Rozdział 18
Musiałem zapomnieć, pobyć chwilę sam a w takiej stytuacji jak ta przyszedł mi do głowy tylko jeden pomysł. Wyszedłem z domu pozostawiając w salonie swoją iluzję, miałem nadzieję że Wanda nie odkryje mojej nieobecności zbyt szybko.
***
Cała ta sytuacja... cóż, byłam po prostu nią nieco zmieszana i nie
wiedziałam co zrobić, dopóki nie przypomniałam sobie o dojść naglącej
sprawie.
- Loki, jak długo jesteś w stanie utrzymać iluzję? - Spytałam, jednak
czarnowłosy nie odpowiedział, a właściwie po prostu przytaknął.
- Loki. Słyszy mnie? Ej!
Sytuacja była naprawdę dziwna.
Na moje słowa bożek jedynie przytakiwał i kiwał głową. Tak jakbym miała przed sobą nie człowieka, Jotuna, Asgardczyka, czy boga a kukiełkę, marionetkę, a wręcz niedorobionego robota. W końcu zdenerwowana uderzyłam go w ramię, a to natychmiast się rozwiało. No tak - iluzja. Pomachałam przed sobą dłonią całkiem go rozwiewając, a gdy nie zostało po nim ani śladu odwróciłam się i... nic.
Czarnowłosy znikł. Przebiegłam cały dom, jednak nigdzie go nie było.
W końcu zmęczona opadłam na kanapę w salonie. Poddaje się, trudno. Musiał gdzieś wyjść. Mam tylko nadzieję, że nic mu nie będzie.
Byliśmy w miejscowości, w prawdzie przypominającej bardziej przedmieście, od wioski, ale raczej nie posiadającej kamer miejskich.
Nie miałam więc szans na zlokalizowanie go.
Trudno, pozostało mi mieć nadzieję, że wie co robi i zająć się czymś czekając na jego powrót.
Włączyłam telewizję i zaczęłam skakać po kanałach.
Typowe.
Na jednym z programów zaczynał się akurat "Władca Pierścieni: Powrót Króla". Wzięłam więc płatki i sok z kuchni, rozłożyłam się na kanapie i
zaczęłam oglądać. Cały czas jednak czułam niepokój związany z chwilową
przecież nieobecnością Lokiego.
***
Krążyłem po mieście już dobre kilka godzin, chciałem pobyć chwilę sam ze sobą i poukładać dalszy plan działania. Jednak nic pożytecznego nie przychodziło mi do głowy, już dawno nauczyłem się, że czas potrafi być sprzymierzeńcem jak i wrogiem. Jednak każda z dwóch obcji była zadziwiająco podobna, bo dzieliła je tak cieńka granica że wręcz zacierająca dokładnie swój wyznacznik. Celem mojej wycieczki od samego początku było pobojowisko, chciałem przeszukać ten teren aby zdobyć jakąś broń. Dotarłem na miejsce kilka godzin później, słońce zgasiło swój blask ustępując miejsca księżycowi. Gruz nadal pozostawał na ulicach, ale w powietrzu nie było już tak wielkich skupisk pyłu, który zakłucał widoczność i zalegał w płucach. Znalazłem kilka noży, ale nic poza tym. Szczerze mówiąc spodziewałem się większej ilości broni a tu takie nie miłe zaskoczenie. Kucnąłem aby wziąć do rąk garść prochu, zaciągnąłem się jej zapachem i to był błąd. Smród który dostał się do moich nozdrzy przyprawił mnie o odruch wymiotny, to były szczątki spalonego a raczej zwęglonego człowieka. Szybko podniosłem się z ziemi przecedzając przez palce proch.
Wróciłem inną drogą, przyznaję troszkę się pogubiłem, ale dzięki temu moje myśli podsunęły mi naprawdę dobry pomysł. Musiałem się odstresować, musiałem się napić. Bez wachania przy pierwszym Mitgardzkim sklepie zamieniłem się w rudą dziewczynkę z twarzą pokrytą licznymi piegami, aby nie wzbudzać żadnych podejrzeń. Czas wcielić mój plan w życie, to nie miało prawa się nie udać. Wszedłem do środka rozglądając się za najmocniejszym alkocholem, bez problemu znalazłem to czego szukałem. Ściągnąłem butelkę i iluzją zamieniłem ją w różowego lizaka. Namówiłem starszą kobietę, aby kupiła mi owego lizaka ta widząc moje piękne oczy zgodziła się od razu. Wyszedłem ze sklepu i w najciemniejszej uliczce wlałem sobie całą zawartość butelki do ust. Trunek rozszedł się po moim ciele w piorunującym tempie. Teraz jeszcze trzeba wrócić do Wandy.
Chwiejnym, powolnym krokiem ruszyłem przed siebie. Alkohol coraz bardziej zaczynał mieszać w moim umyśle, nigdy nie piłem procętowych trunków, ale teraz wypilbym nawet spirytus. Chciałem zapomnieć i chyba mi się udało, bo w tej chwili myślałem tylko o prostym wykroku. Zostały jeszcze tylko dwie przecznice, a może trzy? Nie jestem do końca pewien, ale co to zaróżnica. Dwa plus trzy to pięć a tym więcej tym lepiej, prawda? Moje nogi skręcały to w lewo to w prawo, czułem się jakby chodnik opadał i podnosił się jak schody. Musiałem podtrzymywać się płotów aby nie runąć na ziemię, co powarznie uszkodziłoby mój piękny nosek. Zamknąłem na chwilę oczu mrucząc starą Azgardzką piosenkę pod nosem i zapewne szedłbym tak dalej gdybym nie wpadł na jakąś postać.
- Pacz.. Jak stąpasz Mitgardczanko. Twój król za... Takie zachowanie skazuje Cię na śmierć. - Powiedziałem z uśmiechem, rozpoznając w dziewczynie niebieskooką.
***
Piękna noc, spokojna okolica i... pijany Loki, nie wstawiony, a po prostu upity.
- Jesteś pijany. - Odparłam na jego.. właściwie to bełkot i podtrzymując go ruszyłam w stronę domu.
Nawet bardzo nie było od niego
czuć alkoholem, to znaczy czuć było dojść mocno, ale mimo wszystko nie
tak, jak zwykle od osób w podobnym stanie, w Polsce. Może po prostu
inny rodzaj alkoholu, lub też słabsza głowa, choć to ostatnie byłoby
dojść ciekawe.
- Czym ty się tak schlałeś, co? - Spytałam dochodząc już powoli do domu.
Cała ta sytuacja... jak tylko bożek wytrzeźwieje szykuje się kłótnia,
bo tak się składa że do jasnej cholery się martwiłam, a ten gdzieś się
szlajał, upił i... skąd w ogóle on miał na alkohol?!
- Nie jestem, jedna czysta jeszcze nikogo nie zabiła. Prawda? - Cała ta sytuacja była bardzo zabawna, zwłaszcza walka Wandy z zamkiem otwierającym drzwi. Wszedłem za dziewczyną do domu i z niewielką pomocą jasnowłosej zdjąłem buty. W sieni ujrzałem obraz przedstawiający jakiegoś pana na koniu.
- Wandzia? To twój mąż? - Zapytałem gapiąc się na malowidło. - Zmęczony troszkę jestem. - Dodałem.
- Nie... - Odpowiedziałam.
- On nie żyje. - Dodałam po chwili.
- Tak, powinieneś się położyć. - Powiedziałam prowadząc go do salonu. Nie będę go "taszczyć" po schodach na piętro, bo jeszcze mi z nich zleci.
- Umarł...a szkoda, taki koń był fajny. - Mruknąłem kładąc się na kanapie, dziewczyna w oczach miała wymalowaną złość i nie jestem do końca pewien co jej się stało. No nic upojony trunkiem szybko wpadłem w sieci morfeusza.
Westchnęłam tylko i wyszłam z salonu. Musiałam się powstrzymać żeby nie trzasnąć z impetem drzwiami, co - chyba na szczęście - się udało. Ja rozumiem, że czasami może się zdążyć podobna sytuacja, ale to się
kur*a wcześniej cokolwiek mówi! Nie wiem! Choćby, że wychodzi się z
domu, na przykład!
Sfrustrowana, zła, a właściwie to wściekła i zmęczona poszłam do
"swojego" pokoju, wzięłam długi prysznic, żeby się uspokoić, co jednak
nie do końca mi wyszło i położyła się do łóżka. Jednak długo nie
mogłam zasnąć i udało mi się dokonać tego wyczynu dopiero, gdy na niebie zaczęły wolno gasnąć gwiazdy.
***
Obudziłem się z pulsującym bólem głowy myślałem, że jak dalej tak pójdzie to po prostu zwariuję. Poszedłem do łazienki, aby oblać się zimną wodą, która w tej chwili była najlepszą sojuszniczką. Idąc po schodach mój biedny żełądek skręcił się boleśnie, nie zwlekając wparowałem do łazienki i padając na klęczki przed klonzetem zwymiotowałem. Zacząłem kaszleć próbując pozbyć się nieprzyjemnego pieczenia w ustach. Czułem na języku kwas trawienny, który sprawił że ponownie zwymiotowałem. Świetnie, marzyłem o takim pięknym poranku a tu jedno wielkie rozczarowanie. Wstałem i chwiejnym krokiem podszedłem do białej umywalki przemywając twarz i płucząc usta. Zdjąłem z siebie ubrania i odwiązałem bandaże. Po ranach pozostały jedynie płytkie zadrapania, nie licząc tych zaszytych. Nie do końca wiedziałem czy mogę zamoczyć szwy, ale ból głowy skutecznie odbierał mi umiejętność racjonalnego myślenia. Wszedłem pod prysznic i przez dobrą godzinę oblewałem się zimną wodą, nie licząc namydlania czy mycia włosów, które po wczorajszej libacji były w kiepskim stanie. Kiedy skończyłem wytarłem mokre ciało "moim" ręcznikiem, chciałem ubrać ubrania z wczoraj, ale śmierdziały...mną. Na szczęście na pralce znalazłem kilka ubrań i szybko się w nie odziałem. Coś tak czuję, że Wanda mi tego długo nie wybaczy, ale w końcu jestem wolny. Prawda? Chociaż nie zniewolił mnie kac, który usiłuje wysadzić mi głowę najmniejszym dzwiękiem.
***
Poranek wbrew moim wcześniejszym oczekiwaniom był całkiem przyjemny.
Gdy zaś spakowałam swoje rzeczy i zrobiłam poranną toaletę, dobijała
dopiero dziesiąta. Do siedemnastej miałam czas na ogarnięcie domu i
przygotowanie siebie/nas do wyjazdu. Dostałam już powiadomienie, że
wszystko - zarówno dokumenty dla Lokiego, jak i... przygotowania do
akcji, w której niedługo wezmę udział - idą zgodnie z planem.
Właśnie, Loki.
Chwilę zastanawiałam się czy może do niego nie zajrzeć, ale ostatecznie zdecydowałam, że na razie nie będę psuła sobie dnia. Po zjedzeniu szybkiego śniadania - jogurt z musli i kawa - zaczęłam sprzątać dom.
Na pierwszy ogień poszła kuchnia,
a więc umycie i schowanie na swoje miejsce wszelkich naczyń i wyrzucenie do kosza wszystkich artykułów spożywczych, których terminy ważności dobiegały końca.
Potem przeszłam do salonu,
i tu pojawił się pierwszy problem,
bo teoretycznie powinnam go wywietrzyć, odkurzyć podłogę i tak dalej, tylko że... nie miałam na to najmniejszej ochoty. Jednak przede
wszystkim trzeba było poskładać rozrzucone w artystycznym nieładnie,
po całej podłodze, zapisane w mniejszym, bądź większym stopniu kartki. Usiadłam więc po turecku, w środku tego rozgardiaszu i zaczęłam
segregować te papiery.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro