Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Walentynki 2020

Wszystkim sparowanym życzę miłego wspólnego czasu, a singlom dobrych seriali i smacznego żarełka :D. Każdy sposób spędzania Walentynek jest dobry, jeśli sprawia, że czujecie się usy-tasy, endżojcie <3.


~*~

               Bądź demonem, tułaj się po ludzkim padole, od kiedy tylko stworzono go dla tych małych, słabych istotek. Zabijaj niewinnych, bądź świadkiem największych krzywd i ludobójstw, doskonal się w sztuce mordowania, stając się zabójcą idealnym... I wszystko po to, by potem skończyć, kurwa, tutaj – na walentynkowym straganie, sprzedając idiotycznie kolorowe wypieki i przy okazji swoją gębę za marne grosz ku uciesze kontrahenta, który żyłkę do interesów kupił chyba na jakiejś przecenie w papierniczym.

Jak do tego doszło? Już śpieszę z wyjaśnieniem. Niedługo po kontrakcie z młodym Phantomhivem – to jest jakieś sto czy sto pięćdziesiąt lat (nie przykładałem jakiejś ogromnej wagi do drobnych liczb, to naprawdę niewielka różnica, jeśli trwa się od początku świata), postanowiłem dla odmiany wrócić do prostych, krótkich kontraktów. Zmusiła mnie do tego w zasadzie konieczność – dobry posiłek to rzadkość, ze świecą szukać czegoś, co mogłoby nasycić co najmniej na dekadę, nie wspominając już o tym, żeby jakoś smakowało. Ludzie zaczęli się psuć – dokładnie tak, jak mówił ich stwórca: że z czasem rozpadną się do reszty, w końcu z każdym pokoleniem ich geny stają się coraz słabsze... Szkoda, że nie raczył dodać, iż to wpłynie również na smak ich dusz, zrobiłbym większe zapasy.

Po dłuższych, bezskutecznych zresztą, poszukiwaniach doszedłem do wniosku, że szkoda mojego czasu, bo różnica w smaku i jakości duszy, której kontrakt zajmował dzień czy miesiąc, do takiej, której wlekł się latami, naprawdę nie była warta zachodu. Uznałem więc, że zrobię sobie wolne – a raczej regresywnie powrócę do starych zwyczajów i będę brał, co mi się w ręce napatoczy, a w międzyczasie trochę pozwiedzam sobie świat.

Ale jak to bywa w moim wybitnie pechowym życiu, znów musiałem się nadziać. Niestety tym razem nie tylko na kogoś, kto uparł się trzymać mnie przy sobie znacznie dłużej, niż bym sobie tego życzył, ale również kogoś, kto absolutnie na to nie zasługiwał. Do tego, mówiąc wprost – był zwyczajnym idiotą.

Stosunkowo młody, jak na dwudziestopierwszowieczne standardy, bo zaledwie trzydziestoletni, mężczyzna wygrał życie, gdy pojawił się na mojej drodze, dosłownie spadając mi z nieba. Przekraczałem właśnie most przejściem podziemnym, a ten próbował skończyć ze sobą, skacząc z jej góry. Pech chciał, że upadł tuż przede mną, na glebę, a kiedy jego dusza zaczęła opuszczać ciało, z niewiadomych przyczyn owinęła się wokół mojego ciała i nie chciała puścić, póki nie zgodzę się go uratować i przedłużyć jego marnego życia do czasu, aż zdobędzie (jak pewnie nietrudno się po takim bogatym matole spodziewać) miłości swojego życia. Dusze tchórzy były doprawdy fascynujące. To niemalże straszne, jak bardzo można być desperacko przerażonym i pozbawionym honoru, by dusza po śmierci mogła uczynić coś, czego nie powinna była być w stanie zrobić, tylko z obawy przed tym, co będzie dalej.

Z nudów i... głupiej ciekawości – bo lubiłem odkrywać dziwy tego świata, poznawać, uczyć się, to jedyne trzymało mnie przy zdrowych zmysłach podczas niekończącej się banicji w ludzkim świecie – zgodziłem się, mając nadzieję, że taki cymbał zakocha się w pierwszej lepszej cycatej, ja naopowiadam jej bzdur, trochę pomanipuluję, dorzucę eliksiru z wyciągu duszy do jej drinka (pozostałość po dawnym sojuszu z Undertakerem, warto było) i tak w ciągu miesiąca on zyska miłość, a ja posiłek i zaspokojenie ciekawości.

Jak można było przypuszczać, patrząc, jak nędznie prezentowałem się w czarnym fraku do fioletowego krawatu i różowej koszuli w serduszka, stojąc w otoczeniu wypieków, pluszaków i tuż przy wielkim banerze z napisem „Pocałuj księcia z bajki za jedyne 10€", kontrakt nie poszedł po mojej myśli. Kontrahent, którego imię nie warte było wspominania, ale na potrzeby kwiecistości języka brzmiało lepiej niż wieczne powtórzenia – Arthur – nie potrafił znaleźć sobie wybranki. Nie dlatego, że zbytnio wybrzydzał, bo w rzeczywistości byłby skłonny rzucić się na każdą, która tylko zwróciłaby na niego uwagę. Problemem było raczej to, że choć podobało mu się kobiet wiele, nie dostrzegał, gdy one zwracały uwagę na niego, a gdy sam próbowałem mu to uprzytomnić, złościł się, negował, czasem nawet bliski był karania mnie.

W tym momencie wtrącę małą dygresję. Muszę bowiem przyznać, że ludzie w obliczu obcowania z istotą, której nie da się zabić, potrafią odnaleźć w sobie szalone pokłady sadyzmu. Arthur nigdy nie był agresywny, nigdy nie ranił zwierząt, nie bił kobiet, nawet nie przepadał za grami, w których głównym celem było uderzanie i strzelanie. Jednak kiedy przychodziło do wymyślania mi kar, zaprawdę powiadam Wam, czytający to nieszczęśnicy, że Arthur był wirtuozem tortur. Nieraz nawet udawało mu się naprawdę porządnie zajść mi za skórę. Z tegoż względu nie naciskałem nazbyt, gdy upierał się, że kobieta nie jest nim zainteresowana. Było to również znaczną oszczędnością czasu.

Próbowałem mu pomóc na wiele sposobów. Zaczęliśmy od umawiania się na wyjścia do baru, gdzie przypadała mi wątpliwej przyjemności rola odgrywania jego skrzydłowego. Nie przynosiło to zbytnich rezultatów, nawet gdy odurzaliśmy dziewczyny. Nigdy nie dobrnął nawet do propozycji wspólnego opuszczenia lokalu, a gdy zdarzyło się, że pewna wysoka, sucha niemalże w moim odczuciu – takie mało kobiece to było, biustu prawie wcale, płaski tyłek, zero krągłości – ale jednak kobieta, zaproponowała mu to sama, wściekł się, że z niego kpi i mało brakło, spoliczkowałby pierwszego człowieka w swoim życiu. Na szczęście interweniowałem.

Z randkami w ciemno szło mu równie opornie. Nie będę nawet wdawał się w szczegóły. Mówiąc w skrócie – sprawa była beznadziejnie beznadziejna. Młodzieniec nie tracił jednak nadziei, a że zbliżały się Walentynki – coroczne święto okazywania sobie miłości, by pochwalić się przed znajomymi w mediach społecznościowych, jakich wspaniałych, pamietających, hojnych i idealnych miało się partnerów – postanowił, że spróbuje wykorzystać tę okazję do... jak się okazało, torturowania mnie. Nie wiem, jakiego guza mózgu miał, czy jaka psychiczna choroba zalęgła się w tej pustej makówce, ale wymyślił, że jeśli jego dobrze prosperująca firma – o ironio: cukiernicza – wystawi stoisko na straganie z okazji święta miłości, które zwróci na siebie uwagę odpowiednio szerokiego grona młodych, łaknących miłości, zainteresowania i – a może przede wszystkim – wyjątkowości oraz wpatrzenia w siebie kobiet, w jakiś sposób podniesie to jego szanse na sukces.

Nie byłby to może nawet taki tragiczny pomysł, gdyby nie fakt, że do budki z pocałunkami – tak, nie przywidziałeś się, drogi czytelniku: budki z pocałunkami – wystawił mnie zamiast siebie. Tłumaczył się, że kluczem do odpowiedniego rozgłosu będzie fakt, że pracownicy naszej cukierni to „niezłe ciacha", a gdyby sam wystąpił w tej roli, wyszedłby na rozpustnika. On tymczasem, co było zaskakująco szczere i do pewnego stopnia nawet pokusiłbym się o stwierdzenie, że całkiem romantyczne – gdybym potrafił odczuwać emocje z tym pojęciem związane – poszukiwał prawdziwej miłości. Niestety pomysł nie rokował zbyt dobrze, przynajmniej w moim skromnym mniemaniu opartym o... tysiące lat doświadczeń. Niemniej nie byłem w pozycji do perswadowania mu tego. Klasycznie przytaknąłem, przysięgając wierność i starania tak wielkie, na jakie tylko mnie stać. No i tak też zrobiłem.

Czternastego lutego o godzinie czwartej rano zadzwonił mój budzik. Zbędny, ale miałem sentyment do uczłowieczania swojej osoby. Raz, że to pomagało wpoić sobie nawyki niezwykle przydatne podczas codziennego funkcjonowania nieujawnionym, będąc pod ciągłą obserwacją ludzi wokół. Dwa, że zwyczajnie dawało mi satysfakcję – gdybym w życiu urodził się człowiekiem, zapewne zostałbym aktorem, miałem do tego dryg, mówiono mi to od demoniątka. Kwadrans później, zwarty i gotowy, udałem się do placówki w centrum, by pełną parą ruszyć z przygotowaniami. To był pierwszy raz podczas całego tego kontraktu, kiedy miałem okazję piec. Dotąd byłem jedynie pionkiem w nieudolnej miłosnej grze, teraz zaś mogłem na chwilę powrócić do czynności, które ponad wiek temu właściwie w pewnej chwili zaczęły sprawiać mi przyjemność.

Wybrałem listę kilkunastu przepisów pełnych afrodyzjaków w postaci truskawek, czekolady, wina i innych takich drobiazgów, które doskonałe działały na ludzkie hormony i zmysły. Bogactwo spożywczych barwników i doskonałe zaopatrzenie kuchni sprawiały, że prace przebiegały niezwykle sprawnie, a brak nieudolnych pomocników jedynie je przyspieszał. Zrobiłem kilkanaście przekładanych serników na zimno, kilkaset ciastek w kształcie serduszek ozdabianych najprzeróżniejszymi cukrowymi dekoracjami, lukrami, czekoladami w różnych kolorach oraz, rzecz jasna, owocami. Do tego klasyczne ciasta czekoladowo-wiśniowe, desery lodowe z rurkami przygotowane w różowych, jadalnych pucharkach, które zajęły całą przenośnią zamrażarkę przemysłową. Tęczowe, galaretkowe serniki, francuskie ciasteczka z owocowym nadzieniem i inne cuda-niewidy. Przez całe cztery godziny pracy, podczas której zaledwie w niewielkim stopniu posiłkowałem się demonicznymi zdolnościami, czułem się bliski zadowolenia. Pieczenie, podobnie do gotowania, działało na mnie odprężająco. Jednak kiedy po skończonej pracy wyszedłem tylnym wyjściem, by przysiąść na trzepaku obok kontenerów na śmieci, by oddać się brzydkiemu nałogowi, który od ponad dwudziestu lat stał się moją nową, jak to mawiała młodzież: guilty pleasure: paleniu papierosów, w chwili wytchnienia uświadomiłem sobie, czym było ciche dzwonienie w uszach, które zaczęło mi towarzyszyć miej więcej od szóstej z minutami.

Brakowało mi panicza.

Czasem zdarzało mi się łapać na tej myśli, w mniej lub bardziej niespodziewanych momentach. To był pierwszy, i jak dotąd ostatni, raz, gdy obcowanie z ludzką istotą odcisnęło na mnie swoje piętno tak mocno. Nie dość, że sam krnąbrny bachor stanowił swego rodzaju ciekawą zabawkę, układankę, która wydawała z siebie zabawne dźwięki, gdy robiłem coś, czego autor gry nie przewidział, to jeszcze cała ta otoczka, jaka temu towarzyszyła. To wtedy po raz pierwszy przebywałem wśród tych samych ludzi przez tak długi czas, nauczyłem się zasad, którymi rządziła się ich niewielka społeczność i stałem się jej częścią. Przez wielu byłem uważany za kogoś, kogo nie dałoby się zastąpić, a co dziwiło mnie najbardziej – nie tylko ze względu na moje wyjątkowe umiejętności.

Wspominałem również pamiętny dzień, gdy zostałem nazwany czyimś przyjacielem. Agni... tego człowieka nie zapomnę nigdy. Był tak dobry, czysty i oddany swemu panu, że chwilami byłem zazdrosny o jego oddanie. Wiele mnie również nauczył, a gdy nazwał mnie swoim przyjacielem, po raz pierwszy w moim długim życiu poczułem delikatne, rozgrzewające ciepło w piersi. Z perspektywy czasu żałowałem, że nigdy nie zareagowałem na jego wyznanie tak, jak chciałbym to zrobić. Wtedy jednak bliższy byłem wykpienia go (i tak też robiłem, jednakże przed samym sobą, zbyt nieobyty z nowym doświadczeniem, by móc otwarcie przyznać się do własnych refleksji na ten temat) niż docenienia tych słów.

Od czasu kontraktu minęło trochę czasu, ludzie rzekliby nawet, że wiele, lecz nigdy więcej nie trafiłem na nikogo, kto dostrzegłby we mnie coś więcej niż demona, przystojnego mężczyznę, idealny materiał na striptizera czy metroseksualistę, geja, gwiazdę porno, i tak dalej...

Wypuściłem dym z płuc po raz ostatni i nieco zrezygnowany rzuciłem niedopałek pomiędzy kratki otworu ściekowego pod trzepakiem. Musiałem wracać, spakować wszystkie wypieki, zawieźć całość na stoisko, rozpakować, a potem zająć się nim najlepiej jak potrafiłem, by przyniosło oczekiwany rozgłos. Na terenie straganu miała bowiem stanąć (i stanęła – miałem okazję podziwiać ją jeszcze w stanie surowym) scena, na której przez całe popołudnie i wieczór, aż do godzin późno wieczornych, odbywać się miały pokazy, odczytywania miłosnej poezji, odśpiewywanie piosenek i cała masa innych walentynkowych atrakcji. Najbardziej kusząca dla przechodniów miała być możliwość samodzielnego wyjścia na scenę, by wyrazić swoje uczucia do drugiej połówki – bez wcześniejszego umówienia, przygotowania, ot tak z biegu. Wydawało się sprytnym pomysłem, może i nawet takie było, pod warunkiem, że nie oceniało się walorów artystycznych takiego przedsięwzięcia, a jedynie sam gest i odwagę stojącego na scenie.

Mój pan oczywiście uznał, że w trakcie trwania obchodów będzie kręcił się po okolicy, co i raz napomykając o swojej cukierni, przyprowadzając do niej kobiety, którymi się zainteresuje, by – gdy znajdzie już tę jedyną, a pewien był sukcesu jak nigdy – wyjść na scenę i obdarować dziewczynę tym wielkim gestem. Wielkim tyle o ile, bo oczywiście to ja napisałem mu numer. Dla blondynki o niebieskich, brązowych, zielonych a nawet szarych oczach. Dla brunetki i szatynki w takich samych zestawieniach również. Prosty muzyczny numer na modłę jednego z najpopularniejszych hitów sezonu – tych, do zaśpiewania których nie trzeba było niczego więcej niż strun głosowych i umiejętności wyśpiewania czysto całych dwóch dźwięków z podstawowej gamy. Proste rymowanki, romantyczne porównania – wszystko oczywiście odnoszące się do wewnętrznego piękna, patrzenia w głąb duszy i takich tam innych ckliwych pierdół, żeby każda kobieta, niezależnie od tego, jaką by wybrał, poczuła się wyjątkowo.

Wraz z nadejściem świtu zjawił się Arthur. Cały podenerwowany, kręcący się, jakby miał owsiki w tyłku, kompletnie nie potrafił znaleźć sobie miejsca. Kilkukrotnie upewniał się, że wszystko przygotowałem zgodnie z jego wytycznymi, parę razy wybuchł na mnie złością, sam chyba nie do końca wiedząc, czemu. Nie byłem pewien, czy była to wina zmęczenia, czy zwyczajnie udzielała mi się ckliwa atmosfera walentynkowych obchodów, ale zwyczajnie zrobiło mi się go żal. Przez moment byłem bliski otarcia się o poczucie winy, że nie potrafiłem go wesprzeć tak, jak by tego potrzebował. Jednak co miałem mu powiedzieć? Że tym razem się uda? Zbyt dobrze wiedziałem, że jego wielkie plany okażą się takim samym fiaskiem jak wszystkie poprzednie, jeżeli niczego w sowim postępowaniu nie zmieni.

Po dwóch godzinach, gdy na straganie – a raczej w swoistym miasteczku miłości – zaczęli zjawiać się pierwsi zakochany, głównie młodzi ludzie, którzy postanowili wpaść przed zajęciami na uczelni czy dorywczymi pracami, mój kontrahent nieco się uspokoił, zapewne widząc, że nasze stoisko jak dotąd okazywało się jednym z najpopularniejszych – czego byłem pewien od samego początku, wszak nie pierwszy raz robiłem coś podobnego, a na ludzkich pragnieniach i manipulacji znałem się naprawdę doskonale.

Po kolejnej fali odwiedzających, koło godziny dziesiątej, nieco się przeluźniło. Ludzie poszli do pracy, inni na zajęcia i do szkół. Postanowiłem skorzystać z chwili wytchnienia i spróbować dodać otuchy Arthurowi.

— Panie? — zapytałem łagodnie, dosiadając się do mężczyzny. W dłoni trzymał papierosa, co chwilę strzepując popiół uderzeniami kciuka w kant filtra. Odnosiłem wrażenie, że nawet nie próbował się nim zaciągać, samo trzymanie tytoniowego zawiniątka i obserwowanie nielicznych przechodniów poprzez tumany jasnoszarego dymu zdawało się go uspokajać. — Proszę się nie denerwować. Myślę, że tym razem naprawdę ma pan szanse — dodałem, w myślach plując sobie w brodę za wygłaszanie takich idiotycznych teorii.

Arthur był w gruncie rzeczy dobrą osobą, ale z jego niecierpliwością i wyidealizowanym obrazem pierwszego spotkania z miłością swojego życia, sytuacja nie rokowała zbyt dobrze, bez względu na to, jak by na nią nie patrzeć.

— To do ciebie niepodobne, Sebastianie — mruknął, a kącik jego ust uniósł się w nieśmiałym uśmiechu pełnym rezygnacji. Że też musiał mi to wytykać akurat, gdy podjąłem heroiczną próbę bycia dla niego... ludzkim. Kurwa.

Zagotowało się we mnie, ale wieki obcowania z ludźmi nauczyły mnie samokontroli. Jeden głęboki oddech, odliczanie do dziesięciu ściętych głów, wydech.

— Zdaję sobie z tego sprawę, jednakże, zgodnie z pańskimi słowami, święto miłości to wyjątkowy czas. Proszę nie tracić nadziei. Nasze stoisko już od samego początku radzi sobie doskonale. Jeśli zechce pan zostać jego wizytówką popołudniu oraz w porze wieczornej, sądzę, że istnieje duża szansa, iż...

— Zamilcz, demonie — przerwał mi z odczuwalną w głosie nutą irytacji.

Moje mięśnie instynktownie się napięły. Ktoś mógłby pomyśleć, że w obawie przed kolejną dawką bólu, jednak ja odbierałem to inaczej: tylko głupiec nie gotował się na coś, czego nadejścia się spodziewał, zwykła pragmatyka. Zdziwiło mnie jednak, że to, czego zawsze mu we mnie brakowało, tym razem tak otwarcie odrzucał. Czego on tak naprawdę chciał?

— Gadasz w ten swój cholernie irytujący, niedzisiejszy sposób. Wkurwiasz mnie zwyczajnie. Nie możesz mówić jak człowiek? — dodał po chwili, spoglądając mi prosto w oczy. W tych jego dostrzegłem kipiąca wściekłość. Ale to już nie zrobiło na mnie wrażenia. Na pewno nie takie, co... Jak to, kurwa, niedzisiejszy sposób?! — Jesteś taki idealny, taki wspaniały, przystojny i och, tak pięknie się wypowiadasz. Nie czaisz, szatański pomiocie, że to zwyczajnie doprowadza ludzi do szału? Cała ta twoja wyższość... Miałeś mi pomóc, a każda laska po kolei na osobności mówiła tylko o tobie. Ty mnie zwyczajnie sabotujesz!

—Z całym szacunkiem, panie, ale twój sukces leży również w moim interesie. Proszę więc powstrzymać się od tego typu insynuacji — zwróciłem mu uwagę. Jak mi się zdawało, w dosyć współczesny sposób.

Dotąd nikt nie narzekał na to, jak się wypowiadałem. Czytałem niejeden słownik mowy młodzieżowej, w niejednym języku, bo – do cholery jasnej – we wszystkich, jakie znał ten prostacki świat...! Wdech, wydech. Weź się w garść, Michaelis, jakiś gnojek nie będzie godził w twoje kompetencje.

— To ciekawe, bo ja to widzę inaczej — prychnął, rzucając niedopałek, który odbił się od czubka mojego lakierowanego buta, pozostawiając na nim nieelegancki odcisk popiołu. Co za prostak.

— Z całym... szacunkiem, panie, ale... — uciąłem, czując wzbierającą we mnie wściekłość. Od miesięcy starałem się robić wszystko, czego ten gnojek wymagał, a teraz – gdy wreszcie zdawał sobie sprawę z beznadziei swojej sytuacji – winą obarczał mnie. Jakież to typowo ludzkie. Zawsze szukaj winy we wszystkich, tylko nie w sobie, bo przyznanie się do własnej będzie oznaczało podjęcie wysiłku, by się zmienić. — Słuchaj, Arthurze — kontynuowałem, porzucając służebny ton. — Prawda jest taka, że to ty jesteś problemem. Zbyt wiele sobie wyobrażasz, za dużo chcesz. Desperacją śmierdzisz na kilometr, więc nic dziwnego, że każda rozsądna dziewczyna ucieka, gdy tylko się zorientuje. To się nazywa instynkt samozachowawczy, i co mnie cieszy, nie wszyscy ludzie kompletnie go w sobie uśpili. Spójrz na to, co wyprawiasz! Kazałeś mi napisać wszystkie możliwe wersje piosenek na wypadek, gdyby udało ci się kogoś znaleźć. Kazałeś mi odstawić całą tę szopkę, żeby zwabić do stoiska kobiety. Odstawiłeś się w garnitur, jakbyś się wybierał na czyjś ślub, a jak przychodzi co do czego, jąkasz się i robisz z siebie idiotę. Próbowałem grać po twojemu, ale to nie działa. Jesteś porażająco beznadziejny w te klocki, rozumiesz? Przestań wodzić wzorkiem z wystawionym jęzorem za każdą kobietą, która zwróci twoją uwagę, i zacznij żyć. Bądź sobą, rób to, co do ciebie należy, zajmij się swoją pasją. Na to lecą kobiety – na pewnych siebie mężczyzn, którzy nie szukają desperacko stateczności. Związek ma być uzupełnieniem życia, a nie jego, do kurwy nędzy, filarem — zagrzmiałem, stanowczo wypowiadając każde ze słów. Spodziewałem się, że w nocy, gdy wrócimy z kolejnych nieudanych łowów, wyżyje się na mnie za to, ale ani było to dla mnie aż tak okropne ani na tyle przerażające, by powstrzymać przed wypowiedzeniem prawdy. Jeśli nie ja, nikt mu chyba tego nigdy nie powie.

Nie mogłem jednak nie przyznać, że zdziwienie na jego twarzy dawało ogrom satysfakcji. Szeroko otwarte oczy, drżące źrenice i rozchylone usta, jakby czekał, aż mu je czymś zatkam. Ująłem podbródek mężczyzny i z szaleńczą satysfakcją uniosłem delikatnie jego szczękę, zamykając nieelegancko rozwarty otwór gębowy. Ludzkie usta i ich zapachy...

— Jesteś potworem — burknął, uderzając w moją dłoń, by ją od siebie odepchnąć.

— W rzeczy samej. Jeśli chcesz się mnie pozbyć, przestań być desperatem, a zacznij być Arthurem – odnoszącym sukcesy biznesmanem, który ma do zaoferowania coś więcej niż niewielkich rozmiarów penisa i portfel wypchany pieniędzmi. Pragnę ci uświadomić, że to ma co piąty facet na ulicy, a zgodnie z najnowszymi statystykami, co trzeci mężczyzna jest samotny. Sam widzisz, że liczby działają na niekorzyść owiniętych banknotami kutasów — dodałem jeszcze, specjalnie nie przebierając w słowach, by uświadomić człowiekowi, że moja, jak to nazwał, niedzisiejsza, mowa była kwestią wyboru, nie braku kompetencji językowych.

— Wulgarny też potrafisz być, pieprzony demon.

— Potrafię być dokładnie taki, jakiego się ode mnie oczekuje — podsumowałem.

Nastała chwila milczenia. Sądziłem, że nie udało mi się dotrzeć do kontrahenta. Wyciągnąłem papierosa, poczęstowałem Arthura i oboje skupiliśmy się na paleniu. Planowałem wrócić do pracy, gdy tylko dopalę, siedzenie w towarzystwie kogoś, kto nie planował zmienić swojego postępowania, na dłuższą metę mijało się z celem. Z dwojga złego, wolałem marnotrawić czas na stoisku, przynajmniej póki nie zaczęły się te najbardziej irytujące atrakcje.

— To co ja mam, twoim zdaniem, zrobić? — zapytał po minucie, gdy byłem mniej więcej przy pięćdziesiątej kresce setki.

— Po prostu baw się na festynie, idioto. Baw się dobrze wśród ludzi, nie szukaj kobiety, a jeśli jakaś sama się napatoczy i wyda ci się ciekawa, porozmawiaj z nią. Zachowuj się tak, jak zachowujesz się wśród kolegów – bądź sobą, bądź szczery, nie graj nadmiernie kulturalnego. O kobietach można powiedzieć wiele złego – z nadmiernym kierowaniem się emocjami na czele – ale jednego nie można im ująć: mają doskonałą intuicję. Od razu wyczuwają desperatów. Powiedziałbym ci wcześniej, ale nie chciałeś słuchać.

— I co? Twoim zdaniem, jak je oleję, to same przybiegną? — prychnął, ponownie się irytując. Zacisnął palce na filtrze, wgniatając go nieco.

— Dokładnie tak. Nawet idiotyczne poradniki z Cosmo ci to powiedzą — wyjaśniłem, przewracając oczami.

— Dobra. Niech będzie po twojemu. Ale jeśli i tym razem się nie uda...

— Tak, wiem. Zamkniesz mnie w lochu i powyżywasz się, jak na średniowiecznego rycerza przystało — zakpiłem, okazując otwarcie, jak niewielkie robiło to na mnie wrażenie. Fakt, że bolało i że był w tym wyjątkowo uzdolniony, nie zmieniało faktu, że wciąż był człowiekiem i zadawane przez niego rany były powierzchowne, a z reguły leczyły się bardzo szybko. Gdy było inaczej, właściwie robiłem to tylko po to, by patrząc na krew, mógł poczuć spełnienie – takim byłem dobrym, niedocenianym demonem. Szkoda, że ani Arthur, ani tym bardziej moi pobratymcy, nie potrafiliby tego docenić. Doskwierała mi swoista samotność niezrozumienia.

— Nie... po prostu zrezygnuję z tego wszystkiego, jestem już zmęczony. Zabijesz mnie, jeśli chcesz, a jeśli nie, to mnie zostaw i idź poszukać sobie kogoś innego — wyznał śmiertelnie poważnie.

— Wiesz, że to tak nie działa? Jeśli złamiesz warunki kontraktu, jesteś mój. Jeśli ja je złamię, odejdziesz wolno. Ten nasz nie ma daty ważności, więc rezygnacja będzie równoznaczna ze śmiercią.

— No przecież wiem. Jak sobie chcesz, bez miłości moje życie i tak nie ma sensu.

— Idiota — prychnąłem, wyrzucając dogasający niedopałek do studzienki. Zostawiłem mężczyznę i wróciłem do pracy. Nie byłem jego niańką, a terapeutą to już z pewnością nie byłem i być nie planowałem. Jeśli weźmie się w garść – osiągnie cel. A jeśli nie, to ja wreszcie coś zjem i będę mógł znaleźć sobie nowe zajęcie. Może tym razem udam się na wschód... Azja kusiła, a już od jakiegoś czasu mnie tam nie było. Słyszałem, że technologia poszła tam do przodu w niewyobrażalnym tempie, ale chciałem przekonać się o tym na własne oczy.

Musiałem już tylko przetrwać najgorsze – popołudnie i wieczór, czyli całą plejadę samotnych desperatek, które za przytulenie się bądź pocałowanie przystojnego faceta były gotowe wyskoczyć ze wszystkich pieniędzy. Kiedyś nawet mi to schlebiało, ale ileż można było cieszyć się z czegoś, na co nie miało się wpływu. Demony z natury były piękne, gdy zjawiały się w ludzkim świecie. Było nam to niezbędne do przetrwania, więc nie było niczym, co zasługiwałoby na docenienie. To tak, jakby zachwycać się ogonem paw... Ach, no tak, ludzie byli właśnie tak bardzo płytcy.

Wraz z wybiciem czwartej po południu zaczęła się walentynkowa gorączka. Do miasteczka przybywały kolejne grupy ludzi – paczki sparowanych znajomych, pary pojedyncze, grupy samotnych kobiet bądź mężczyzn szukających szczęścia, czy zwyczajnie chcących skorzystać z okazji, by zrobić coś niecodziennego. Zgodnie z wcześniejszymi wytycznymi zająłem miejsce przy budce tuż obok stoiska, podczas gdy na kasie zastąpił mnie jeden z dobrze wyglądających sprzedawców z cukierni stacjonarnej w centrum miasta. Nie uśmiechała mi się fucha, która mi przypadła, ale nie było rady – rozkaz to rozkaz, a byłem zbyt blisko osiągnięcia celu i uwolnienia się od Arthura, by to teraz spieprzyć.

Z uwodzicielskim uśmiechem przyklejonym do twarzy zerkałem na kolejne kobiety, oraz – o zgrozo – na niektórych mężczyzn, starając się skusić ich, by za wcale-nie-tak-drobną opłatą nacieszyli się moim ciałem, a dokładnie: moimi ustami. Rozumiałem decyzję kontrahenta. Wyglądałem na eleganckiego, wysportowanego mężczyznę pod trzydziestkę. Moje ciemne, lekko zmierzwione włosy figlarnie tańczyły wraz z delikatnymi podmuchami wiatru, kuszący wzrok hipnotyzował każdą, która odwróciła się w moją stronę, a gdy się uśmiechałem, widziałem od razu, że miałem je w garści.

Słyszałem, jak dziewczyny rozmawiały między sobą półszeptem, zbyt onieśmielone, by podejść, a jednak zbyt olśnione, by zwyczajnie przejść obok mnie obojętnie. Ach, gdyby tylko wiedziały, jak zepsute wnętrze nosiło w sobie naczynie, którym się tak zachwycały...

Jedna z grupki studentek w końcu odważyła się do mnie podejść. Nieśmiało wyciągnęła banknot, a gdy chwyciłem dłonią jego skrawek, nachyliła się do pocałunku. Wolną dłoń delikatnie położyłem na jej potylicy i przysunąwszy się bliżej, zmusiłem ją, by wychyliła się jeszcze bardziej w moją stronę. Delikatnie złożyłem pocałunek na jej ustach, a gdy chciałem się odsunąć, zorientowałem się, że w przypływie targającego ciałem pożądania dziewczyna próbowała wsunąć mi do ust język. Przyznaję, że byłem nieco zdziwiony jej śmiałością, ale Arthur wyraził się na ten temat wybitnie stanowczo i jednoznacznie: jeśli będą chciały z języczkiem, z objęciem, przechyleniem – nieważne jak, tak długo, jak nie podchodziło to pod publiczną grę wstępną, miałem zachowywać się szarmancko i z zadowoleniem, lecz bez najmniejszego wyrazu lubieżności, spełniać ich zachcianki.

Gdy pierwsza kobieta cudem zdołała uwolnić się z moich objęć i niepewnym krokiem wróciła do pozostałych, coś się w nich odblokowało. Na odwagę zebrała się kolejna, potem następna, a tuż za trzema innymi, które czekały za nią, wygrzebując z odmętów torebek portfele, zaczęła formować się sporych rozmiarów kolejka. Z oddali zaczęły zaś docierać do mnie głosy – plotka rozeszła się bardzo szybko. Bo oto on, piękny sprzedawca wypieków, mężczyzna idealny, o miękkich ustach i języku, którym potrafił czynić cuda, sprawiając, że pod przedstawicielkami płci pięknej uginały się nogi, czekał, by każdej dać tę chwilę wyjątkowości i spełnienia najskrytszych marzeń.

Do każdej z nich podchodziłem z takim samym zaangażowaniem, pasją, uśmiechem na ustach – jak profesjonalista nie dając po sobie poznać, co myślałem o tym naprawdę. Jednak z każda kolejną osobą, niezależnie już nawet od płci, czułem, jak wokół mnie roztacza się coraz ciemniejsza chmura zobojętnienia i dystansu, która przeszywała ciało, sprawiając, że zwyczajnie robiło mi się zimno. Po cichu liczyłem, że chociaż jedna z nich zapyta o coś więcej. Że zainteresuje się chociażby powodem, dla którego się na to zgodziłem. Nic takiego nie miało jednak miejsca. Ludzi nie obchodziło, kim byłem naprawdę, chcieli jedynie spełnić swoją zachciankę. Jak zwykle sądzili, że pieniądze dadzą im wszystko. Zakładali, że mogą kupić szczęście i radość, a papierek, którego wartość w gruncie rzeczy była kompletnie umowna i do bólu abstrakcyjna, pozwala im na chwilę stać się panami całego świata, a nawet jeśli nie – to przynajmniej moimi, na ten krótki moment, gdy poświęcałem im całą swoją uwagę.

Wmawiałem sobie, że to takie drobne kontrakty w kontraktach, a zbierane w międzyczasie pieniądze to kolejne cegiełki, dzięki którym budowałem swoje metaforyczne schody do sukcesu. Mimo tego, że w życiu nie takie rzeczy robiłem, a sprzedawanie swojego ciała nie było mi obce, zwyczajnie było mi źle. Zobojętnienie pozornie dawało ukojenie, ale nie potrafiło zabić żalu, ilekroć przypominałem sobie dawne czasy: mojego młodego pana, który nie potrafił przyznać, co naprawdę do mnie czuł, oraz pokojówkę, która – choć niewiele o mnie wiedziała – szczerze troszczyła się o kamerdynera Sebastiana Michaelisa, jego uczucia, samopoczucie i emocje, które odgrywałem niepokojąco wiarygodnie.

Wstyd się demonowi przyznać, lecz przez długie godziny, jakie przyszło mi wystawać przed okienkiem, odkąd podeszła do niego pierwsza kobieta, aż do ostatniej, która je opuściła, marzyłem o tym, by chociaż jedna osoba dostrzegła, że pod pozorami zadowolenia i chęci, w rzeczywistości kryło się zgorzknienie oraz pustka. Pragnąłem dostać w twarz, posłuchać wrzasków o tym, że wcale się nie wczuwam, ale nikt tego nie dostrzegł. Nie byłem pewien, czy tak doskonale odgrywałem swoją rolę, czy zwyczajnie ludzkość była aż tak ślepa na cudze cierpienie.

Pośród licznych osób pragnących zauważenia i poczucia wyjątkowości zdarzały się na szczęście (a może nieszczęście?) ciekawsze przypadki. Trafiła mi się jedna skromna panienka o naturalnej urodzie, która chyba nie do końca zdawała sobie z niej sprawę. Rozpuszczone, długie włosy w głębokim odcieniu czekolady rozsypane na ramionach doskonale kontrastowały z jej jasno-szarą czapką z futrzanym pomponem. Nie miała makijażu, a mimo to długie rzęsy, nieco podrażnione usta i zarumienione od zimna policzki sprawiały, że wyglądała przepięknie. Chciałbym, by ktoś o tak anielskim wyglądzie kiedyś spojrzał na mnie łaskawym okiem. Ona jednak nie wydawała się mną zainteresowana. Właściwie – nie była nawet zadowolona z tego, że miała się ze mną całować. Chwilę po tym, jak nasze wargi złączyły się w delikatnym muśnięciu, wróciła do grupki znajomych, a ja usłyszałem ze strzępków ich rozmów, że to był zwykły zakład, który przegrała. Cóż, przynajmniej była honorowa. Szkoda, że takie istoty były poza moim zasięgiem. Głupio było sądzić, że ktoś mógłby zainteresować się demonem naprawdę. Michaelis, na starość robisz się cholernie sentymentalny. Weź się w garść, to obrzydliwe.

Zdarzały się i takie, które zwyczajnie mnie odpychały. Do tego stopnia, że z trudem wygrywałem z wewnętrznym pragnieniem, by zwyczajnie im odmówić – w bardzo otwarty i niekulturalny sposób. Nie lubiłem wulgarnych kobiet – i nie chodziło tutaj o język, bowiem od zawsze byłem zdania, że wszystkie słowa są po to, by ich używać, pod warunkiem, że pasowały do kontekstu. Chodziło o ubiór, zachowanie i wewnętrzny upór oraz to, czego wprost nienawidziłem – głębokie przeświadczenie o tym, że niemal wszyscy wokół byli z jakiegoś powodu od nich gorsi. Brzydziło mnie to. A w zestawieniu z kimś, kto poza patyczakami zamiast rąk i nóg nie miał nic do zaoferowania, było zwyczajnie kuriozalne. Blondyna była jednak przekonana o swojej niekwestionowanej urodzie.

— Pocałunek ze mną to czysta przyjemność, więc może jakiś rabacik, hm? — kokietowała, ku mojemu obrzydzeniu.

– Co, przystojniaku? Może spotkamy się po twojej pracy i ci udowodnię? — kontynuowała niezrażona moją obojętnością.

Westchnąłem głęboko i pocałowawszy ją, odsunąłem się bardziej niż było to konieczne, by moja mowa ciała przekazała jednoznacznie, a jednocześnie na tyle neutralnie, ażeby nie mogła mi niczego zarzucić, iż nie chciałem mieć z nią absolutnie nic do czynienia.

— Proszę wybaczyć, ale to niemożliwe. W ten sposób złamałbym warunki obowiązującego mnie kontraktu — wyjaśniłem spokojnie.

Nie zdziwiło mnie, że lalunia skrzywiła się i opryskliwie zwyzywała mnie za brak zainteresowania. Cóż, samozachwyt był chorobą dwudziestego pierwszego wieku, choć potrafił przybierać najróżniejsze formy, często nawet pozornie niewinne, jednak w tym wypadku... Szkoda słów.

Wieczorem, jakoś po godzinie ósmej, do stoiska ponownie zawitał mój kontrahent. Z szerokim uśmiechem na ustach i zawieszoną na ramieniu, całkiem niebrzydką, blondynką pozdrowił mnie jednym z młodzieżowych, typowych sobie przywitań i poinformował, że udało mu się „sfinalizować umowę" i ze względu na to poprosił, bym po zakończeniu imprezy zawinął całe stoisko. Odpowiedziałem uśmiechem i przez moment przyglądałem się dziewczynie. Nie była najszczuplejsza, w jakie dotychczas celował Arthur, ale za to szalenie kobieca – średniej wielkości, pełne piersi, zaznaczone biodra, krągła pupa i subtelny makijaż, a zwieńczeniem tego był wyjątkowo promienny uśmiech, w którym obnażała rząd bielutkich, równych zębów. Wyglądała na szczerze zadowoloną i wpatrywała się w towarzysza z prawdziwym zainteresowaniem. Po jej źrenicach i mowie ciała poznałem również, że nawet jeśli nie miała zamiaru zakładać z nim w przyszłości rodziny, tej nocy z pewnością mu się poszczęści. I dobrze, jeśli się uda, pozwolę mu nawet pożyć kilka lat, by się tym nacieszyć. W końcu jego dusza nie była aż taka dobra, a mnie chyba udzielił się walentynkowy klimat po raz kolejny, bo jeszcze kilka godzin temu szczerzyłem się przecież w duchu na myśl o tym, że w końcu coś zjem. Byłem wprawdzie nieco głodny, ale jeśli spełnimy warunki paktu, będę mógł go zwyczajnie oznaczyć i znaleźć sobie jakiś posiłek na szybko – desperatów nie brakowało, szczególnie w tym około-walentynkowym okresie.

~*~

Wreszcie wybiła druga w nocy. Miasteczko bardzo szybko opustoszało i nastała błoga cisza. Oficjalnie teren był otwarty dla odwiedzających jeszcze przez godzinę, ale głównie ze względu na diabelski młyn, wokół którego kręciło się obecnie całe towarzyskie życie. Był oddalony spory kawałek od stoiska, które obsługiwałem, dlatego w końcu mogłem nacieszyć się spokojem. Popakowałem wszystkie przybory, naczynia i pozostałości wypieków, które się nie sprzedały – zaskoczyło mnie, że było ich tak mało. Byłem święcie przekonany, że upiekłem co najmniej dwa razy tyle, ile było trzeba.

Zastanawiałem się, czy Arthur zaśpiewał swojej wybrance piosenkę. Nie przypominałem sobie, bym słyszał jego głos bądź znajome słowa, co tylko utwierdzało mnie w przekonaniu, że wziął sobie moją radę do serca i tym razem po prostu był sobą. Nawet mnie to ucieszyło, oznaczało bowiem, że wśród ludzi wciąż byli jeszcze tacy, dla których liczył się autentyzm. Szkoda, że ja nie miałem tyle szczęścia...

Zapakowałem przyczepę samochodu zebranymi w skrzynki przedmiotami i upewniwszy się, że wszystko jest odpowiednio zabezpieczone, wyciągnąłem z kieszeni papierosa. Odpaliłem go, postanawiając zrobić rundkę wokół swojego sektora. Była przyjemnie chłodna, pozbawiona wiatru noc. W powietrzu unosiły się tańczące drobinki śniegu, w blasku różówo-fioletowych świateł przybierając ich kolory, przez co okolica nabierała miłego dla oka, nieco magicznego, wyrazu. Umiałem docenić piękno, nawet jeśli było związane z czymś, czego w teorii miałem być przeciwieństwem. Nienawiść, czerń, smutek, rozpacz, paskudztwo – to była kwintesencja demonów. Nic dziwnego, że podświadomie ludzie unikali bliższych relacji ze mną...

— Przepraszam... — Usłyszałem za plecami nieśmiały, ciepły głosik. Zdecydowanie należał do dziewczyny, ewentualnie małego chłopca, lecz takowego o tej godzinie raczej się nie spodziewałem.

— Tak? — zapytałem, obróciwszy się przez ramię.

Ujrzałem stojącą przede mną, niewysoką dziewczynę, na oko piętnasto-, może szesnastoletnią, która patrzyła na mnie wyraźnie zawstydzona.

— Zgubiłaś się? Jeśli chcesz, odprowadzę cię do wyjścia, to niedaleko — zaproponowałem, nie bardzo wiedząc, czego mogła chcieć.

— Nie, nie — odparła, nerwowo machając rękami w przeczącym geście. — Dziękuję, doskonale wiem, gdzie jestem. Po prostu widziałam pana przy tym stoisku z całusami, no i... — przerwała, a ja skorzystałem z okazji, by wciąć jej się w zdanie.

— Stoisko jest już zamknięte, spóźniłaś się, przykro mi — mruknąłem niechętnie. Gdy już sadziłem, że mam to wszystko za sobą i mogę wreszcie zapomnieć o byciu ludzką zabawką, znów coś musiało się wydarzyć. Ludzie, tak cholernie upierdliwi...

— Wiem, widziałam, jak pan zamykał. Nie o to chodzi — odparła niezłomnie, wciąż wpatrując się we mnie. To czego ona chciała? Wywiadu jej miałem udzielić?

— W takim razie słucham, jak mogę ci pomóc?

— Nijak — mruknęła pod nosem. Sięgnęła do lnianej torby w serduszka zawieszonej na ramieniu i wyciągnęła z niej niewielkie tekturowe pudełko. — Po prostu stał pan tam cały dzień taki przybity... Niby uśmiechnięty, ale jakoś tak nieszczerze... — tłumaczyła się cichutko.

— Nieszczerze? — zapytałem, nie skrywając w głosie irytacji. Zwyczajnie miałem już dość.

— N-nie chciałam pana urazić. Z tatą siedzieliśmy na stoisku niedaleko, sprzedawaliśmy lampki i breloczki, no i widziałam pana kilka razy. Czasem się mylę, ale z reguły mam rację — kontynuowała, wyciągając pudełko w moją stronę. — Jeśli nie mam racji, to przepraszam, ale wydawało mi się, że jest pan smutny i trochę samotny wśród tych ludzi, więc pomyślałam, że dam panu to, żeby się pan rozchmurzył —skończyła, wysuwając dłoń z pudełkiem jeszcze bardziej.

Spojrzałem na nią, jakby wygadywała największe bzdury. Szybko przyjrzałem się całej jej sylwetce, przeanalizowałem każde słowo i ku własnemu zaskoczeniu zorientowałem się, że mówiła poważnie. Po chwili zastanowienia przypomniałem sobie nawet, że faktycznie ją widziałem, chociaż wtedy na policzkach miała przyklejone serduszka, a na głowie jakąś idiotyczną czapkę. Nic dziwnego, iż nie poznałem od razu.

— Cóż, dziękuję... — odpowiedziałem niepewnie, odbierając pakunek.

Dziewczyna jednak nie odeszła. Chyba czekała, aż otworze, dlatego zrobiłem to – uznałem, że będzie jej miło. Wewnątrz znalazłem ciastko – oczywiście w kształcie serca – oraz jeden z breloczków ze stoiska jej ojca, do którego dołączona była niewielka kartka. „W Walentynki nikt nie powinien czuć się samotny. Życzę szczęścia, panie Sebastianie."

— Ja tobie również życzę szczęścia — odpowiedziałem, uśmiechając się do niej ciepło.

— Kate! Kate, wracamy do domu! Gdzie się szlajasz? — Dotarł do nas niski, lekko zachrypnięty od krzyku głos.

— To mój tata, muszę iść. Dobranoc panu — pożegnała się dziewczyna i obdarzywszy mnie uśmiechem, pobiegła w swoją stronę, znikając za rogiem jednego ze stoisk.

Poczułem przyjemne ciepło w piersi. Wiele tego dnia narzekałem, ale nigdy nie sądziłem, że moje jęki zostaną wysłuchane – czy to przez opatrzność, Boga, czy zwykłe ludzkie dziecko. Aż zrobiło mi się głupio. Demonowi nie wypadało tęsknić za prawdziwą troską, zainteresowaniem czy życzliwością. A jednak stało się, a moje prośby zostały wysłuchane. Z delikatnym uśmiechem na ustach wróciłem do samochodu.

— Arthurze, udało ci się, jesteś wolny — mruknąłem pod nosem, dyktując telefonowi wiadomość do kontrahenta. Niech gest dziewczynki ma swoje odniesienie w rzeczywistości. Niech i z mojej ręki ktoś dziś poczuje się lepiej.

Jednak istnieją jeszcze na tym świecie ludzie, którzy potrafią przejrzeć pozory i bezinteresownie sprawić radość innym. 


~*~

Dajcie znać, jak Wam się podobało. Dawno nie pisałam niczego na świeżo i dopiero się wprawiam po przerwie (nie chcę spieprzyć nowych rozdziałów Dymu :P), dlatego wszelkie uwagi będą na wagę złota <3. No i raz jeszcze: Wesołych Walentynek!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro