Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

My Soul Was Cursed

Autor: nochyo


Przed przeczytaniem chciałabym tylko zwrócić uwagę na kilka rzeczy. Po pierwsze jestem bardzo młodą osobą (naprawdę bardzo bardzo młodą), dlatego mój styl pisania nie jest tak idealny, jak innych wybitnych twórców. Po drugie ja traktuję to jako zabawę oraz możliwość poznania obiektywnej opinii, więc stay chill i proszę się nie denerwować, bo przecież nikogo nie zmuszam do czytania moich prac. A teraz zapraszam do czytania x

***

𝐍𝐚𝐩𝐫𝐚𝐰𝐝𝐞̨ 𝐰𝐢𝐞𝐫𝐳𝐲ł𝐚𝐦, 𝐳̇𝐞 𝐰𝐲𝐭𝐫𝐰𝐚𝐦𝐲. 𝐙̇𝐞 𝐩𝐫𝐳𝐞𝐳̇𝐲𝐣𝐞𝐦𝐲 𝐭𝐞̨ 𝐥𝐚𝐰𝐢𝐧𝐞̨. 𝐙𝐚𝐰𝐢𝐨𝐝ł𝐚𝐦. 𝐌𝐨𝐣𝐚 𝐰𝐢𝐚𝐫𝐚 𝐛𝐲ł𝐚 𝐛ł𝐞̨𝐝𝐞𝐦. 𝐌𝐲𝐬́𝐥𝐚ł𝐚𝐦, 𝐳̇𝐞 𝐳̇𝐲𝐜𝐢𝐞 𝐧𝐚𝐮𝐜𝐳𝐲ł𝐨 𝐧𝐚𝐬 𝐰𝐢𝐞𝐥𝐞, 𝐚𝐥𝐞 𝐭𝐨 𝐩𝐫𝐳𝐞𝐰𝐲𝐳̇𝐬𝐳𝐚ł𝐨 𝐰𝐬𝐳𝐲𝐬𝐭𝐤𝐨. 𝐉𝐞𝐝𝐧𝐚𝐤 𝐣𝐞𝐬𝐭 𝐳𝐚 𝐩𝐨́𝐳́𝐧𝐨. 𝐂𝐢𝐞𝐛𝐢𝐞 𝐣𝐮𝐳̇ 𝐧𝐢𝐞 𝐦𝐚 𝐢 𝐣𝐞𝐝𝐲𝐧𝐞 𝐜𝐨 𝐦𝐨𝐠𝐞̨, 𝐭𝐨 𝐦𝐨𝐝𝐥𝐢𝐜́ 𝐬𝐢𝐞̨ 𝐨 𝐰𝐲𝐛𝐚𝐜𝐳𝐞𝐧𝐢𝐞 𝐝𝐨 𝐛𝐨́𝐬𝐭𝐰 𝐩𝐢𝐞𝐤𝐢𝐞ł.

𝐏𝐫𝐳𝐞𝐩𝐫𝐚𝐬𝐳𝐚𝐦, 𝐜𝐡𝐨𝐜𝐢𝐚𝐳̇ 𝐦𝐨𝐣𝐚 𝐝𝐮𝐬𝐳𝐚 𝐢 𝐭𝐚𝐤 𝐳𝐨𝐬𝐭𝐚𝐧𝐢𝐞 𝐩𝐫𝐳𝐞𝐤𝐥𝐞̨𝐭𝐚.

***

Wszystko ją przytłaczało. Czuła, że się topi. Nie mogła oddychać. Ktoś zabierał jej bezcenny tlen.

Przed oczami ponownie stanął jej ten sam obraz co zawsze.

Róża. Taka piękna, czerwona róża. Piękna, czerwona róża położona na kamiennej płycie.

Kamienna płyta. Taka zimna, przerażająca, kamienna płyta. Zimna, przerażająca, kamienna płyta, na której były wyryte złote litery.

Chciała dotknąć tych liter. Chciała wyczuć, co tam jest napisane, bo nie widziała. Słowa rozmywały się, kiedy tylko próbowała je przeczytać. Podniosła dłoń, żeby poczuć to zimno, które emanowało od płyty.

Kiedy już miała dotknąć liter, ręka zatrzymała się. Oddech ponownie zatrzymał się w jej płucach. Nie mogła odetchnąć. Czuła tylko zimno. To cholerne zimno, które dawała kamienna płyta.

Wszystko poczerniało, a przed oczami została tylko samotna, piękna czerwona róża.

Chłost powietrza wdarł się do jej płuc, kiedy otworzyła oczy. Wyrównywała oddech, wsłuchując się w galop swego serca. Nie podniosła się z łóżka. Wiedziała, że to był ponownie ten sen. Sen, który objawiał się co noc w jej umyśle od ponad piętnastu lat.

Odkąd skończyła sześć lat, czerwona róża nawiedzała ją w krainie snów.

Przekręciła leniwie głowę w lewo. Wzrok zatrzymała na tarczy zegara, który wisiał na ścianie po drugiej stronie małego pokoju. Wskazówki wskazywały na godzinę czwartą.

— Cholerna róża. — zachrypnięty głos wydarł się mimowolnie z jej gardła. Uwielbiała spać, niemalże kochała to robić. Niestety im wcześniej zasypiała, tym wcześniej koszmar ją wybudzał.

— Chanel? — gwałtownie odwróciła głowę w prawo w stronę drugiego łóżka. Wstała przerażona, ale po chwili uderzyła w nią bezpieczna rzeczywistość. Odetchnęła z ulgą.

— Dante, czy kolejnym razem możesz mnie tak nie straszyć? — westchnęła zmęczona. Usiadła na materacu, który zaskrzypiał pod jej ciężarem. Brunet zapalił małą lampkę stojącą na szafce nocnej obok niego, po czym wstał ze swojego posłania. Przeszedł przez cały pokój, by następnie klapnął na łóżku swej przyjaciółki.

— Znowu ten koszmar? — ciepły, troskliwy szept roznosił się po lekko oświetlonym pokoju.

Chanel tylko bezradnie pokiwała głową, po czym schowała z westchnięciem twarz w blade dłonie. Marzyła o tym, żeby chociaż jedna noc była dla niej spokojna. Tak bardzo chciała wymazać obraz pięknej czerwony róży leżącej na kamiennej płycie.

— Ten sen musi coś znaczyć. — kobieta związała swoje brązowe włosy w kucyka, a następnie wstała z posłania. — Idę zrobić sobie herbatę. Zrobić ci też?

— Ja chciałbym kawę. Na siódmą muszę iść do pracy, więc musiałbym się ogarnąć i nareszcie obudzić. — Dante westchnął męczeńsko. — Kurwa. Dlaczego Lorenzo każe mi wstawać o trzeciej skoro...

— Masz nie wspominać o swojej cholernej pracy w naszym mieszkaniu. — nieprzyjemne warknięcie zatrzymało bruneta od skończenia swojej wypowiedzi.

— Przecież...

— Przecież co? — wściekła Chanel ruszyła do wyjścia z pokoju. Wiedziała, że jeżeli będzie z Dante nadal w tym samym pomieszczeniu, to powie coś, czego będzie żałować.

Skierowała się do kuchni. Stanęła pośrodku czterech ścian. Zacisnęła dłonie w pięści. Chciała poczuć ból. Chciała, żeby ból fizyczny zamaskował jej złość. Wdech i wydech, wdech i wydech, wdech...

— Przecież wiesz o tym od ponad dziesięciu lat i...

— Ale bycie lichwiarzem nie jest normalnym zawodem do cholery! — krzyknęła szatynka o niebieskich oczach. Dwudziestojednoletnia kobieta odwróciła się w stronę mężczyzny.

Kolejne słowa zapieczętowały los, jaki przygotował im życie.

𝐓𝐫𝐚𝐠𝐞𝐝𝐢𝐚 𝐧𝐚𝐝𝐜𝐡𝐨𝐝𝐳𝐢ł𝐚.

Oszołomiony 22-latek patrzył z niedowierzaniem na swoją wieloletnią przyjaciółkę. Skanował wzrokiem jej twarz. Nie ominął żadnego piega na jej bladej facjacie, ale najdłużej zatrzymał się na lazurowych tęczówkach, które były takie same jak jego.

— Wiesz o tym i musisz się z tym pogodzić. Powiedziałaś kiedyś, że zaakceptujesz wszystko, co robię oraz że będziesz mnie wspierać. Liczyłaś się z tym kim jestem, kiedy dwa lata temu zamieszkaliśmy razem. — głos Dantego się załamał. W ostatnim czasie kłócili się nieustanie. Mimo swoich późniejszych przeprosin ponownie się wykłócali o byle błahostki...

— Ale łamanie ludziom palców to nie jest praca.

𝐁𝐨́𝐥 𝐧𝐚𝐝𝐜𝐡𝐨𝐝𝐳𝐢ł.

— Oj wybacz, ale ja nie mam tyle pieniędzy co ty, żeby pójść sobie na studia. — niebieskooki parsknął sarkastycznie. Miał już dość tego, że jego przyjaciółka robiła z wszystkiego „wielkie halo".

𝐒́𝐦𝐢𝐞𝐫𝐜́ 𝐧𝐚𝐝𝐜𝐡𝐨𝐝𝐳𝐢ł𝐚.

— Ja mam jakieś ambicje, więc je spełniam. A ty tylko siedzisz w zapleśniałych dziurach, zbierając opłaty za pożyczki w powalonej, nielegalnej firmie.

𝐂𝐢𝐞𝐦𝐧𝐨𝐬́𝐜́ 𝐧𝐚𝐝𝐜𝐡𝐨𝐝𝐳𝐢ł𝐚.

— Spierdalaj do swojego idealnego życia, studentko psychologii, panno Severide! — krzyk rozniósł się po ścianach kuchni. Chanel nie skuliła się ani nie zamilkła. Wręcz przeciwnie. Również zaczęła krzyczeć.

— Wypierdalaj do swojego zniszczonego i zapełnionego brudnymi pieniędzmi życia, lichwiarzu nielegalnej firmy pożyczkowej, panie Roy!

𝐒𝐭𝐫𝐚𝐜𝐡 𝐧𝐚𝐝𝐜𝐡𝐨𝐝𝐳𝐢ł.

— Spierdalaj do swojego Michaela!

— Nie wtrącaj w to mojego chłopaka, Dante.

𝐂𝐢𝐞𝐫𝐩𝐢𝐞𝐧𝐢𝐞 𝐧𝐚𝐝𝐜𝐡𝐨𝐝𝐳𝐢ł𝐨.

— To odpierdol się ode mnie!

𝐍𝐚𝐬𝐳𝐞 𝐬ł𝐨𝐰𝐚 𝐩𝐫𝐳𝐲𝐩𝐢𝐞𝐜𝐳𝐞̨𝐭𝐨𝐰𝐚ł𝐲 𝐥𝐨𝐬.

— Tego chcesz? — załamany cichy głosik Chanel Severide roznosił się w powietrzu i zanikał jak mgła.

— Jak niczego innego.

𝐍𝐚𝐬𝐳𝐞 𝐬ł𝐨𝐰𝐚 𝐩𝐫𝐳𝐲𝐰𝐨ł𝐚ł𝐲 𝐝𝐞𝐦𝐨𝐧𝐲.

— Okej. — szatynka nałożyła na twarz kamienną maskę, po czym wyminęła wściekłego bruneta.

𝐍𝐚𝐬𝐳𝐞 𝐜𝐳𝐲𝐧𝐲 𝐨𝐳̇𝐲𝐰𝐢ł𝐲 𝐤𝐥𝐚̨𝐭𝐰𝐞̨.

***

Ciemność pokrywała ulice Melbourne. Australia zawsze była czymś obcym dla Chanel. Pomimo tego, że mieszkała tam od urodzenia, to często czuła się tak po prostu dziwnie nieswojo.

Szatynka spacerowała w ciemnościach Australii, nie przejmując się o swoje bezpieczeństwo. W swoich oczach była samowystarczalna i potrafiła się obronić. W oczach innych panna Severide była wybuchową, z wielkim mniemaniem 21-latką, która przeżyła niesamowicie bolesny rozwód rodziców.

Dzieci czasem też przechodzą przez rozwody rodziców i im się tak wielce nie współczuje... ale kiedy twoja rodzicielka okazuje się lesbijką, która zdradziła swojego męża z kobietą, jest to... po prostu nienormalne. Ludzie rozwodzą się, bo się nie kochają już albo się rozwodzą, ale również, kiedy druga połówka zmienia swoją orientację seksualną. Wydawało się to nawet spokojne, gdyby nie fakt, że po rozprawie sądowej matka Chanel oświadczyła się swojej dziewczynie – Mirandzie Clarke.

Od tamtej pory ojciec dziewczyny – Garry Severide załamał się. Jego wielka miłość żeniła się. Chociaż dalej kochał Alice, to musiał zostawić ją w spokoju.

Przez to wszystko Chanel przestała wierzyć w miłość. Odseparowała się od ludzi, a jedyną osobą, jaką do siebie dopuszczała, był Dante Roy – jej przyjaciel.

Kiedy skończyła Woodville High School, opuściła rodzinne miasto – Adelaide i wyjechała do Melbourne na studia w University of Melbourne. Wtedy rozpoczęła nowy rozdział w swoim życiu i wtedy... Zakochała się.

Michael był dla niej ratunkiem. Wreszcie uwierzyła w miłość, a jej życie rozświetliło się wraz z jego przybyciem. To do niego mogła zwrócić się z pomocą, a on by jej nie zostawił. Był dla niej przyjacielem, chłopakiem, pomocnikiem, podporą, światłem w ciemności... Był jej wszystkim.

Był jej podporą, dlatego to do niego zadzwoniła, kiedy spacerowała w piżamie po ulicach miasta.

Pierwszy sygnał

Drugi sygnał

— Chanel? — głos w słuchawce spowodował uśmiech na twarzy panny Severide. Uwielbiała jego głos. Mogła słuchać go godzinami. — Skarbie, co się stało? Znowu ten sam sen?

Michael wiedział o jej koszmarach oraz o wielu innych jej sekretach. Był strażnikiem jej tajemnic. Bo przecież był jej wszystkim.

— Słuchaj... — zachrypnięty od płaczu głosik szatynki odbił się echem po opustoszałych uliczek Melbourne. — Tak jakby pokłóciłam się z Dante i chodzę sobie, gdzie mnie nogi niosą. Mogłabym wpaść do ciebie?

— Chanel, on ci coś zrobił? — pytanie mimowolnie opuściło gardło bruneta po drugiej stronie. Wiedział on, że Roy nic nie zrobi jego ukochanej, ale myśl sama narodziła się w jego głowie i objawiła się w postaci pytania.

— Zwariowałeś? — parsknęła Chanel bez cienia szczęścia. — On nigdy na mnie nie podniósł ręki i bardzo dobrze o tym wiesz. — łamliwy głosik zamienił się w ekspresowym tempie w ostry jak brzytwa warknięcie jak u psa. Severide pomimo kłótni zawsze broniła swego przyjaciela. Nie ważne co by się stało, oni trzymali się razem.

— Ale łamie palce ludziom, jest pierdolonym lichwiarzem i prawie mnie zabił. — brunet o brązowych oczach nie miał pojęcia, dlaczego dalej ciągnął bezsensowną wymianę zdań.

Michael Surke – student prawa w University of Melbourne nigdy nie potrafił zakończyć dyskusji, podczas których czuł się gorszy. – Oto była odpowiedź, dlaczego ciągnął tę rozmowę.

— Ale poprosiłam, żeby nic ci nie robił i posłuchał.

Stopklatki przemknęły po umyśle obojga. Chanel dokładnie pamiętała tamten dzień. Michael zadzwonił do niej, że potrzebuje pieniędzy. Okazało się, że zapożyczył się w firmie, w której pracował Dante. Dług był tak duży, że szef zwany Lorenzo zażądał zabić pana Surke. Kiedy Severide usłyszała od Dante, jaki dostał rozkaz, błagała go, by wstawił się za jej chłopaka. Udało się. Chanel nie wiedziała jakim cudem, ale udało się. Michael mógł być bezpieczny – dla niej to było najważniejsze.

— Co to dowodzi, Chanel? Że Dante jest potulny jak piesek, a ty jesteś jego właścicielką?

𝐍𝐚𝐬𝐳𝐲𝐜𝐡 𝐬ł𝐨́𝐰 𝐭𝐚𝐤𝐳̇𝐞 𝐧𝐢𝐞 𝐦𝐨𝐳̇𝐧𝐚 𝐜𝐨𝐟𝐧𝐚̨𝐜́.

— Wal się, Michael. Po prostu wal się. — słone łzy potoczyły się po policzkach szatynki w akompaniamencie odgłosu zakończenia połączenia.

Łzy to ponoć rzecz ludzka. Pokazują one, że mamy uczucia. Pokazują, że byliśmy już za długo silni. Ukazują naszą historię... historię zawartą w słonej wodzie.

Według Chanel również płacz był ludzką rzeczą, ale w jej opinii łzy nie mogły wypuszczać oczu przy drugim człowieku. Twierdziła, że łzy są czymś prywatnym, intymnym. Płacz jest dla nas samych, by poczuć się lepiej. Fałszywe łzy oczywiście się nie zaliczały do tego. Fałsz to kłamstwo, a kłamstwo to grzech, którego nie powinnyśmy popełniać.

𝐂𝐳𝐲𝐦 𝐬𝐨𝐛𝐢𝐞 𝐳𝐚𝐬ł𝐮𝐳̇𝐲ł𝐚𝐦 𝐧𝐚 𝐤ł𝐚𝐦𝐬𝐭𝐰𝐚?

***

Życie jest jak trytytka.

Może to jest dziwne oraz śmieszne porównanie, ale to prawda.

Życie jest jak trytyka.

Kiedy zaciśniesz trytykę, nie cofniesz tego działania. Tak samo jest z życiem. Jeśli spieprzymy sobie żywot, to nie przeniesiemy się w czasie, by to naprawić. Gdy zrobisz cokolwiek, już tego nie cofniesz i albo zostaną z tego wspaniałe wspomnienia, albo najbrutalniejsze, jakie zdołałeś przeżyć.

Życie to tak naprawdę sklejka, kolarz wspomnień oraz działań. Obieramy cel, drogę życiową, by być z siebie dumnym, bądź zadowolić wymagania innych. Cel musimy zdobyć tu – na Ziemii – bo nie wiemy, co nadejdzie dla nas po śmierci.

Więc jeśli nasza droga Chanel ma dobre rozumowanie, to możemy wywnioskować, że naprawdę życie jest jak trytyka.

— Ja pierdole. Dlaczego myślę o jakiś powalonych trytykach? — szatynka uszczypnęła brwi, kiedy uświadomiła sobie, że jej refleksje skłaniają się ku niepotrzebnym pojęciom. Jej oczy probowały śledzić tekst kolokwium, ale mózg był myślami gdzieś dalej. Umysł rozmyślał nad podobieństwem pomiędzy życiem, a trytyką.

— Panno Severide? — głos prowadzącego zajęcia rozbrzmiał nad nią. 21-letnia kobieta uniosła wzrok z kartki na siwego mężczyznę.

— Tak, panie profesorze?

— Zapytałem cię, dlaczego nie piszesz notatek na kartach, które wam dałem. Te notatki będą częścią waszej oceny końcowej oraz jest to sprawdzian czy naprawdę słuchacie co mam wam do powiedzenia. — w tamtym momencie Chanel chciała sobie przywalić w twarz. Myślała, że dostali kolokwium do napisania...

— Zamyśliłam się, panie profesorze. Wie pan... Rozmyślanie rzecz ludzka. — piegata szatynka wymyśliła na poczekaniu wymówkę.

— Dobrze. Chciałbym jednak przypomnieć, panno Severide, że to nie jest już liceum, a studia, więc jeśli chce pani porozmyślać i nie słuchać jak się produkuje, może pani stąd wyjść. — zirytowany profesor po chwili zwrócił się głośno do wszystkich obecnych na sali. — Jeśli chcecie, możecie wyjść! To nie jest już ani podstawówka, ani liceum i nikt nie trzyma was tu siłą! Jesteście dorosłymi ludźmi, dlatego, jeżeli nie macie do mnie szacunku oraz respektu, wyjdźcie! Jasne? — pomruki zgody rozległy się po sali wykładowej. Profesor Bercow zaczął ponownie opowiadać na temat psychiki seryjnych morderców oraz psychopatów.

Chanel przetarła dłonią twarz. Nie spała resztę nocy, bo kręciła się po ciemnych uliczkach Melbourne. Rozmyślała wtedy o swoich częstych kłótniach z najbliższymi, snach z różą w roli głównej oraz rozwodzie rodziców. Wróciła do mieszkania dopiero nad ranem, po tym jak Dante wyszedł do pracy.

Była przecież studentką psychologii... jak miała pomagać innym, skoro sama nie potrafiła zrozumieć siebie.

𝐃𝐥𝐚𝐜𝐳𝐞𝐠𝐨 𝐳̇𝐲𝐜𝐢𝐞 𝐳𝐠𝐨𝐭𝐨𝐰𝐚ł𝐨 𝐦𝐢 𝐭𝐚𝐤𝐢𝐞 𝐩𝐢𝐞𝐤ł𝐨?

***

Wracała wieczorem z wykładów. Kładła ociężałe kroki na ścieżce obok stadionu University Oval. Myślami była gdzieś daleko, aż nagle do jej umysłu wdarł się obraz róży.

Róża. Taka piękna, czerwona róża. Piękna, czerwona róża położona na kamiennej płycie.

Kamienna płyta. Taka zimna, przerażająca, kamienna płyta. Zimna, przerażająca, kamienna płyta, na której były wyryte złote litery.

Kobieta potrząsnęła głową. Te sny ją zabijały wewnętrznie. Ona wiedziała, że one mają jakieś znaczenie, ale nie miała pojęcia jakie. Chciała poznać znaczenie koszmaru, ale nie chciała go szukać. Złote litery co noc pojawiały się w jej głowie, ale też co noc nie potrafiła ich odczytać.

Podniosła wzrok ze swoich butów na rozciągającą się przed nią ulicą College Cres. Jej wzrok nagle wyłapał kaplicę. Po drugiej stronie ulicy był cmentarz. Melbourne General Cemetery wołał ją. Czuła, że musi tam pójść.

Rozejrzała się jeszcze szybko po ulicy, a następnie przebiegła przez nią. Kiedy stanęła przed obiektem, zauważyła kartkę z godzinami otwarcia. Cmentarz był zamykany o godzinie 18. Spojrzała na swój srebrny zegarek z bazaru.

Może i miała pieniądze, ale czasami przecież trzeba być Grażyną biznesu, bo po co przepłacać? Przecież zegarek z bazarku jest tak samo zajebisty, jak zegarek od Rolex'a.

Cmentarz zamknął się dwie godziny wcześniej. Ciche przekleństwo wydobyło się spomiędzy warg bladej szatynki.

Następny pomysł, jaki wpadł jej do głowy, był irracjonalny, ale musiała to zrobić. Czułą jakby musiała tam po prostu być. Jakby ten pojebany Melbourne General Cemetery ją wołał.

Przekonana swoich racji zrobiła to, o czym myślała.

Podeszła do krzaków. Schowała pomiędzy liśćmi oraz gałęziami swoją czarną torebkę, która była schowkiem dla jej notatek.

Następnie naciągnęła kaptur swojej czarnej kurtki na głowę.

Zaczęła rozglądać się za dziurą w krzakach, które otaczały cały cmentarz.

Chanel nie zarejestrowała, w którym dokładnie momencie przedostała się do środka. Pamiętała tylko tę niezliczoną ilość nagrobków.

Nie uciekała, nie żartowała sobie, nie biegała po grobach, nie zaczęła szukać jakiś śmiesznych napisów... Nie zrobiła nic. Stała. Po prostu stała i z fascynacją rozglądała się po otaczającym ją obiekcie.

Następnie... zaczęła normalnie spacerować.

Chodziła normalnie, jakby był to park. Patrzyła na nagrobki, jakby były drzewami. Przyglądała się zniczom, jakby były ptakami. Stawiała kroki swobodnie, jakby była to ścieżka.

Dla kogoś mogło to być przerażające.

Dla niej było fascynujące i niesamowite.

Cmentarz był miejscem spoczynku.

Co, jeśli oprócz zmarłych, żywi też mogli tam odpoczywać w spokoju? Dlaczego traktujemy cmentarz, jakby był czymś przeklętym, a wybieramy się tam z przymusu? Czemu stawiamy czystość płyty nagrobkowej nad nasze samopoczucie?

Nie chcesz iść na cmentarz, bo kojarzy ci się z kimś? To nie idź.

Boisz się przebywać na cmentarzu, bo wydaje ci się, że zmarli na ciebie patrzą? To nie idź.

Źle się czujesz? Nie idź.

Chcesz odpoczywać wraz ze zmarłymi? To idź...

Tak właśnie zrobiła Chanel.

Chciała odpoczywać wraz ze zmarłymi, więc poszła tam.

Kiedy przeczytała jedne ze złotych liter, przystanęła i zaczęła się cichutko śmiać.

— Właśnie widzę jebany grób Elvisa Presleya. — powiedział sama do siebie. Widziała w tym coś komicznego. Sama nie wiedział co dokładnie, ale coś. — Jestem totalnie pojebana. — westchnęła.

Zaczęła znowu iść. Wydawało jej się, że każdy grób jest inny. I jest to prawda.

Każdy nagrobek miał własną historię. To, co było pod nim oraz co wydarzyło się nad nim, było fragmentem historii. Innej historii, której wam już nie opowiem. Nas interesują losy Chanel Severide. Może w innym świecie, w innym czasie poznacie inne opowieści. Jednak to nie ja wam je opowiem. Ja opowiadam tylko tę jedną historię. Opowiadam wam historię biednej, zaklętej duszy.

Wracając do naszej bohaterki...

Chanel spacerowała swobodnie pomiędzy grobami. Myślała, jak zginęli ludzie, którzy leżeli pięć metrów pod ziemią. Może popełnili samobójstwo, a może zostali zamordowani... Ale to też już inne historie. Historie, których wam nie opowiem.

Wtedy poczuła to. Poczuła jakiś wiaterek, który mówił, żeby się odwróciła. Przystanęła. Chciała się obrócić, naprawdę chciała to zrobić. Coś jednak ją powstrzymywało. Wiatr mówił, żeby spojrzała za siebie. Zdrowy rozsądek mówił, że to będzie boleć. Nie wiedziała czego słuchać. Była rozbita.

Zacisnęła dłonie w pięści. Walczyła ze sobą. W jednej sekundzie chciała się obrócić, a już w kolejnej uciec jak najdalej.

Jednak zrobiła to.

Odwróciła się.

Jej wzrok wyłapał to.

Uderzyła w nią fala. A następnie wraz ze świadomością uderzyło w nią tsunami.

Oto widziała, czego szukała.

Oto zobaczyła swój największy lęk.

Róża.

Róża. Taka piękna, czerwona róża. Piękna, czerwona róża położona na kamiennej płycie.

Kamienna płyta. Taka zimna, przerażająca, kamienna płyta. Zimna, przerażająca, kamienna płyta, na której były wyryte złote litery.

— Żartujecie sobie ze mnie? — niebezpieczny szept zniknął w powietrzu jak dym, jak poranna mgła.

Oto była róża, która zwiastowała wszystko najgorsze.

***

Ciemność powoli zalewała przesmyki miasta. Tymczasem nad portem w Melbourne zawisły czarne chmury. Uliczka u ujścia rzeki Yarra skrywała jedną z najczarniejszych i najniebezpieczniejszych obłoków. To tam chowały się dwa diabelskie charaktery. To tam słowa stawały się coraz ostrzejsze i to tam o mało nie doszło do rękoczynów. Ale poczekajcie, wszystko po kolei...

Pan Roy nienawidził czekać, ale był zmuszony to zrobić. Jego szef natomiast uwielbiał wytrącać swoich pracowników z równowagi, a głównie Dante.

Kiedy z ciemności wyszła zniewalająca piękność, brunet odetchnął z ulgą.

— Długo trzeba na ciebie czekać, Lorenzo. — niebieskooki zeskanował wzrokiem stojącą przed nim diablicę.

Krótkie, przed ramiona brązowe włosy rozwiewał lekki wiaterek, a szare oczy spoglądały na niego z wyższością. Piegi jak zawsze zdobiły jej idealną cerę. Ubrana w czarną, najzwyklejszą sukienkę potrafiła przyciągnąć wiele oczu. Niestety byli w tamtej uliczce sami, a towarzyszył im wyłącznie szum Yarry.

Loren Dawson we własnej osobie stałą przed nim.

— Witam, Balboa. — brunet skrzywił się na pseudonim, którego używał w nielegalnej części Melbourne.

— Czego chcesz? Kazałaś mi przyleźć tutaj, a ja chciałbym pójść spać. — zirytowane parsknięcie uciekło spomiędzy warg.

Gdyby tylko jego ojciec żył... Dante nie musiałby pracować dla tej powalonej wariatki. Han Roy popełnił wiele błędów w swoim dość krótkim życiu, a jednym z nich było zamordowaniu rodziny rodziców Loren. To, to morderstwo zapieczętowało jego los. Karma wróciła do niego po kilku latach w formie Loren Dawson, zrozpaczonej córki ofiar. Dalej wszystko poszło gładko. Loren przyjęła pseudonim Lorenzo oraz firmę pożyczkową Hana.

Stworzyła swe własne imperium w imię swoich poległych rodziców.

— Potrzebuję ją poznać. — pewny siebie głos rozniósł się cichy echem po zakamarku portu. — Chce, żebyś ją porwał dla mnie, Balboa. — słowa wypowiedziane przez piękną szatynkę zamurowały Dante. Nie mógł. On nie mógł jej zdradzić. Wszystkich, ale tylko nie jej.

— Nie zrobię tego. — przerażone westchnięcie zawisnęło powietrzu, sprawiając rosnącą złość 25-latki. — Jesteś dla mnie jak siostra Lorenzo, ale nie zrobię tego.

Słowa rozjuszyły diablicę, która przed nim stała. W dwóch krokach była już przy nim. Brunet jeszcze do końca nie zrozumiał sytuacji, a już poczuł piekący ból w prawym policzku. Pięść Dawson odcisnęła czerwony ślad na skórze twarzy lichwiarza. Po chwili czarne szpony kobiety brutalnie zacisnęły się na prawym ramieniu niebieskookiego. Loren wskazała palcem drugiej dłoni jeden z tatuaży 21-latka na przedramieniu.

— Widzisz ten napis? — warknęła, a oszołomiony brunet spojrzał w miejsce, które pokazywała. Zesztywniał odczytujący ten cholerny tekst. — Przeczytaj go. — rozkazała. — Przeczytaj go w tej chwili. — wycedziła przez zęby, niemalże plując na niego. Z każdym słowem coraz bardziej wciskała paznokcie w jego ramię. Loren czuła jak skóra ciemnowłosego pęka powoli pod naciskiem jej szponów.

Dante przełknął ślinę, a następnie wykonał rozkaz.

— 𝘓𝘰𝘳𝘦𝘯𝘻𝘰. — odczytał.

— Jesteś moim pracownikiem. Moją własnością. Moim lichwiarzem i...

— Właśnie. — przerwał monolog swojej szefowej. — Jestem lichwiarzem, a nie porywaczem. — wyrwał ramię ze stalowego ucisku. Uwolnił się od jej ostrych szponów. Postawił dwa kroki w tył, po czym poprawił swój czarny T-shirt. — Rozróżniaj role pracowników, Lorenzo. — i ruszył w swoją stronę, zostawiając za sobą rozjuszoną diablicę. Wyszedł z całego portu Melbourne, zmierzając do swojego mieszkania, do swojego domu, gdzie mógł odetchnąć od swojego powalonego życia.

— Pieprzona Chanel Severide mi już nie ucieknie — szepnęła piegata szatynka w pustkę. — Bo to ja jestem reżyserem tego pieprzonego filmu zwanego życiem.

***

Ociężale stawiała kroki w stronę jednego z grobów.

W jej umyśle znajdowało się tylko jedno słowo: Róża.

Kiedy już była tak blisko, mogła nareszcie przeczytać złote litery. Te same złote litery, które ukazywały jej się co noc.

— Świętej Pamięci wszyscy ludzie, bo przecież wszyscy umrzemy. — odczytała z zaciśniętym gardłem. Następnie ulokowała wzrok w kwiecie.

Róża w jej śnie zawsze leżała na nagrobkowej płycie. W rzeczywistości była ona pod szklaną kopułą. Wieczna róża, która potrafiła spędzić pod szklaną osłonką nawet dwa lata, znajdowała się na środku grobu. Pod nią kolejne złote litery zostały wyryte.

— 𝘖𝘵𝘰 𝘳𝘰́𝘻̇𝘢, 𝘬𝘵𝘰́𝘳𝘢 𝘨ł𝘢𝘥𝘻𝘪 𝘨𝘳𝘻𝘦𝘤𝘩𝘺 𝘴́𝘸𝘪𝘢𝘵𝘢. — wraz ze słowami w głowie Chanel zaczęły przelatywać stopklatki.

𝘉𝘺ł𝘢 𝘮𝘢ł𝘺𝘮 𝘴𝘻𝘬𝘳𝘢𝘣𝘦𝘮. 𝘗𝘢𝘵𝘳𝘻𝘺ł𝘢 𝘻𝘦 ł𝘻𝘢𝘮𝘪 𝘸 𝘰𝘤𝘻𝘢𝘤𝘩 𝘯𝘢 𝘨𝘳𝘰́𝘣. 𝘉𝘺ł𝘺 𝘵𝘢𝘮 𝘰𝘴𝘰𝘣𝘺 𝘥𝘭𝘢 𝘯𝘪𝘦𝘫 𝘸𝘢𝘻̇𝘯𝘦, 𝘢𝘭𝘦 𝘯𝘪𝘦 𝘱𝘢𝘮𝘪𝘦̨𝘵𝘢ł𝘢 𝘬𝘵𝘰 𝘥𝘰𝘬ł𝘢𝘥𝘯𝘪𝘦. 𝘑𝘦𝘫 𝘮𝘢𝘭𝘶𝘵𝘬𝘢 𝘳𝘢̨𝘤𝘻𝘬𝘢 𝘻𝘢𝘤𝘪𝘴𝘬𝘢ł𝘢 𝘴𝘪𝘦̨ 𝘣𝘦𝘻𝘳𝘢𝘥𝘯𝘪𝘦 𝘯𝘢 𝘤𝘻𝘦𝘳𝘸𝘰𝘯𝘦𝘫 𝘳𝘰́𝘻̇𝘺, 𝘬𝘵𝘰́𝘳𝘢̨ 𝘵𝘳𝘻𝘺𝘮𝘢ł𝘢. 𝘗𝘰𝘥𝘦𝘴𝘻ł𝘢 𝘴𝘻𝘺𝘣𝘬𝘪𝘮 𝘬𝘳𝘰𝘤𝘻𝘬𝘪𝘦𝘮 𝘥𝘰 𝘴́𝘸𝘪𝘦𝘻̇𝘦𝘨𝘰 𝘨𝘳𝘰𝘣𝘶. 𝘗𝘰ł𝘰𝘻̇𝘺ł𝘢 𝘤𝘻𝘦𝘳𝘸𝘰𝘯𝘺 𝘬𝘸𝘪𝘢𝘵𝘦𝘬 𝘯𝘢 𝘴́𝘳𝘰𝘥𝘬𝘶 𝘱ł𝘺𝘵𝘺, 𝘬𝘢𝘮𝘪𝘦𝘯𝘯𝘦𝘫 𝘱ł𝘺𝘵𝘺, 𝘬𝘵𝘰́𝘳𝘢 𝘸 𝘵𝘢𝘮𝘵𝘺𝘮 𝘮𝘰𝘮𝘦𝘯𝘤𝘪𝘦 𝘸𝘺𝘥𝘢𝘸𝘢ł𝘢 𝘫𝘦𝘫 𝘴𝘪𝘦̨ 𝘵𝘢𝘬𝘢 𝘻𝘪𝘮𝘯𝘢.

— 𝘋𝘭𝘢𝘤𝘻𝘦𝘨𝘰 𝘯𝘪𝘦 𝘯𝘢𝘱𝘪𝘴𝘢𝘯𝘰 𝘪𝘤𝘩 𝘪𝘮𝘪𝘰𝘯 𝘪 𝘯𝘢𝘻𝘸𝘪𝘴𝘬? — 𝘮𝘢ł𝘢 𝘬𝘰𝘱𝘪𝘢 𝘊𝘩𝘢𝘯𝘦𝘭 𝘴𝘱𝘰𝘫𝘳𝘻𝘢ł𝘢 𝘯𝘢 𝘻𝘯𝘢𝘫𝘰𝘮𝘢̨ 𝘫𝘦𝘫 𝘬𝘰𝘣𝘪𝘦𝘵𝘦̨, 𝘬𝘵𝘰́𝘳𝘢 𝘴𝘵𝘢ł𝘢 𝘰𝘣𝘰𝘬 𝘯𝘪𝘦𝘫. 𝘗𝘪𝘦̨𝘬𝘯𝘢 𝘣𝘭𝘰𝘯𝘥𝘺𝘯𝘬𝘢 𝘶𝘬𝘭𝘦̨𝘬ł𝘢 𝘱𝘳𝘻𝘺 𝘥𝘻𝘪𝘦𝘸𝘤𝘻𝘺𝘯𝘤𝘦.

— 𝘕𝘪𝘬𝘵 𝘯𝘪𝘦 𝘮𝘰𝘻̇𝘦 𝘸𝘪𝘦𝘥𝘻𝘪𝘦𝘤́ 𝘨𝘥𝘻𝘪𝘦 𝘭𝘦𝘻̇𝘢̨, 𝘣𝘰 𝘬𝘵𝘰𝘴́ 𝘮𝘰́𝘨ł𝘣𝘺 𝘻𝘢𝘬ł𝘰́𝘤𝘪𝘤́ 𝘪𝘤𝘩 𝘴𝘱𝘰𝘬𝘰́𝘫. — 𝘫𝘦𝘫 𝘢𝘬𝘴𝘢𝘮𝘪𝘵𝘯𝘺 𝘨ł𝘰𝘴 𝘰𝘥𝘱ł𝘺𝘯𝘢̨ł 𝘸 𝘱𝘳𝘻𝘦𝘴𝘵𝘳𝘻𝘦𝘯́. 𝘉𝘭𝘰𝘯𝘥𝘺𝘯𝘬𝘢 𝘱𝘰𝘨ł𝘢𝘴𝘬𝘢ł𝘢 𝘮𝘢ł𝘢̨ 𝘊𝘩𝘢𝘯𝘦𝘭 𝘱𝘰 𝘸ł𝘰𝘴𝘢𝘤𝘩, 𝘱𝘢𝘵𝘳𝘻𝘢̨𝘤 𝘯𝘢 𝘯𝘪𝘢̨ 𝘻 𝘵𝘳𝘰𝘴𝘬𝘢̨. — 𝘖𝘵𝘰 𝘳𝘰́𝘻̇𝘢, 𝘬𝘵𝘰́𝘳𝘢 𝘨ł𝘢𝘥𝘻𝘪 𝘨𝘳𝘻𝘦𝘤𝘩𝘺 𝘴́𝘸𝘪𝘢𝘵𝘢.

Chanel powróciła do rzeczywistości, kręcąc głową. Poprawiła nerwowo kaptur na swojej głowie. Wspomnienie zawirowało w jej głowie, odtwarzając się na nowo i na nowo aż upadła na kolana. Czuła namacalną pustkę w sobie. Następnie nastał ból. Tak mocny, że aż załkała. Była przerażona. Nie pamiętała nigdy takiej sytuacji... aż do teraz.

— Hej! Wypierdalaj stąd! — Chanel odwróciła gwałtownie głowę w stronę męskiego głosu. Ochroniarz biegł w jej stronę, krzycząc na zmianę najróżniejsze przekleństwa.

Chanel uniosła się z klęczek i zaczęła uciekać w stronę, z której przybyła.

***

Zmachana szatynka zatrzasnęła drzwi swojego mieszkania. W korytarzu od razu znalazł się jej przyjaciel. Dante był zaniepokojony stanem szatynki.

— Co się stało? — umięśniony brunet podszedł szybkim krokiem w jej stronę i zamknął w stalowym uścisku. Pod jego dotykiem Severide westchnęła z ulgą, wtulając się w jego tors. Na jej twarzy pojawił się samoistnie uśmiech. Nie wiedziała, czy dlatego, że znowu przytulała się z Dante, czy dlatego, że zrozumiała nareszcie mniej więcej znaczenie róży z jej koszmarach.

— Nareszcie chyba mam szansę poznać tajemnicę róży. — piegata szatynka westchnęła ponownie.

𝐆𝐝𝐲𝐛𝐲𝐦 𝐭𝐲𝐥𝐤𝐨 𝐰𝐢𝐞𝐝𝐳𝐢𝐚ł𝐚 𝐣𝐚𝐤𝐚̨ 𝐜𝐞𝐧𝐞̨ 𝐦𝐢 𝐩𝐫𝐳𝐲𝐣𝐝𝐳𝐢𝐞 𝐳𝐚𝐩ł𝐚𝐜𝐢𝐜́ 𝐳𝐚 𝐭𝐨.

Po długich tłumaczeniach brunetowi co się stało, jednogłośnie stwierdzili, że muszą się spotkać z rodzicami Chanel.

— To co? Ponownie gramy w tym samym teamie? — zagadnął brunet zaczepnie.

— W tym samym teamie. — przytaknęła głową dziewczyna z uśmiechem na twarzy. — My kontra świat.

— My kontra świat. — powtórzył brunet, po czym ponownie objął przyjaciółkę ramionami.

𝐍𝐢𝐞𝐬𝐭𝐞𝐭𝐲 𝐛𝐲𝐥𝐢𝐬́𝐦𝐲 𝐣𝐚𝐤 𝐝𝐰𝐢𝐞 𝐤𝐬𝐢𝐚̨𝐳̇𝐤𝐢.

𝐎𝐛𝐨𝐣𝐞 𝐦𝐢𝐞𝐥𝐢𝐬́𝐦𝐲 𝐦𝐢𝐞𝐜́ 𝐝𝐰𝐚 𝐫𝐨́𝐳̇𝐧𝐞 𝐳𝐚𝐤𝐨𝐧́𝐜𝐳𝐞𝐧𝐢𝐚.

***

Koła czarnego samochodu toczyły się po asfalcie, póki Dante nie nacisnął hamulca. Po ośmiu godzinach tłuczenia się przez ulice Australii trafili nareszcie pod rodzinny dom Chanel.

Szatynka niepewnie stanęła przed drzwiami. Spojrzała w stronę swojego przyjaciela, a ten posłał jej pocieszający uśmiech. Kobieta westchnęła, ale i tak finalnie zapukała w drewnianą powłokę.

Po chwili przed przyjaciółmi stanęła 43-letnia kobieta. Jej włosy były koloru brązowego oprócz dwóch przednich pasemek, które były zafarbowane na blond. Jej wesołe brązowe oczy tryskały niemalże szczęściem na lewo i prawo.

Chanel się skrzywiła.

Stała przed nią właśnie osoba, która zniszczyła jej rodzinę.

Miranda Clarke – żona jej matki stała przed nią z uśmiechem na ustach jak gdyby nigdy nic.

— Witajcie. — odezwała się wesoło. Kiedy chciała podejść w stronę Chanel, by ją przytulić, ta natychmiast się odsunęła.

— Przyjechałam do moich rodziców, a nie do ciebie. Daruj sobie uprzejmości. — Severide warknęła nieprzyjemnie w stronę starszej szatynki, po czym wyminęła ją w przejściu, trącając barkiem.

Chanel westchnęła nostalgicznie, wspominając wspaniałe chwile spędzone wraz ze swoimi rodzicami w domu. Jednak kiedy spojrzała na swoją matkę, magiczna bańka pękła.

— Skarbie...

— Daruj sobie. — odezwała się dziewczyna ze sztucznym uśmiechem w stronę zielonookiej blondynki. — Tata już jest?

— Musiał przyjeżdżać aż z Lewiston, bo tobie zachciało się jakiś niby „ważnych" pogaduszek. — powiedziała zniesmaczona Alice. Nie podobała jej się obecność byłego męża w jej domu. Czuła się w jego pobliżu obco oraz dziwnie.

— A twoja córka musiała przyjeżdżać aż z Melbourne, więc nie porównuj, Alice ośmiu godzin drogi, a czterdziestu minut. — zza blondynki pojawił się mężczyzna. Pomimo swego wieku 48-latek trzymał się bardzo dobrze. Oprócz lekko pomarszczonej twarzy oraz kilku siwych nitek pomiędzy brązowymi włosami wyglądał wspaniale.

Chanel niemalże natychmiast pobiegła w jego stronę i z zapałem pięciolatka przytuliła go.

— Tęskniłam. — smutny szept dotarł do uszu Garry'ego Severide'a.

Wreszcie trzymał w rękach swój skarb, swoją księżniczkę.

***

— Co było w takim razie tak ważne, że zaszczyciłaś nas odwiedzić, Chanel? — parsknęła matka młodej Severide, kiedy zasiedli w piątkę w salonie.

— Kim jestem? — sapnięcie uciekło spomiędzy warg piegowatej szatynki. Nie miała pojęcia, czego do końca chciała się dowiedzieć. Tamto pytanie wydawało jej się najtrafniejsze.

— O co ci chodzi? — warknęła zirytowana Alice. — Jesteś Chanel Severide. Jesteś córką Garry'ego Severide'a oraz Alice Clarke. Jesteś studentką psychologii na University of Melbourne. Co niby chcesz wiedzieć? — blondynka się spięła. Nie chciała jej mówić prawdy. Nie chciała zaburzyć swojego, jak i jej świata. Nie mogła tego zrobić. Tu nie chodziło o Chanel, ale o nią samą. Musiała siebie chronić.

— Czyżby? — szatynka uszczypnęła brwi, ignorując pytanie swojej matki.

Tętno Alice wzrosło.

„Ona podejrzewa. Ona wie". — rozbrzmiewało to w głowie 42-letniej blondynki.

— Jesteś adoptowana. — wypaliła nagle.

— Co?

— Nie umiesz kłamać, Alice. Tak samo było jak mnie zdradzałaś – nie umialaś kłamać. — warknięcie opuściło gardło Garry'ego. Nie chciał on bowiem okłamywać już córki.

— Alice, skarbie. W porządku? — Miranda spojrzała zmartwiona na swoją żonę, która byłą blada, ale nikogo to nie obchodziło, bo show właśnie skradł Garry Severide.

— Straciliśmy z Alice dziecko. Nie mogliśmy oboje pogodzić się ze stratą. Alice była po próbie samobójczej. Nie była do końca poczytalna. Kiedy wyszła ze szpitala, zobaczyła cię jak siedzisz pod sklepem z czerwoną różą w ręku. Porwała cię. Ciotka Proudence jest położną, więc w jakiś sposób podrobiła twój akt urodzenia. I tak stałaś się Chanel Severide – córką Alice Severide oraz Garry'ego Severide'a.

— Co? — piśniecie wyrwało się samotnie z gardła Chanel.

Żyła w kłamstwie.

Całe życie miała usłane kłamstwami.

Wszystko było fałszem.

Wychowywała się na kłamstwach.

To wszystko dla niej działo się za szybko.

— Zostawcie mnie w spokoju. — drżący głosik Chanel odbił się od ścian salonu. Szatynka wstała gwałtownie z kanapy.

„Ucieknij" — nalegał głos w jej głowie. — „Ucieknij"

I tak też zrobiła.

Uciekła.

Uciekła jak tchórz.

***

Czarny samochód zaparkował na parkingu przed blokiem Chanel oraz Roy'a. Szatynka podczas ośmiogodzinnej drogi powrotnej nie odezwała się ani słowem. Dziewczyna ciągle siedziała oszołomiona na fotelu pasażera.

Dante oblizał wargi, by coś powiedzieć, ale nie miał pojęcia co. On sam był zszokowany postawą (nie)rodziców Chanel. Nie spodziewał się takich słów ze strony głównie Garry'ego.

— Nie powinnaś tak od nich uciekać. — odezwał się nareszcie. Brunet niespokojnie się poruszył na fotelu kierowcy. — Nie powinnaś być dla nich tak okrutna.

— To co powinnam niby, Dante? — warknęła, przekręcając głowę w stronę niebieskookiego. Pusty wzrok utkwiła w jego idealnej twarzy. — W dupie mam co powinnam zrobić! Okłamywali mnie! — wraz z krzykiem uwolniła emocje, od których tak bardzo chciała się wtedy odseparować.

— Zachowałaś się jak tchórz!

— Widocznie do cholery jestem tchórzem!

𝐊𝐨𝐥𝐞𝐣𝐧𝐞 𝐬ł𝐨𝐰𝐚, 𝐤𝐭𝐨́𝐫𝐞 𝐨𝐛𝐨𝐣𝐞 𝐧𝐚𝐬 𝐫𝐚𝐧𝐢ł𝐲.

— Jesteś zwykłą suką, Chanel! Oni się na ciebie otworzyli! Powiedzieli prawdę!

— I co? — parsknęła szatynka. — Mam im jeszcze zaklaskać i pogratulować, że nareszcie powiedzieli coś realnego!?

— Pierdol się! Ty miałaś rodziców! Powinnaś być wdzięczna Bogu, że dał ci ich!

— Oj wybacz, że ty jesteś sierotą! Z reklamacją zwróć się do Boga!

𝐑𝐚𝐧𝐢𝐥𝐢𝐬́𝐦𝐲 𝐬𝐢𝐞̨ 𝐧𝐚𝐰𝐳𝐚𝐣𝐞𝐦, 𝐧𝐢𝐞 𝐳𝐧𝐚𝐣𝐚̨𝐜 𝐥𝐢𝐭𝐨𝐬́𝐜𝐢.

— Widocznie muszę zwrócić się z reklamacją toksycznej przyjaciółki.

— Pytanie, Dante. — szepnęła dobitnie szatynka, pochylając się w stronę bruneta. — Kto tutaj jest toksyczny? Bo zdaje mi się, że to nie ja.

𝐙𝐚𝐝𝐚𝐰𝐚𝐥𝐢𝐬́𝐦𝐲 𝐬𝐨𝐛𝐢𝐞 𝐜𝐢𝐨𝐬𝐲, 𝐧𝐢𝐞 𝐳𝐰𝐫𝐚𝐜𝐚𝐣𝐚̨𝐜 𝐮𝐰𝐚𝐠𝐢 𝐧𝐚 𝐥𝐞𝐣𝐚̨𝐜𝐚̨ 𝐬𝐢𝐞̨ 𝐤𝐫𝐞𝐰.

— Wypierdalaj z tego samochodu. — warknął Dante.

— Ależ proszę. — i wyszła...

***

Po zadzwonieniu do ukochanego Chanel umówiła się z nim do Flagstaff Gardens. Jednak kiedy szatynka znalazła się w parku w umówionym miejscu, jego nie było.

Dziewczyna nie radziła sobie z całym tym syfem. Chciała zapomnieć. Chciała wymazać wspomnienia róży oraz wszystkiego co z nią jest związane.

Chanel uniosła wzrok, gdy usłyszała czyjeś kroki. Nie był to jednak Michael. Stała przed nią kobieta. Kobieta, która była tak bardzo do niej podobna, iż aż mogła pomyśleć, że widział swoje odbicie.

— Myślałam, że jesteś mniej podobna. — parsknięcie uciekło spomiędzy warg stojącej naprzeciwko niej szatynki. — Masz tylko inne oczy. Niebieskie.

Sparaliżowana Chanel nie wiedziała o co chodzi, ale za nim się poruszyła, ktoś złapał ją od tyłu.

𝐏𝐨𝐭𝐞𝐦 𝐛𝐲ł𝐚 𝐜𝐢𝐞𝐦𝐧𝐨𝐬́𝐜́.

𝐁𝐲ł𝐚 𝐩𝐨𝐩𝐢𝐞𝐫𝐝𝐨𝐥𝐨𝐧𝐚 𝐜𝐢𝐞𝐦𝐧𝐨𝐬́𝐜́, 𝐤𝐭𝐨́𝐫𝐚 𝐤𝐮𝐫𝐰𝐚 𝐛𝐲ł𝐚 𝐭𝐚𝐤 𝐩𝐮𝐬𝐭𝐚.

***

Pierwsze co usłyszała to chrabąszcze grające w trawie. Kiedy otwarła ociężale powieki, zobaczyła las. Las, który był ubrany w mrok. Noc otoczyła las, jak i całą Australię.

Panika wrastała w Chanel. Nie rozumiała. Jeszcze chwilę wcześniej czekała na swojego chłopaka, a potem tak po prostu zobaczyła swoje odbicie.

Zaczęła się nerwowo rozglądać po drzewach. Z każdym kolejnym spojrzeniem jej oddech przyspieszał.

Wyłapała dwie postacie w mroku.

— Obudziła się. — oschły ton kobiety z parku przełamał leśną ciszę.

— Zostaw ją, Lorenzo. — rozpoznała ten głos. Nie mogła uwierzyć. Wszyscy tylko nie on.

— Dante? — płaczliwy głosik szatynki rozbiegł się w głowie bruneta.

— A ze swoją siostrzyczką się nie przywitasz? — słowa kobiety przyprawiły Chanel o zwroty głowy.

— Co? — kiedy chciała do niej podjeść, zauważyła, że jest przywiązana do drzewa. Rozglądała się żałośnie, poszukując pomocy.

— Jestem Loren Dawson, a ty jesteś Rose Dawson, chociaż zapewne myślisz, że nazywasz się Chanel Severide. — Lorenzo kpiła sobie z niej. Miała ubaw z jej bezbronności. — Pora chyba poznać prawdę na temat naszej zajebistej rodzinki, nieprawdaż Rose? — Loren podeszła bliżej swojej siostry.

— Lore... — zaczął z tyłu Dante, ale nikt nie zwracał na niego uwagi.

— Oto róża, która gładzi grzechy świata. — parsknęła śmiechem Loren. — Cała rodzina myślała, że będziesz jakimś pierdolonym bogiem. Stałam z boku, kiedy to wspaniała Rose Dawson była obdarowywana różami. Co za ironia. Opowiem teraz co nieco o naszych wspaniałych rodzicach, których zdążyłaś pożegnać czerwoną różyczką.

— Ja nie chcę tego wiedzieć. — łzy lały się strumieniami z niebieskich oczu Chanel. — Chcę wrócić do domu.

— Nasi rodzice byli ćpunami. — kontynuowała Loren, nie zwracając uwagi na sprzeciwy siostry.

— Przestań!

— Brali pożyczki, by spłacać dilerów. Zadłużyli się w firmie pożyczkowej Hana Roy'a. Po tym, jak nie spłacili długów, on ich zabił.

— Chcę do domu. — zapłakała żałośnie szatynka przywiązana do drzewa.

Te słowa podziałały na drugą jak płachta na byka.

— A ja nie miałam domu przez 11 lat! — Loren wykrzyczała jej w twarz. — Tłukłam się po domach dziecka, kiedy ty żyłaś sobie u państwa Severide. Miałaś szczęście, że Alice cię porwała.

— Lorenzo, daj spokój. — obok krzyczącej szatynki stanął Dante. Był taki spokojny. Był tak kurwa cholernie spokojny, że Chanel chciała podejść i wydrapać mu jego oczy, by zrozumiał jej panikę. — Za dużo przeżyła.

— Właśnie, Balboa. — Loren wyprostowała się i chwyciła się coś zza pasa. — Za dużo przeżyła.

Lufa pistoleta wycelowana w Chanel błyszczała w blasku księżyca.

Rozległ się strzał.

Wyczekiwała chwili, w której nadjedzie ból.

Uchyliła drżące powieki. Jej wzrok wyłapał krew. Dużo krwi. Dante chwycił wiotkie ciało Loren. To on strzelił. Panika jeszcze bardziej wzrastała w Chanel. Nie wiedziała już kompletnie, o co chodzi do końca.

Głowa Loren opadłą na kolana Dante.

— Zdradziłeś mnie. — nikły szept wydobył się spomiędzy warg konającej. — Co czujesz? Bo ja tylko chęć posiadania domu, do którego mogłabym wrócić. Byłeś dla mnie jak brat, a...

—Tylko że to Chanel jest dla mnie jak siostra. Nie ty. — westchnął męczeńsko brunet.

A ona umarła.

Przestała się ruszać.

Ona nie żyła.

On ją zabił.

Jej przyjaciel kogoś zabił.

Sznurek zniknął w pewnym momencie. Chanel była wolna. Nareszcie byłą wolna. Nie panowała na swoim ciałem. Podbiegła w miejsce, w którym leżał pistolet Loren. Chwyciła go, a następnie przyłożyła do skroni swego dawnego przyjaciela.

Ku zaskoczeniu szatynki Roy powiedział:

— Zabij mnie. To ja jestem jednym z problemów.

Coś rozdzierało ją od środka. Z jednej strony chciała strzelić i odciąć się od ich przeszłości, a z drugiej byli przecież dla siebie wszystkim.

— Zabij! — krzyknął z frustracji, poprawiając lufę pomiędzy swoimi oczami. — Zapomnij o mnie. Zamieszkaj z Michaelem. Zdobądź prawdziwy dom. By to mieć, zrób to. Ja odejdę wraz z twoimi problemami. Policja już tu jedzie. Czas tyka.

Decyzja zapadła.

— Nie zrobię tego, wariacie! — opuściła pistolet. Nie potrafiła tego zrobić.

— Pamiętaj o tym, że cię kocham.

Następnie rozległ się strzał.

Martwe ciało upadło na leśne runo.

Zastrzelił się.

Cząstka Chanel właśnie wtedy umarła.

Dusiła się własnymi łzami.

On odszedł.

Odszedł bezpowrotnie.

Czyjeś ciepłe ramiona złapały ją od tyłu.

Czarne macki odciągały ją od ciała.

Nie! Ona musiała z nim być. Z jej wspaniałym Dante.

Może to też był jej czas?

Może ramię śmierci właśnie ją oplatało.

— Chanel! — ja przez szybę docierał do niej krzyk.

Moment... Znała ten głos.

Michael. To Michael się z nią szarpał.

Szarpał się, próbując wspólnie odejść od ciała.

— Błagam, puść! — krzyk zdzierał jej gardło. Niczym wariatka rzucała się na boki.

𝐎𝐭𝐨 𝐩𝐚𝐦𝐢𝐞̨𝐭𝐧𝐲 𝐝𝐳𝐢𝐞𝐧́, 𝐤𝐭𝐨́𝐫𝐲 𝐫𝐨𝐳𝐩𝐨𝐜𝐳𝐚̨ł 𝐤𝐥𝐚̨𝐭𝐰𝐞̨.

***

4 𝘭𝘢𝘵𝘢 𝘱𝘰́𝘻́𝘯𝘪𝘦𝘫

Blond kobieta poklepała biedną szatynkę po kolanie, a następnie udałą się do wyjścia.

— Odezwała się chociaż słowem? — nadzieja ponownie zapaliła się we wnętrzu Michaela, kiedy doktor Jenner zawitała w salonie, gdzie czekał jak co tydzień.

— Nie. Od czterech lat milczy. — westchnęła zmarnowana.

Tragedia była zbyt brutalna, by Chanel wyszła cało z niej.

— Tłumaczy swój brak głosu klątwą. — psycholożka oderwała się.

— Nie rozumiem pani.

— Przeczytam panu list, który napisała ostatnio Chanel. Na poprzedniej sesji mi go dała.

A następnie aksamitny głos psycholożki czytał tekst zgniecionej kartki w jej rękach.

𝐃𝐫𝐨𝐠𝐢 𝐃𝐚𝐧𝐭𝐞,

𝐓𝐫𝐚𝐠𝐞𝐝𝐢𝐚 𝐧𝐚𝐝𝐜𝐡𝐨𝐝𝐳𝐢ł𝐚.

𝐁𝐨́𝐥 𝐧𝐚𝐝𝐜𝐡𝐨𝐝𝐳𝐢ł.

𝐒́𝐦𝐢𝐞𝐫𝐜́ 𝐧𝐚𝐝𝐜𝐡𝐨𝐝𝐳𝐢ł𝐚.

𝐂𝐢𝐞𝐦𝐧𝐨𝐬́𝐜́ 𝐧𝐚𝐝𝐜𝐡𝐨𝐝𝐳𝐢ł𝐚.

𝐒𝐭𝐫𝐚𝐜𝐡 𝐧𝐚𝐝𝐜𝐡𝐨𝐝𝐳𝐢ł.

𝐂𝐢𝐞𝐫𝐩𝐢𝐞𝐧𝐢𝐞 𝐧𝐚𝐝𝐜𝐡𝐨𝐝𝐳𝐢ł𝐨.

𝐎𝐝𝐩𝐨𝐰𝐢𝐞𝐝𝐳 𝐦𝐢 𝐧𝐚 𝐩𝐲𝐭𝐚𝐧𝐢𝐞.

𝐃𝐥𝐚𝐜𝐳𝐞𝐠𝐨 𝐩𝐨𝐰𝐢𝐞𝐝𝐳𝐢𝐞𝐥𝐢𝐬́𝐦𝐲 𝐰𝐭𝐞𝐝𝐲 𝐭𝐞 𝐬ł𝐨𝐰𝐚?

𝐍𝐚𝐬𝐳𝐞 𝐬ł𝐨𝐰𝐚 𝐩𝐫𝐳𝐲𝐩𝐢𝐞𝐜𝐳𝐞̨𝐭𝐨𝐰𝐚ł𝐲 𝐥𝐨𝐬.

𝐍𝐚𝐬𝐳𝐞 𝐬ł𝐨𝐰𝐚 𝐩𝐫𝐳𝐲𝐰𝐨ł𝐚ł𝐲 𝐝𝐞𝐦𝐨𝐧𝐲.

𝐍𝐚𝐬𝐳𝐞 𝐜𝐳𝐲𝐧𝐲 𝐨𝐳̇𝐲𝐰𝐢ł𝐲 𝐤𝐥𝐚̨𝐭𝐰𝐞̨.

𝐔𝐤𝐨𝐜𝐡𝐚𝐧𝐲 𝐌𝐢𝐜𝐡𝐚𝐞𝐥𝐮,

𝐍𝐚𝐬𝐳𝐲𝐜𝐡 𝐬ł𝐨́𝐰 𝐭𝐚𝐤𝐳̇𝐞 𝐧𝐢𝐞 𝐦𝐨𝐳̇𝐧𝐚 𝐜𝐨𝐟𝐧𝐚̨𝐜́.

𝐉𝐞𝐝𝐧𝐚𝐤 𝐨𝐝𝐩𝐨𝐰𝐢𝐞𝐝𝐳 𝐦𝐢 𝐧𝐚 𝐣𝐞𝐝𝐧𝐨 𝐩𝐲𝐭𝐚𝐧𝐢𝐞.

𝐂𝐳𝐲𝐦 𝐬𝐨𝐛𝐢𝐞 𝐳𝐚𝐬ł𝐮𝐳̇𝐲ł𝐚𝐦 𝐧𝐚 𝐤ł𝐚𝐦𝐬𝐭𝐰𝐚?

𝐖𝐬𝐳𝐞𝐜𝐡𝐦𝐨𝐜𝐧𝐲 𝐁𝐨𝐠𝐮,

𝐎𝐝𝐩𝐨𝐰𝐢𝐞𝐝𝐳 𝐦𝐢 𝐧𝐚 𝐩𝐲𝐭𝐚𝐧𝐢𝐞

𝐃𝐥𝐚𝐜𝐳𝐞𝐠𝐨 𝐳̇𝐲𝐜𝐢𝐞 𝐳𝐠𝐨𝐭𝐨𝐰𝐚ł𝐨 𝐦𝐢 𝐭𝐚𝐤𝐢𝐞 𝐩𝐢𝐞𝐤ł𝐨?

𝐃𝐫𝐨𝐝𝐳𝐲 𝐫𝐨𝐝𝐳𝐢𝐜𝐞,

𝐍𝐚𝐫𝐞𝐬𝐳𝐜𝐢𝐞 𝐦𝐨𝐠ł𝐚𝐦 𝐩𝐨𝐳𝐧𝐚𝐜́ 𝐭𝐚𝐣𝐞𝐦𝐧𝐢𝐜𝐞̨ 𝐫𝐨́𝐳̇𝐲.

𝐆𝐝𝐲𝐛𝐲𝐦 𝐭𝐲𝐥𝐤𝐨 𝐰𝐢𝐞𝐝𝐳𝐢𝐚ł𝐚 𝐣𝐚𝐤𝐚̨ 𝐜𝐞𝐧𝐞̨ 𝐦𝐢 𝐩𝐫𝐳𝐲𝐣𝐝𝐳𝐢𝐞 𝐳𝐚𝐩ł𝐚𝐜𝐢𝐜́ 𝐳𝐚 𝐭𝐨.

𝐃𝐥𝐚𝐜𝐳𝐞𝐠𝐨 𝐦𝐧𝐢𝐞 𝐧𝐢𝐞 𝐨𝐬𝐭𝐫𝐳𝐞𝐠𝐥𝐢𝐬́𝐜𝐢𝐞?

𝐃𝐚𝐧𝐭𝐞, 𝐩𝐚𝐦𝐢𝐞̨𝐭𝐚𝐦 𝐧𝐚𝐬𝐳𝐞 𝐬ł𝐨𝐰𝐚.

„𝐌𝐲 𝐤𝐨𝐧𝐭𝐫𝐚 𝐬́𝐰𝐢𝐚𝐭."

𝐍𝐢𝐞𝐬𝐭𝐞𝐭𝐲 𝐛𝐲𝐥𝐢𝐬́𝐦𝐲 𝐣𝐚𝐤 𝐝𝐰𝐢𝐞 𝐤𝐬𝐢𝐚̨𝐳̇𝐤𝐢.

𝐎𝐛𝐨𝐣𝐞 𝐦𝐢𝐞𝐥𝐢𝐬́𝐦𝐲 𝐦𝐢𝐞𝐜́ 𝐝𝐰𝐚 𝐫𝐨́𝐳̇𝐧𝐞 𝐳𝐚𝐤𝐨𝐧́𝐜𝐳𝐞𝐧𝐢𝐚.

𝐉𝐞𝐝𝐧𝐚𝐤 𝐛𝐲ł𝐨 𝐩𝐫𝐳𝐞𝐜𝐢𝐞𝐳̇ 𝐝𝐨𝐛𝐫𝐳𝐞.

𝐀𝐳̇ 𝐳𝐧𝐨𝐰𝐮 𝐩𝐫𝐳𝐲𝐬𝐳𝐞𝐝ł 𝐜𝐳𝐚𝐬 𝐧𝐚 𝐤𝐨𝐥𝐞𝐣𝐧𝐚̨ 𝐤ł𝐨́𝐭𝐧𝐢𝐞

𝐊𝐨𝐥𝐞𝐣𝐧𝐞 𝐬ł𝐨𝐰𝐚, 𝐤𝐭𝐨́𝐫𝐞 𝐨𝐛𝐨𝐣𝐞 𝐧𝐚𝐬 𝐫𝐚𝐧𝐢ł𝐲.

𝐑𝐚𝐧𝐢𝐥𝐢𝐬́𝐦𝐲 𝐬𝐢𝐞̨ 𝐧𝐚𝐰𝐳𝐚𝐣𝐞𝐦, 𝐧𝐢𝐞 𝐳𝐧𝐚𝐣𝐚̨𝐜 𝐥𝐢𝐭𝐨𝐬́𝐜𝐢.

𝐙𝐚𝐝𝐚𝐰𝐚𝐥𝐢𝐬́𝐦𝐲 𝐬𝐨𝐛𝐢𝐞 𝐜𝐢𝐨𝐬𝐲, 𝐧𝐢𝐞 𝐳𝐰𝐫𝐚𝐜𝐚𝐣𝐚̨𝐜 𝐮𝐰𝐚𝐠𝐢 𝐧𝐚 𝐥𝐞𝐣𝐚̨𝐜𝐚̨ 𝐬𝐢𝐞̨ 𝐤𝐫𝐞𝐰.

𝐏𝐨𝐭𝐞𝐦 𝐛𝐲ł𝐚 𝐜𝐢𝐞𝐦𝐧𝐨𝐬́𝐜́

𝐁𝐲ł𝐚 𝐩𝐨𝐩𝐢𝐞𝐫𝐝𝐨𝐥𝐨𝐧𝐚 𝐜𝐢𝐞𝐦𝐧𝐨𝐬́𝐜́, 𝐤𝐭𝐨́𝐫𝐚 𝐤𝐮𝐫𝐰𝐚 𝐛𝐲ł𝐚 𝐭𝐚𝐤 𝐩𝐮𝐬𝐭𝐚.

𝐍𝐢𝐞 𝐜𝐡𝐜𝐢𝐚ł𝐚𝐦 𝐣𝐞𝐣 𝐳𝐧𝐚𝐜́.

𝐍𝐚𝐬𝐭𝐞̨𝐩𝐧𝐢𝐞 𝐳𝐨𝐬𝐭𝐚ł 𝐦𝐢 𝐨𝐝𝐞𝐛𝐫𝐚𝐧𝐲 𝐠ł𝐨𝐬.

𝐂𝐡𝐨𝐥𝐞𝐫𝐧𝐚 𝐤𝐥𝐚̨𝐭𝐰𝐚 𝐨𝐝𝐞𝐛𝐫𝐚ł𝐚 𝐦𝐢 𝐠ł𝐨𝐬.

𝐍𝐚𝐩𝐫𝐚𝐰𝐝𝐞̨ 𝐰𝐢𝐞𝐫𝐳𝐲ł𝐚𝐦, 𝐳̇𝐞 𝐰𝐲𝐭𝐫𝐰𝐚𝐦𝐲. 𝐙̇𝐞 𝐩𝐫𝐳𝐞𝐳̇𝐲𝐣𝐞𝐦𝐲 𝐭𝐞̨ 𝐥𝐚𝐰𝐢𝐧𝐞̨. 𝐙𝐚𝐰𝐢𝐨𝐝ł𝐚𝐦. 𝐌𝐨𝐣𝐚 𝐰𝐢𝐚𝐫𝐚 𝐛𝐲ł𝐚 𝐛ł𝐞̨𝐝𝐞𝐦. 𝐌𝐲𝐬́𝐥𝐚ł𝐚𝐦, 𝐳̇𝐞 𝐳̇𝐲𝐜𝐢𝐞 𝐧𝐚𝐮𝐜𝐳𝐲ł𝐨 𝐧𝐚𝐬 𝐰𝐢𝐞𝐥𝐞, 𝐚𝐥𝐞 𝐭𝐨 𝐩𝐫𝐳𝐞𝐰𝐲𝐳̇𝐬𝐳𝐚ł𝐨 𝐰𝐬𝐳𝐲𝐬𝐭𝐤𝐨. 𝐉𝐞𝐝𝐧𝐚𝐤 𝐣𝐞𝐬𝐭 𝐳𝐚 𝐩𝐨́𝐳́𝐧𝐨. 𝐂𝐢𝐞𝐛𝐢𝐞 𝐣𝐮𝐳̇ 𝐧𝐢𝐞 𝐦𝐚 𝐢 𝐣𝐞𝐝𝐲𝐧𝐞 𝐜𝐨 𝐦𝐨𝐠𝐞̨, 𝐭𝐨 𝐦𝐨𝐝𝐥𝐢𝐜́ 𝐬𝐢𝐞̨ 𝐨 𝐰𝐲𝐛𝐚𝐜𝐳𝐞𝐧𝐢𝐞 𝐝𝐨 𝐛𝐨́𝐬𝐭𝐰 𝐩𝐢𝐞𝐤𝐢𝐞ł.

𝐏𝐫𝐳𝐞𝐩𝐫𝐚𝐬𝐳𝐚𝐦, 𝐜𝐡𝐨𝐜𝐢𝐚𝐳̇ 𝐦𝐨𝐣𝐚 𝐝𝐮𝐬𝐳𝐚 𝐢 𝐭𝐚𝐤 𝐳𝐨𝐬𝐭𝐚𝐧𝐢𝐞 𝐩𝐫𝐳𝐞𝐤𝐥𝐞̨𝐭𝐚.

— Rozumie pan teraz?

— Tak. — przytaknął zdezorientowany brunet. — Dziękuję za dzisiejsze spotkanie.

— Oczywiście. Proszę dzwonić, gdyby coś się działo panu lub Chanel. — podali sobie ręce, a następnie psycholożka wyszła z mieszkania.

Kiedy zostali sami, nastała cisza.

Cisza trwająca 4 lata.

Jednak nastał szept.

Szept ten bowiem wprawił Michaela w osłupienie.

— Moja dusza jest przeklęta.

ᴋᴏɴɪᴇᴄ

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro