WORDBOOK
Autor: PASITHEEA
Bo wtedy jeszcze nie wiedzieli, nie mogli wiedzieć. Przez myśl nie przeszło im nawet, że prolog historii, którą wspólnie zaczną pisać, będzie jednocześnie preludium do ich całkowitego zniszczenia.
***
Ciche westchnienie opuściło jej usta, gdy swoimi bursztynowymi tęczówkami dokładnie skanowała trzymany w dłoni kawałek papieru. Mimo tego, że paradoksalnie niedawno uchyliła swoje powieki, to wyraźnie czuła wszechogarniające ją znużenie. Miało to zapewne wiele przyczyn, ale nadrzędną mógł być fakt, że obudziła się tego ranka tuż przed pierwszym budzikiem.
Cóż, widocznie jej organizm tak bardzo przyzwyczaił się do marnego traktowania, że próbę odespania kilku ciężkich nocy uznał za coś kompletnie zbędnego.
Pogoda tego dnia z pozoru nie napawała optymizmem. Zapowiadane dzień wcześniej przelotne opady oraz silny wiatr z pewnością nie należały do jej ulubionych warunków atmosferycznych. Natomiast teraz, siedząc wygodnie w skórzanym fotelu, kiedy do jej uszu docierały obijające się o parapet pierwsze krople lipcowego deszczu, a przed sobą ujrzała zbierające się na niebie burzowe chmury, czuła się niemal całkowicie zrelaksowana. Było coś dziwnie kojącego w tej chwili, jakby na co dzień głośne i zatłoczone New Haven pod wpływem silnego żywiołu zamknęło się szczelnie i przybrało zupełnie inną postać.
Z chwilowego letargu wyrwał ją odgłos spokojnie opadających na podłogę kartek. Wzdrygnęła się gwałtownie na ten dźwięk, jednocześnie karcąc się w myślach za to, jak bardzo strachliwa potrafiła czasami być. W końcu w starciu z plikiem stron miała dość spore szanse na ewentualną wygraną.
Sprawnie zebrała z paneli zapiski i ponownie na nie zerknęła. To właśnie one, nieustannie od kilku dobrych lat, były dla niej ucieczką, możliwością powrotu do wciąż żywej dla niej przeszłości i były namacalnym dowodem jego obecności.
Doskonale pamiętała tego pełnego sprzeczności człowieka, bo choć słowa wypowiadane przez rzesze ludzi po pewnym czasie traciły dla niej na znaczeniu, stawały się zbyt banalne i pospolite, to akurat te, mimo tak prymitywnego wydźwięku, były dla niej ponadczasowe i wciąż tak samo szczere.
Pewnych ludzi nie da się po prostu zapomnieć.
Trudno przecież wymazać z pamięci kogoś, kto stał się prywatną definicją słownika dla wykształconego słowotwórcy.
Bo chociaż w tych, które licznie zalegały na półkach w jej gabinecie, istniały różne definicje bólu, to prawdziwe znaczenie tego słowa poznała dopiero dzięki niemu.
Ale ból zawsze jest następstwem.
Odczuwamy go po wypadku, kiedy każdy centymetr naszego ciała jest nim przesiąknięty, po utracie bliskiej nam osoby, kiedy nasze serce rozdziera się pod jego naciskiem, może nam towarzyszyć również po ciężkiej kłótni, kiedy ktoś niezwykle dla nas ważny rani nas dogłębnie swoimi słowami.
I mimo, że ten, który towarzyszył jej po jego odejściu był niewyobrażalny, rozrywał ją na kawałki i palił doszczętnie jej duszę, to był następstwem czegoś niebywale pięknego.
Był następstwem jego.
A on... cóż, dokonał niemożliwego.
I może właśnie dlatego, kiedy jej tęczówki ponownie zetknęły się z odręcznym pismem, a usta wyszeptały te kilka zdań, znajdujących się u szczytu strony, na jej twarzy wykwitł mały, ledwo zauważalny i nieco melancholijny, uśmiech. Ten sam, którego tylko On mógł doświadczać.
"A kiedy po mnie pozostaną Ci już jedynie wspomnienia, moja droga Georgiano, wyjrzyj przez okno i napawaj się widokiem Twojego zwycięstwa. Bo chociaż nie ma mnie już przy Tobie, to wiem. Jestem absolutnie pewien, że wygrałaś."
***
7 lat wcześniej
Zmęczonym spojrzeniem omiotła sklepowe półki, po brzegi wypełnione całą gamą alkoholi. Zerknęła kątem oka na swojego przyjaciela, który pochylał się właśnie nad butelką drogiego szampana i z niebywałym zaciekawieniem przyglądał się jego etykiecie.
—Sam już tak na prawdę nie wiem, czy mam na niego ochotę—cichy jęk wydobył się z ust niebieskookiego i skutecznie zwrócił tym samym uwagę stojącej obok, wyraźnie zirytowanej dziewczyny—A może po prostu napijemy się piwka i, jak na kulturalnych ludzi przystało, na tym poprzestaniemy? Najwyższy czas zacząć się szanować—posłał w jej kierunku niewinny uśmiech i zacisnął mocno powieki, od razu przygotowując się mentalnie na setki nieprzychylnych komentarzy z jej strony.
Brunetka natomiast jedynie odetchnęła głęboko i starała się znaleźć w głowie jakikolwiek rozsądny argument, aby nie urządzić zaraz w miejscu publicznym wojny stulecia.
—Szanować to ty możesz zacząć mój czas—wycedziła przez zaciśnięte zęby i, nie zwracając uwagi na swojego towarzysza, sprawnie pochwyciła w dłoń pierwsze lepsze wino, szybkim krokiem udając się w kierunku kas.
Było już grubo po północy, kiedy w progu jej domu ujrzała uśmiechniętego szeroko blondyna. Nie miała najmniejszej ochoty na jakiekolwiek spotkania towarzyskie tego dnia, ale on zdawał się mieć głęboko w poważaniu to, co o tym wszystkim myślała. Mimo bijącej z dosłownie każdego fragmentu jej ciała irytacji, nie była wcale jakoś niebywale zaskoczona takim obrotem sprawy.
Przez blisko pięć lat przyjaźni z Oliverem Garrelem nauczyła się bowiem jednego - spodziewaj się niespodziewanego.
Tak więc, mimo dziesiątek wiadomości wysłanych na jego numer, z których jednoznacznie wynikało, że brązowooka ma ochotę tylko i wyłącznie na sen i łykanie tabletek przeciwbólowych, ten postanowił urozmaicić jej ten ciężki czas, gdy zmagała się z okresem, tłumacząc się jednocześnie chęcią pomocy. "Nie możesz wykrwawiać się w osamotnieniu"- rzucił, gdy tylko przekroczył próg pomieszczenia.
Początkowo Georgianie wręcz doskonale szło ignorowanie nieproszonego gościa, ale tego wieczora była wyjątkowo rozdrażniona i bardzo łatwo można było wyprowadzić ją z równowagi.
A trzeba wiedzieć, że Oliver opanował tę umiejętność niemal do perfekcji.
Nie mogąc wysłuchiwać już jego lamentu, zgodziła się udać z nim do osiedlowego sklepu, który otwarty był przez całą dobę, aby ten mógł zaopatrzyć się w jakiś, spełniający jego oczekiwania, alkohol. Jego podniebienie nie mogło podobno zdzierżyć od paru dni smaku jakiegokolwiek wysokoprocentowego napoju chmielowego, więc piwa, którymi gospodarowała dziewczyna, stanowczo się nie nadawały.
Takim właśnie sposobem znaleźli się przy kasie, trzymając w rękach półsłodkie tanie wino i kilka smakowych piw, na które nagle naszła chłopaka ochota. Georgiana nawet nie chciała odwracać się w jego kierunku, bo doskonale zdawała sobie sprawę, że nie istniał scenariusz, według którego to mogłoby się zakończyć dobrze.
Po sklepie kręciło się paru dorosłych mężczyzn, kilku mocno wstawionych nastolatków, zapewne wracających właśnie z imprezy i... oni.
Wyraźnie zestresowany milczeniem swojej przyjaciółki Oliver i stojąca w piżamie, która krojem przypominała kombinezon jednoczęściowy, imitujący dinozaura, dziewczyna.
Brunetka pogrążona w kopalni własnych myśli nie rejestrowała tego, co dzieje się wokół niej i dopiero szept dobiegający z jej lewej strony zdołał ją nieco orzeźwić.
Swoje znużone spojrzenie przeniosła na stojącego nieopodal wejścia do sklepu bruneta, który wydawał się kompletnie odcięty od rzeczywistości. Jego rozbiegane tęczówki przyglądały się Georgianie z niebywałym zainteresowaniem, ostre kości policzkowe uwydatniały się co jakiś czas mocniej, kiedy zaciskał swoją szczękę, kręcąc przy tym energicznie głową, jakby był świadkiem czegoś niecodziennego.
Na twarzy dziewczyny wykwitł nieznaczny grymas, kiedy dotarło do niej, że jego zachowanie najprawdopodobniej spowodowane jest zażyciem jakiś psychoaktywnych substancji lub zwyczajnego upojenia alkoholowego.
Była w trakcie wyciągania spod etui swojego telefonu karty płatniczej, gdy do jej uszu dotarło jedno słowo, powtarzane w zapętleniu przez stojącego, już znacznie bliżej, chłopaka.
—Dinozaur, dinozaur, d-dinozaur—zastygła gwałtownie w miejscu, kiedy dotarł do niej sens jego wypowiedzi. Jej oczy przypominały wówczas zapewne wielkością piłki golfowe, a brwi uniosły się o dobry centymetr do góry.
Powoli przekręciła głowę w kierunku obiektu jej zainteresowania, aby po chwili zetknąć się z tęczówkami o barwie niebywale głębokiej zieleni, których właściciel wyglądał jakby popadł w jakiś amok, z którego nie może się uwolnić.
Głośne prychnięcie pobrzmiało za jej plecami, kiedy Oliver również zarejestrował co się właśnie dzieje.
Absurd całej sytuacji był wręcz powalający. Dziewczyna ciężko westchnęła i przyłożyła swoją kartę do terminala, aby zaraz potem udać się prosto w kierunku wyjścia. Miała już zdecydowanie dość tego dnia, a przecież zegarek wskazywał zaledwie kilka minut po pierwszej w nocy.
—Nie możemy go tak zostawić!—krzyknął wyraźnie zdezorientowany blondyn, usilnie starający się dorównać kroku przyjaciółce.
—Nie dramatyzuj. Jest pijany, albo naćpany.—odwróciła się w kierunku swojego rozmówcy, niemal zderzając się z jego twardym torsem. Widząc jednak karcący wyraz twarzy przyjaciela, dodała—Nie umiera w każdym razie, także ja nie widzę problemu—przewróciła oczami i już chciała odwrócić się na pięcie, aby wrócić spokojnie do domu, zakopać się w ciepłej pościeli i pozwolić sobie na chwilę relaksu, kiedy mocne szarpnięcie za bark jej to uniemożliwiło.
—Jest zupełnie nieświadomy, Giana!—rzucił Oliver, jakby była to najbardziej oczywista rzecz na świecie—Ja ci nie każę brać go do domu i pomóc wytrzeźwieć, tylko zamówić chociaż taksówkę. Przecież on ledwo stoi na nogach.—wyrzucił ręce w górę w geście frustracji i obdarzył przyjaciółkę niedowierzającym spojrzeniem.
—Dobra, okej, zgoda!—brązowooka uniosła ręce w geście kapitulacji—Idź po niego, a ja w tym czasie zadzwonię po taksówkę—burknęła pod nosem , na co blondyn ochoczo pokiwał głową.
Kilka chwil później transport był już w drodze, a dziewczyna usiadła na niskim, sklepowym parapecie, w oczekiwaniu aż jej przyjaciel przytarga półprzytomnego chłopaka.
—Dzwoniłaś?—wyraźnie zdyszany głos dodarł do jej uszu, co przyciągnęło jej uwagę. Skupiła swoją spojrzenie na Oliverze, do którego boku uwieszony był wysoki brunet. Nieznajomy był niewiele wyższy od blondyna, ale jego postura wyraźnie od niego odbiegała. Szerokie barki i umięśnione ręce owinęły się wokół chudej szyi jej przyjaciela, kiedy wreszcie przystanęli u jej boku.
—Tak, zaraz powinna być—wymamrotała pod nosem, bo zmęczenie coraz bardziej dawało o sobie znać. Na dźwięk jej głosu, brunet, który dotąd miał zamknięte oczy, otworzył je momentalnie.
—T-ty mówisz?—wybełkotał pod nosem, usilnie walcząc z opadającymi powiekami.
Brunetka przymknęła na chwilę powieki, walcząc sama ze sobą, aby nie przewrócić oczami, bo w ostatnim czasie robiła to zdecydowanie zbyt często. Ku jej pociesze, zamówiona taksówka właśnie podjechała i miała skrócić jej męczarnie.
—Giana, wpisz mu do telefonu swój numer—rzucił w jej stronę Oliver, gdy z niemałą siłą starał się utrzymać w pionie ciało nieznajomego, prowadząc go prosto do taksówki.
—Co?—pisnęła głośno, mając nadzieję, że się przesłyszała, ale widząc powagę na twarzy przyjaciela posłała mu tylko zdezorientowane spojrzenie.
—Cóż, zapewne jutro będzie zastanawiał się co się z nim działo i jakim cudem dotarł do domu, więc będziesz mogła mu to wytłumaczyć—puścił jej oczko i wyjął z kieszeni chłopaka jego telefon.
—Dlaczego ja? A ty nie możesz? To był twój pomysł, idioto!—warknęła oskarżycielsko, ale posłusznie chwyciła z rąk przyjaciela komórkę—Poza tym ma blokadę, to jak ja mam to niby zrobić?
—Zrób zdjęcie kontaktu, jakoś to ogarnie—westchnął w jej stronę, jednocześnie ignorując zadane wcześniej pytanie—Ej, kolego! Gdzie mieszkasz?—wydarł się prosto do ucha bruneta, jednocześnie rytmicznie nim potrząsając.
—Hillhouse Avenue —wybełkotał pod nosem, choć zdawał się już zdecydowanie bardziej kontaktować, niż chwilę temu.
—Dobra, gdzieś trafi—burknął Oliver, rzucając bruneta na kanapę samochodu. Telefon wsadził do zapinanej kieszeni skórzanej kurtki, aby mieć pewność, że go nie zgubi. Zamienił jeszcze parę zdań z kierowcą i z hukiem zamknął drzwi taksówki, która w szybkim tempie odjechała z podjazdu.
Następnie odwrócił się z serdecznym uśmiechem do swojej przysypiającej już, choć mocno zdenerwowanej, przyjaciółki i, nie siląc się już na żadną zbędną konwersację, ruszyli w kierunku jej domu.
Właśnie to miała na myśli mówiąc, że przyjaźniąc się z Oliverem Garrelem, trzeba być przygotowanym na każdą ewentualność.
Nawet na z pozoru zwykłe, choć niepotrzebne, wyjście do sklepu w środku nocy, podczas którego nieznajomy rzuci ci w twarz podobieństwem do dinozaura.
***
Było wcześnie. Zdecydowanie zbyt wcześnie, aby jej organizm mógł prawidłowo funkcjonować. Mimo tego jakaś nieznana siła nie pozwalała jej zmrużyć już oka.
Pierwszym uczuciem, które nawiedzało ją zaraz po przebudzeniu, był stres. Ogarniał każdą komórkę jej ciała i działał na nią niemal paraliżująco. Dziwnego rodzaju ból rozprzestrzenił się po jej całym ciele, kumulując się w barkach, nad których drżeniem nie była w stanie zapanować.
Nie zastanawiała się już nawet, co tym razem stanowiło jego źródło, bo przekonała się nie raz, że niewiele by to zmieniło.
Nagle poczuła jak jej oddech przyspiesza i z sekundy na sekundę staje się dla niej coraz cenniejszy. Świsty powietrza ulatującego z jej ust nieustannie pobrzmiewały w ciemnym pomieszczeniu, ale zdawały się teraz zdecydowanie głośniejsze niż jeszcze zaledwie pare chwil wcześniej.
Chciało jej się wyć. Nie potrafiła zrozumieć, co się z nią dzieje. Ale chyba nawet nie chciała tego rozumieć.
Po kilku minutach jej puls się uregulował, a zaczerpnięcie kolejnego oddechu nie przysparzało już takich trudności, co jeszcze chwilę temu.
Nie chciała tego analizować. Zdążyła przywyknąć, że czasami we właśnie taki sposób rozpoczynała dzień. Oczywiście zdawała sobie doskonale sprawę z tego, że nie jest to normalne i powinna zrobić cokolwiek, by temu zapobiec, jednak nie widziała w tym większego sensu.
Nie potrafiła tego zrozumieć, a co dopiero to zwalczyć.
Zwinnie zwlekła się z łóżka i żwawym krokiem ruszyła w stronę łazienki, znajdującej się tuż obok jej pokoju. Po jej ciele przeszedł niekontrolowany dreszcz, kiedy jej bose stopy zetknęły się z zimną powierzchnią drewnianych paneli. Po przekroczeniu progu od razu zrzuciła z siebie swoje ubrania i stanęła przed podświetlonym lustrem, zajmującym blisko połowę pokrytej marmurowymi kaflami ściany. Skrzywiła się na widok, w jej mniemaniu, nędzy i rozpaczy i, nie chcąc dłużej się nim napawać, wkroczyła pod prysznic, odkręcając automatycznie zimną wodę.
Chciała się odciąć, wyrzucić z głowy te wszystkie krążące po niej myśli i zrzucić z siebie niewidzialny ciężar, który ciążył na jej barkach.
Poskutkowało. Wyłączyła się całkowicie i wyglądem przypominała teraz posąg. Tak beznadziejnie martwy i pozbawiony kolorów posąg. I to było dobre, cholernie dobre, bo jej psychika również, gdyby teraz mogła się zmaterializować, wyglądem przypominałaby zapewne równie martwy kamień. Ale to właśnie z takich kamieni Georgiana wybudowała wokół siebie mur, zamykając w nim jednocześnie wszelkie lęki i emocje, które nie mogły znaleźć ujścia.
A kiedy wyrwała się z tego dziwnego letargu, z jej oczu odpłynęła mętna mgła, a myśli znowu zaczęły krzyczeć wewnątrz niej, musiała stawić temu wszystkiemu czoło.
Bo budując ten silny mur zapomniała o jednej, niezwykle ważnej rzeczy - ona też w jego środku pozostanie. A wraz z nią cały chaos, pośród którego nieustannie błądziła.
Ocknęła się, wtłoczyła w swoje płuca solidną walkę tlenu i nagle głosy w jej wnętrzu ponownie dały o sobie znać.
Niewystarczająca
To jedno, przeklęte słowo wciąż krążyło po najskrytszych zakamarkach jej umysłu i za nic w świecie nie chciało się z niego wydostać.
Słyszała je ciągle, choć nigdy nikt go przy niej nie wymawiał. Na każdym kroku pobrzmiewało w jej głowie i pastwiło się nad nią, sycąc się jednocześnie widokiem jej utrapienia.
Georgiana od zawsze czuła się bowiem niewystarczająca.
Była swoim własnym, prywatnym dręczycielem. Najgorszym koszmarem, z którego, mimo szczerych chęci, nie była się w stanie wybudzić. Uosobieniem bluzg i zniewag, którymi rzucała sobie prosto w twarz.
Ale była też dobrą aktorką. Doskonałą, chciałoby się rzec, ale w jej słowniku takie pojęcie nie istniało. Przynajmniej nie względem jej osoby.
Pod fasadą sztucznej pewności siebie kryła swoją introwertyczną naturę. Była doskonałym obserwatorem. Wyłapywała te drobne gesty, wszystkie krzywe posyłane zewsząd spojrzenia i zmiany postawy w zależności od okoliczności. Wykształciła w sobie umiejętność czytania z ludzi jak z otwartej księgi, chociaż nie raz przekonała się, że o wiele bardziej woli jednak czytać książki. One nie są tak zepsute.
Dlatego właśnie, po wyjściu z łazienki niemal rzuciła się w kierunku stojącej przy dużym łóżku toaletki. Nie chciała na siebie patrzeć, nie chciała analizować każdego szczegółu swojej twarzy i doszukiwać się nowych niedoskonałości. Chwyciła w dłonie swój mocno kryjący podkład i z zaciśniętymi powiekami, zaczęła rozprowadzać go na oślep po twarzy. Dopiero gdy kosmetyk pokrył większość jej powierzchni, ta zdecydowała się na siebie spojrzeć.
Ale w odbiciu nie zobaczyła siebie.
Ona zobaczyła tam jedynie płótno. Tak bardzo zniszczone i martwe płótno. Nakładała na nie kolejne produkty, niczym malarz, który za pomocą swoich farb nadawał dziełu koloru i stwarzał nową fakturę. W jej czynności niestety nie było nic metaforycznego. Ona nie robiła tego, aby stworzyć coś bezapelacyjnie pięknego, aby nadać twarzy barw i wyrazić siebie. Ona się zakrywała. Tak samo jak uparcie chowała przed światem swoje wnętrze.
To nie jestem ja - szeptała każdego dnia, kiedy spoglądała na niemal nieskazitelną twarz, która przykryta została perfekcyjnym makijażem.
Ale mimo tego dręczącego ją uczucia, zdążyła już do tego przywyknąć. Nienaganny wygląd stał się jej synonimem, tak samo jak niepohamowane ambicje, które już dawno przestały być czynnikiem napędzającym jej rozwój i motywującym do działania, a zamieniły się w iście destrukcyjną siłę.
Najsmutniejsze w tej całej sytuacji wydawało się jej jednak to, że nikt tej nieścisłości nie zauważał.
Było to jednocześnie tak bardzo sprzeczne. Przecież sama robiła wszystko co w jej mocy, aby nikt nie mógł dostrzec tego, co czuła, choć czuła na prawdę wiele. Jednocześnie niemo błagała o to, aby ktoś wreszcie coś zauważył, aby uświadomił jej, że wybiera złą drogę, że nie musi nikogo udawać, aby coś osiągnąć i że sama w sobie jest wystarczająca.
Nie mogła wyzbyć się wrażenie, że skoro nikt nie zwrócił na to uwagi, to jest to po prostu normalne.
Że normalne jest to, gdy wręcz dusi się we własnym ciele, że normalne jest, gdy myśli w głowie nieustannie mieszają ją z błotem, i że normalne jest, gdy nie pokazuje swojego prawdziwego "ja".
Chociaż nie mówiła tego na głos, to potrzebowała kogoś. Nie oklepanego księcia na białym koniu, który obdarzy ją niebywale wielkim uczuciem, ale kogoś kto ją pozna i pomoże poskładać w całość kawałki, na które się rozpadła. Nie będzie bał się powiedzieć jej prosto w oczy, że zachowuje się momentami jak skończona idiotka i uzmysłowi, że czasami należy powiedzieć sobie "dość".
I wtedy nie wiedziała jeszcze, że los postanowi jej wysłuchać, a kiedy obdarzy ją wizją kruchego szczęścia, to zapragnie sobie z niej brutalnie zadrwić, oczekując jej kolejnego upadku.
Z labiryntu własnych myśli, po którym krążyła nieustannie od paru minut, wyrwał ją dzwonek telefonu. Zdziwiła się nieco, bo pora była dość wczesna. Wschodzące słońce wkradało się do jej pokoju przez niezasłonięte do końca rolety i rzucało ciepłe światło na jej zmatowioną twarz. Ulice pogrążone były jeszcze w błogim śnie, a wszyscy wokół zdawali się dopiero przygotowywać do stanięcia twarzą w twarz z szarą rzeczywistością.
—Numer nieznany, świetnie—burknęła sama do siebie, domyślając się jednocześnie, że nieznajomy zapewne doszedł już do siebie i przeczesał galerię w poszukiwaniu odpowiedzi, na kłębiące się w jego głowie pytania.
Cóż, miała całkowitą rację.
—Tak, słucham—westchnęła i swój wzrok utkwiła w stosie książek zalegających na jej drewnianym biurku.
Odpowiedziała jej jednak głucha cisza i gdyby nie dźwięk głębokich oddechów docierający do jej bębenków, ta zapewne automatycznie by się rozłączyła.
—Cześć, chyba—niski tembr głosu rozbrzmiał po drugiej stronie. Tak bardzo różnił się od bełkotu, który słyszała pod sklepem, że momentalnie poddała w wątpliwość tożsamość swojego rozmówcy, lecz ten nie pozwolił jej się tym dłużej przejmować—Słuchaj, nie wiem co się stało i jestem w tej chwili kompletnie zdezorientowany, ale znalazłem w telefonie twój numer telefonu, więc może ty podasz mi jakieś wskazówki, co do tego jak znalazłem się w swoim domu?—wyrzucił na jednym wydechu, na co brunetka uniosła delikatnie do góry kącik swoich ust. Brzmiał tak, jakby przez ostatnie minuty układał sobie w głowie formułkę, którą jej w tej chwili sprzedał.
—Po pierwsze to nie escape room, żebym dawała ci wskazówki—przewróciła oczami, gdy odpowiedziało jej ciche parsknięcie—A po drugie to nic nadzwyczajnego, natknęłam się na ciebie razem z przyjacielem pod nocnym, a biorąc pod uwagę fakt, że byłeś kompletnie zalany, to zamówiliśmy ci taksówkę i zostawiłam ci numer do mnie, żeby rozwiać wszelkie twoje wątpliwości.
—Cóż, w takim razie wielkie dzięki i może dasz się zaprosić na jakąś kawę w ramach rekompensaty?—zapytał z wyczuwalną skruchą w głosie i tak wyraźną szczerością, że brunetka mimo wielkich niechęci zdecydowała się przystać na jego propozycję.
—Dobrze, może nawet dziś, bo jutro od rana mam zajęcia, także wątpię, że znalazłabym czas—stwierdziła, jednocześnie odsuwając rolety, aby napawać się widokiem pogrążonego w spokoju miasta.
—Świetnie!—nieco skrzywiła się na ten przesadny entuzjazm i po zamianie kilku zdań dotyczących miejsca i godziny spotkania, rozłączyła się.
—Cholerny Oliver Garrel—mruknęła pod nosem, bo nagle fakt, że to właśnie jej numer telefonu był w posiadaniu bruneta, stał się niebywale oczywisty.
***
Dźwięk dzwonka, informujący o wejściu do lokalu nowego klienta, rozbrzmiał pośród cichych rozmów i przykuł uwagę zajmującego wolny stolik bruneta.
Oderwał wzrok znad telefonu, który pochwycił w celu skontrolowania godziny i skrzyżował go z wyraźnie spóźnioną brunetką. Nie miał pewności, że to na nią właśnie czeka, ale te mieniące się w świetle lipcowego słońca bursztynowe tęczówki wydały mu się dziwnie znajome.
Kiedy tak na nią spoglądał, do jego głowy wkradło się jedno, tak doskonale opisujące ją słowo - karmel. Rufus Grimaldi każdą nowo poznaną osobę określał jednym wyrazem. Tak więc swoją matkę, ze względu na to, jak ogromnym ciepłem emanowała i jak wiele nadziei względem niego pokładała, nazywał Słońcem. Swojego przyjaciela, który był bezapelacyjnie najbardziej nieokrzesaną istotą jaką dane mu było poznać, określał baterią, bo drzemały w nim nieograniczone pokłady energii. Swojego ojca ochrzcił jedynym, w jego mniemaniu, pasującym do niego mianem - skurwiela, bo chociaż nie dane mu było go poznać osobiście, gdyż na wieść o ciąży swojej partnerki ulotnił się szybciej niż powietrze z przedziurawionego balona, to nasłuchał się o nim wystarczająco wiele, aby dojść do wniosku, że to słowo opisuje go niemal idealnie.
Nic więc dziwnego, że kiedy przyjrzał się miodowym oczom dziewczyny, jej długim, brązowym włosom i pomalowanym na ciemnobrązowy odcień, pełnym ustom, to karmel był pierwszym skojarzeniem. Chociaż zdawać by się mogło, że to pełna ciepła mieszanka, to brunetka wręcz emanowała chłodem.
Bo choć Georgiana Freyermond absolutnie błyszczała, to na jej twarzy darmo szukać błysku.
Z chwilowego zawieszenia wyrwał go odgłos odsuwanego krzesła. Wzdrygnął się delikatnie na ten nieprzyjemny dźwięk i swoje rozbiegane tęczówki skupił w pełni na swojej towarzyszce. Odchrząknął i, prostując się, podał dziewczynie rękę.
—Cześć, jestem Rufus, a ty pewnie jesteś osobą, która wczoraj musiała się ze mną użerać—zwrócił się do niej pełen entuzjazmu, którego ta nawet nie próbowała odwzajemnić. Patrzyła mu jedynie głęboko w oczy, starając się zapewne coś z nich wyczytać.
—Georgiana—odwzajemniła uścisk i pochwyciła w ręce kartę dań. Ich jakże interesująco zapowiadającą się konwersację przerwała młoda kelnerka, która zebrała ich zamówienia i po chwili pozostawiła w niezręcznej ciszy.
—Jak się pewnie domyślasz niezbyt wiele pamiętam, więc może ty mi opowiesz jakim cudem zamiast w rowie wylądowałem w swoim mieszkaniu?—zapytał brunet, w międzyczasie popijając zamówioną już ponad kwadrans temu kawę.
—Właściwie zbyt wiele ci nie pomogę. Wyszłam z przyjacielem na chwilę do sklepu i tam natknęliśmy się na ciebie. Wyglądałeś na kompletnie odciętego od rzeczywistości i ledwo stałeś na nogach, więc zamówiliśmy ci taksówkę, a co było dalej, to już nie mam pojęcia.—odparła, a w jej głosie brunet nie wychwycił żadnych głębszych emocji.
—Cóż, w takim razie dziękuję i jednocześnie podziwiam za chęć użerania się z pijanym typem w środku nocy—zaśmiał się, próbując rozluźnić jakoś atmosferę.
—W zasadzie to nie zwrócilibyśmy nawet na ciebie uwagi, bo zachowywałeś się bardzo spokojnie, ale pomyliłeś mnie z kimś, przez co doszło do nas, że musi być z tobą kiepsko.
—A z kim cię pomyliłem?—spytał wyraźnie zaciekawiony, chwytając jednocześnie w dłoń kubek kawy.
—Z dinozaurem—odparła prosto, pozwalając tym samym, aby dźwięk głośnego śmiechu Rufusa opatulił jej bębenki.
Musiała sama przed sobą przyznać, że był to niebywale przyjemny odgłos. Dotąd określała tym mianem jedynie ciszę, ale on zdawał się być idealnym zamiennikiem.
Ich konwersacja toczyła się dalej. Rozmawiali na pozornie nic nieznaczące tematy, jednak oboje byli na tyle sprytni, aby wyciągnąć w ten sposób z rozmówcy to, co szczerze ich ciekawiło. Wypili już dwie kawy, aby zdobyć pretekst do dalszej rozmowy i byli właśnie w trakcie spożywania posiłku, gdy Rufus zdecydował się zadać dziewczynie pytanie, które nurtowało go w zasadzie od początku ich spotkania.
—Stresujesz się czymś?—wykrztusił z siebie wreszcie i dokładnie przyglądał się jej reakcji.
Bowiem od momentu, kiedy przekroczyła próg bistro, w tej całej wykreowanej przez nią chłodnej otoczce wychwycił multum nieścisłości. Zwrócił uwagę na oczy, które z pozoru puste i powściągliwe, nie zdołały odwzajemnić dłuższego kontaktu wzrokowego, jakby się przed czymś wzbraniały. Dłonie brunetki, które co jakiś czas zaciskała w pięść, wbijając tym samym swoje długie paznokcie w ich wewnętrzną część również sugerowały, że jakieś niepokojące myśli błądziły po jej głowie.
Georgiana natychmiast się spięła, co nie umknęło jego uwadze. Była w zbyt dużym szoku, żeby od razu mu odpowiedzieć. Przecież tak doskonale grała. Świetnie szło jej kamuflowanie swoich emocji i zakładanie masek w zależności od okoliczności. Jakim więc cudem, ten przeklęty brunet, z którym rozmawiała od ponad godziny zdołał już ją w jakimś stopniu rozszyfrować.
—Tak—odparła niepewnie. Jej głos tak bardzo różnił się od tego, którym posługiwała się jeszcze chwilę temu, teraz był zdecydowanie cichszy i nieco zachrypnięty. Poczuła się dziwnie naga pod jego analizującym, ale nie oceniającym spojrzeniem.
—Czym?—wypalił automatycznie, dopiero po chwili zdając sobie sprawę z tego jak mogła to odebrać—Oczywiście jeśli nie chcesz o tym mówić, to w pełni to rozumiem. Czasami po prostu zbyt wiele rozmyślamy nad nic nieznaczącymi sprawami, wcale tego nie dostrzegając—ostatnie zdanie wypowiedział dużo ciszej, nie chcąc na nią naciskać.
Dziewczyna chwilę mu się przyglądała, analizując w głowie jego słowa, które niosły za sobą ogrom prawdy. Tak potrzebnej jej prawdy. Czuła się przy nim zadziwiająco swobodnie, dawał jej przestrzeń i zdawał się ją choć w minimalnym stopniu rozumieć.
—Nie to, że nie chcę. Ja po prostu nie umiem ci na to pytanie odpowiedzieć, bo sama tej odpowiedzi nie znam.
Po jej słowach w oczach bruneta pojawił się błysk, będący jednocześnie niemą obietnicą. Niemą obietnicą pomocy w znalezieniu odpowiedzi na wiszące w powietrzu pytanie.
***
—Co ty tu robisz?—wyraz twarzy brunetki wyrażał czyste zdezorientowanie. Zmarszczyła równe brwi i posłała brunetowi podejrzliwe spojrzenie.
—Ciebie też miło widzieć, Giana—westchnął i nie czekając na jej reakcję, wślizgnął się do środka jej domu.
—Pytam poważnie, Rufus. Co. Ty. Tu. Robisz?—zamknęła z hukiem drzwi i wyraźnie zaakcentowała każde pojedyncze słowo.
Minęły już trzy tygodnie od ich pierwszego spotkania (pierwszego, podczas którego oboje byli w pełni świadomi), po którym brunet nie pytając o zgodę, wtargnął do jej życia. Chociaż stroniła od nawiązywania nowych znajomości, to swoboda jaką czuła przy zielonookim była zbyt uzależniająca, aby zaprzestać kontaktu.
Często ją odwiedzał, odbierał z uczelni i porywał na kawę, której wspólne picie stawało się powoli ich tradycją. Dużo rozmawiali, ale też równie wiele słuchali. Poznawali się krok po kroku, kawałek po kawałku i wciąż zdawali się być nienasyceni.
Sam fakt odwiedzin chłopaka nie zadziwił jej jakoś niebywale, nie było w tym nic zaskakującego. Jednak późna pora i szalejąca na zewnątrz burza raczej nie stanowiły najlepszych warunków do nocnych wycieczek.
—Stęskniłem się—odparł z krzywym uśmiechem i podążył w stronę salonu, aby tam całym ciałem rzucić się na wielką kanapę.
—Jesteś cały mokry, nie mogłeś wziąć taksówki? Przecież jest w cholerę zimno! —krzyknęła sfrustrowana, bo trzymanie nerwów na wodzy wcale nie należało do jej najmocniejszych stron.
—Jak zwykle dramatyzujesz—przewrócił oczami— Lepiej mnie przytul, bo za chwilę zamarznę—spojrzał na nią tymi hipnotyzującymi, wielkimi ślepiami, które stały się wrogiem numer jeden jej asertywności.
Ciężkie westchnienie opuściło jej usta, kiedy mozolnym krokiem podeszła do bruneta i objęła go swoimi szczupłymi ramionami. Poczuła ciepło rozchodzące się po jej wnętrzu, a na jej twarz wkradł się mały, ledwo zauważalny i nieco melancholijny uśmiech.
—Może przyniosę ci jakiś koc, żebyś się ogrzał, co?—spytała, przeczesując jedną dłonią jego wilgotne włosy.
—Ty mi wystarczysz—mrugnął do niej zaczepnie co skwitowała cichym prychnięciem—Obejrzmy coś—mruknął
—Obejrzyjmy! Jak śmiesz popełniać tak karygodne błędy przy studentce filologii?—spytała z niedowierzaniem, choć dało wyłapać się w tym nutkę rozbawienia.
—Oh, wybacz, nie jestem tak idealny jak ty, Giano—uśmiechnęła się pod nosem na jego odpowiedź, bowiem nie kryła się za nią kpina. On na prawdę tak ją postrzegał.
—Pomyślę nad tym, w jaki sposób mógłbyś odpokutować, a teraz pójdę ci po jakąś bluzę, bo szczytem moich marzeń nie jest opiekowanie się tobą, kiedy będziesz umierał z gorączką—sprawnie ześlizgnęła się z kanapy i udała się wprost do swojej sypialni.
—Będę na ciebie czekał!—krzyknął za nią brunet, w odpowiedzi dostając jedynie głośne parsknięcie.
I wtedy jeszcze nie wiedziała.
Nie zauważyła tego jak beznadziejnie ślepa była. Bo choć wzroku nigdy faktycznie nie straciła, to nie zdołała uchwycić tych wszystkich z pozoru mało znaczących momentów. Tego, że kiedy powinna ślęczeć nad książkami przygotowując się do egzaminów, jak to miała w zwyczaju, to telefon, w którym brunet poinformował ją o jego rzekomym wypadku wcale nie był przypadkowy. Że jego złe samopoczucie stanowiło jedynie pretekst do odwrócenia jej uwagi . Że momenty, gdy wyciągał ją z domu wieczorami na długie spacery, podczas gdy na jej twarzy nie znajdował się ani gram zakrywającego jej piękno makijażu, były jedynie przykrywką do poszerzenia jej strefy komfortu. Że komplementy, którymi obdarowywał ją w najmniej spodziewanych momentach, z każdym kolejnym spotkaniem zapuszczały silne korzenie w jej psychice. Że spontaniczność, która stanowiła synonim każdego ich wyjścia, była drogą do wyzbycia się z jej życia zbędnego analizowania. Że fakt, iż to do niej zwracał się o poradę w mało znaczących kwestiach, łechtał mile jej ego i pozwalał poczuć się choć na moment dla kogoś wystarczającą.
Nie wiedziała wtedy również, że słowa, które w tamtym momencie do niej wypowiedział, będą jednocześnie ostatnimi słowami, jakie padną z jego ust w jej kierunku zaledwie pół roku później, gdy uzna, że stała się ona wystarczająco silna i odetchnie po raz ostatni w jej objęciach.
Bo Georgiana Freyermond spotykając Rufusa Grimaldiego po raz pierwszy, stanęła oko w oko z osobą, która okazała się dużo lepszym aktorem od niej samej.
A uświadomiło ją w tym morze wylanych łez, tona człowieczeństwa, nieskończone pokłady szczerości, garść ciepłych wspomnień i te przeklęte zapiski. Jedyne co jej po nim pozostało.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro