zamierzał mnie chronić? Żebym nie próbowała jej szukać i przy okazji bym nie nastąpiła na niewłaściwy stopień? Z jakiegoś powodu Człowiek z Blizną dalej stał krok przede mną i z bliżej nieokreślonym wyrazem twarzy przypatrywał się mojemu wbitemu w parkiet spojrzeniu.
— To wy opłaciliście jej pogrzeb...? — zapytałam ciszej, nie wiedząc czemu nagle nabrało to jakiegokolwiek znaczenia.
Czułam złość, wzbierający z każdym wdechem gniew odsuwający żal i smutek na dalszy plan.
— Owszem. — odrzekł bez krztyny emocji. To "owszem" zabrzmiało tak, jakby podzielił się ze mną czymś kompletnie niewartym uwagi. I być może miał rację.
Okazywało się, że Dakota za śmierci pozostawała taką samą suką jak za życia. Nie próbowała się kontaktować, nie pozwalała nam nawet zajrzeć do swojego świata, by upewnić się czy wszystko w porządku. Istniała i nagle przestała, dystansując się od wszystkiego i wszystkich z niezwykłą łatwością. Akashi poruszył się, postępując krok w kierunku wyjścia. Zmarszczyłam brwi, odnajdując jego metaliczne oczy i posyłając mu nieme pytanie.
— Jutro ktoś podrzuci tu twoje rzeczy. — powiedział na odchodne, a do mnie właśnie dotarło, że chuj naprawdę zamierzał mnie tu zostawić. — Masz w poniedziałek próbę baletową, tak? — to pytanie zadał jakby chciał tylko odfajkować jeden trapiący punkt w swoim kajeciku, ale nie ta myśl sprawiła, że dzieliła mnie cienka linia od wybuchnięcia szałem.
— Ty chyba nie mówisz poważnie. — pokręciłam głową, bo kurwa serio popaprańce zamierzali nakreślić scenariusz rodem z jakiegoś powalonego serialu młodzieżowego. — Przecież powiedziałam, że oddam wam to co obiecała moja matka! Dlaczego chcecie mnie tu więzić?! Mój tata nie może zostawać długo sam, potrzebuje opieki!
Akashi wywrócił oczami i wziął wdech, chyba na oczyszczenie czakry z opanowującego go wkurwa. Niemniej patrząc na to, że odkąd go poznałam papierosy nie opuszczały jego ust czy dłoni dziwiłam się, iż wraz z zaczerpnięciem powietrza w jego płucach nie przesypywał się gruz.
Właśnie otwierał usta, by odpowiedzieć, gdy przerwało mu przygłuszone brzęczenie komórki. Warcząc pod nosem wprawionym ruchem wyciągnął telefon z głębokiej kieszeni płaszcza i rzucił zirytowane: "czego chcesz?".
Po drugiej stronie zamruczał czyiś przesadnie wesoły głos. W moich myślach pojawiła się twarz szalonego, różowowłosego kolesia, który na powitanie zdążył zagrozić mi bronią. Padło kilka zdań, chyba nieszczególnie przyjemnych, bo brwi mężczyzny z wolna zjeżdżały coraz niżej.
— Kurwa, jak wy go przypilnowaliście...? — westchnął, przecierając palcami szczyt nosa. — Chyba że maczałeś w tym palce, palancie.
— Nie moja wina! Pistolet mam miły, ten dziad po prostu dramatyzuje! — usłyszałam po drugiej stronie i zamarłam.
Akashi westchnął, wywracając oczami.
— Karetka już przyjechała — powiedział znowu ten zachrypnięty głos, a ja poczułam nieprzyjemne ukłucie na poziomie żołądka. Przeczucie podpowiadało mi, że zdarzyło się coś kurewsko niedobrego. — Nic mu nie będzie.
— Na twoje szczęście żeby tak było. — odwarknął, zerkając na mnie i delikatnie się krzywiąc, chyba zauważając jak zaniepokojona szukałam w nim odpowiedzi na niezadane pytanie. — Zaraz będę.
To powiedziawszy nawet nie poczekał na słowa pożegnania, po prostu zawieszając połączenie.
— Co się stało? — wypaliłam zbyt napięta, by czekać aż dobrowolnie ofiaruje mi słowa wyjaśnień.
Patrzyłam jak przymyka powieki i przechyla głowę w prawo, potem w lewo, by rozgrzać mięśnie szyi aż usłyszałam chrzęst kości. Przeszył mnie dreszcz.
— Same problemy... — mruknął, kompletnie mnie ignorując. Bez dalszych komentarzy postąpił krok w stronę drzwi, przesuwając przy tym dłonią po zaczesanych na żel, lśniących włosach. — Mikey ma mi za to zapłacić podwójnie...
Nie zamierzał mi odpowiadać, co z kolejnymi minutami zaczęło stawać się całkowicie jasne. Zmarszczyłam brwi nabuzowana i ruszyłam się z miejsca, bez jakichkolwiek hamulców zagradzając mu drogę. Zatrzymał się w pół kroku z dłońmi w kieszeniach. Spojrzał na mnie z góry, unosząc brew, jakby dziwiło go, że byłam wrogo nastawiona.
— Chodzi o mojego tatę? — zapytałam od razu, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że coś mu się stało. Ta rozmowa telefoniczna ani trochę nie przypadła mi do gustu.
Akashi westchnął raz jeszcze niczym człowiek zmożony niesatysfakcjonującą go pracą. Przez moment wodził spojrzeniem po ścianie nad moją głową, zastanawiając się czy powiedzenie prawdy sprawiłoby mu więcej utrapienia niż milczenie.
— Miał zawał. — powiedział wreszcie.
Poczułam jak moje serce tonie w piersi, a nogi momentalnie słabną. Otworzyłam usta, jednak nie przedarł się przez nie żaden dźwięk.
Kurwa, przecież mogłam się tego spodziewać. Grożenie śmiercią jemu i jego córce zdecydowanie wykraczało poza zdarzenia, które mógłby spokojnie wytrzymać. Musiał być przerażony. Widziałam jak rzucał mi błagalne spojrzenia, choć dzielnie próbował zachowywać rozwagę nawet jeśli mnie wówczas jej zabrakło... Kręciłam głową bez pomysłu na następny krok. Nie było mnie z nim. Pozwoliłam się zabrać. Spowodowałam, że musiał mierzyć się z tak niezwykłym stresem. Już przed tym jak się wtedy odezwałam był kłębkiem nerwów, a później... Było się tylko gorzej.
Przecież mógł...
Akashi przez chwile rozszyfrowywał emocje zmieniające wyraz moich oczu, ale nie zdecydował się na żaden komentarz. Jak gdybym przestała dla niego istnieć wyminął mnie w przejściu i ruszył w stronę fontanny, gdzie zaparkował swojego Dodge'a. Zamrugałam kilkukrotnie, nagle obudzona wyskakując na werandę, spiesznie biegnąc za falującym na wietrze płaszczem.
— Hej! Dokąd to?! — zawołałam gniewnie, zatrzymując się przed drzwiami samochodu, uniemożliwiając mu odejście. — Chcę natychmiast zobaczyć się z tatą! — zażądałam, lecz z marnym skutkiem.
— Nie ma mowy. — zgromił mnie wzrokiem. Byłam pewna, że gdyby tylko chciał mógłby usunąć mnie ze swojej drogi. — Zostajesz tutaj. Jutro ktoś przywiezie twoje rzeczy.
Na litość boską, przecież to poronione.
— Pokurwiło was do reszty! Chcę wrócić do domu! Zabierz mnie do mojego ojca!
Pewna dłoń zacisnęła się na mojej szyi, siłą wyrywając z płuc następny oddech. Stężałam, tracąc odwagę by wypowiedzieć następne zdanie, bo palce z wyczuciem dociskały mój puls. Oczy mężczyzny przyszpilały mnie do ziemi, jakimś niezwykłym sposobem pozbawiając umiejętności poruszania się.
— Może jeszcze to do ciebie nie dotarło, ale mogę ci w prosty sposób uświadomić z kim, do kurwy, masz do czynienia.
Zadrżałam, bo ani jedna nuta w jego tonie nie zadrżała. Był pewny i stanowczy. Jeśli na początku miałam go za najmilszego, a raczej tego, którego mogłabym nazwać pajacem zamiast głupim chujem z całej zgrai mafijnego kółka, tak teraz byłam naprawdę blisko do zmiany zdania. Nie odpowiedziałam, bo wewnętrznie czułam, że znacznie lepiej uczynię jeśli zasznuruję usta. Zadziwiającym było, że nie zaczęłam się trząść, choć moje nogi wrosły w ziemię, a mięśnie zesztywniały. Przez chwilę po prostu wymienialiśmy się spojrzeniami, ja w milczeniu dając mu do zrozumienia, że nie zamierzałam poddawać się bez walki, a on z zainteresowaniem przechylając głowę. Arogancki uśmiech zakwitł na jego ustach.
— No dalej — ręka przesunęła się nieco ku górze, by opleść chłodnymi palcami szczękę i musnąć kciukiem brodę. Akashi posłał mi diabelne spojrzenie, zachęcające mnie by go sprowokować. — Sprzeciw mi się.
Odruchowo zacisnęłam zęby na dolnej wardze, dusząc napływającą na język obelgę. Tak kurewsko kusiło, by kazać mu się pierdolić, ale przeczuwałam, że skończyłabym z czerwonym policzkiem. Kciukiem przesunął po mojej dolnej partii ust, zmuszając mnie bym ją puściła.
— No — uśmiechnął się i wyprostował — Czyli umiesz być grzeczna, hm?
Prychnęłam rozbawiona, nie mogąc powstrzymać się od komentarza.
— Kocie, ja zaprawdę domyślam się, że masz na mnie wielką ochotę, ale muszę cię uprzedzić — spojrzałam mu prosto w oczy, zadowolona obserwując, jak mina mu rzedła — Nie jem byle czego.
Walczył ze mną na to, kto szybciej odwróci wzrok. Ostatecznie puścił moje gardło mrużąc oczy, jakby rzucał mi wyzwanie. Może to głupie, że nie czułam lęku, ale miałam to w dupie. Nie dam się tak łatwo zmanipulować. Akashi wydawał się jakoś nieszczególnie wzruszony, zamiast reagować wyciągając z wewnętrznej kieszeni płaszcza paczkę fajek - Matko jedyna, ten typ żywił się tylko tytoniem? Odpalił zapalniczkę i już po chwili biała końcówka zamigotała w ciemności. Chłodne oczy zeskanowały mnie od góry do dołu, aż wreszcie właściciel wertykalnej blizny podjął:
— Uważaj na słowa, dziewczynko. — zaciągnął się i wypuścił dym, swawolnie pełznący po zimnym powietrzu — Te psy gryzą.
Tępo patrzyłam, jak mnie wymija, a ja nie zamierzając dłużej się z nim spierać postąpiłam do boku, by mógł wsiąść do auta. Patrzył na mnie z ukosa, ale nie ruszył się.
— Pracujesz?
Kiwnęłam głową, nagle tak diabelnie zmęczona, że odjęło mi chęci do dalszej konwersacji.
— Jutro o dziewiątej wieczorem.
— Ktoś cię zawiezie. Teraz wracaj do środka i nigdzie sama nie wychodź.
— A mogę chociaż dostać mój telefon? — spytałam nie kryjąc niezadowolenia.
Uniósł kącik ust, chyba rozbawiony pytaniem, ale ostatecznie sięgnął do kieszeni, wyławiając znajomą, starą komórkę. Wyciągnął do mnie rękę, bezsłownie wręczając mi przedmiot. Zerknęłam na niego niepewnie, bo szczerze nie przypuszczałam, że pójdzie tak gładko. Musnęłam palcami brzeg etui. Dłoń mężczyzny chwyciła moją, a wszystko co stało się później stanowiło chwilę raptem kilku sekund. Moje plecy przylgnęły do jego torsu, silne przedramię owinęło się wokół mojego gardła odgradzając mi możliwość ucieczki, a wilgotna chusteczka przywarła do mojego nosa. Zaskoczenie wyrwało z moich płuc kolejny oddech i momentalnie ciemność zawirowała mi przed oczami, zniekształcając obraz, prawie groteskowo rozciągając kształty gotyckiej fontanny. Nogi się pode mną ugięły, senność uderzyła z taką siłą, jakby przywalił we mnie rozpędzony pociąg. Nim całkiem straciłam przytomność usłyszałam czyjś głos szepczący z daleka:
— Wybacz, księżniczko.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro