epokowe powidoki
Autor: Flegmatyzm
Winona Locrez miała wrażenie, że jest jednym wielkim bałaganem z wrzaskiem i piskiem w głowie.
Sama nie wiedziała, jak to się zaczęło.
Może był to moment, gdy zmarł jej tata, będący dla niej najważniejszym człowiekiem, takim, którego kochała tak mocno, jak nic innego nie byłaby w stanie kiedykolwiek pokochać. Może zaczęło się to tworzyć w momencie, gdy odwiedzała go codziennie po szkole, siedząc obok niego na niewygodnym plastikowym krzesełku i szkicując jego twarz. Łysą głowę, suche, popękane usta w odcieniu dojrzałej śliwki, duże oczy, których odcień przywodził jej na myśl kwitnące pąki akacji, a niebotycznie długie rzęsy rzucały cień na niegdyś albatrasową skórę, która w tamtym momencie była poszarzała i prawie że przezroczysta.
Opowiadała mu także o matematyce, o tym, jak nienawidzi (!!) tego przedmiotu, całej logiki zawartej w zadaniach i że ona jej nie dostrzega, bo w życiu rzadko kiedy coś jest białe lub czarne, tylko szare, bo w końcu wszystko ma swoje plusy i minusy, a matematyka tylko ją dołuje i doprowadza na skraj załamania nerwowego.
Zawsze jej wywód trwał dziesięć minut (nie więcej, nie mniej),po czym, gdy go kończyła, podnosiła wzrok znad szkicownika i jakby czekając na potwierdzenie od ojca, spoglądała mu głęboko w oczy, czekając, aż powie to co zawsze.
— Fatalna sytuacja Winona.
A następnie odwracali wzrok, a ona wracała do szkicowania, wspominając coś czasami o Homerze czy Arystotelesie, przerywając tym samym pikanie maszyn czy pojedyncze krzyki dochodzące z korytarza.
Winona wiedziała, że to się w końcu stanie. Tak wynosił rachunek prawdopodobieństwa, tym nocą krzyczały gwiazdy, kurz w jej pokoju, osiadły na grzbietach starych książek, tym świeciło słońce, o tym pisały najpiękniejsze wiersze, jakie kiedykolwiek przeczytała, czytała i przeczytać miała. I nie chodziło to, że Winona naiwnie wierzyła, że chemioterapia pomoże jej tacie, bo miała oczy i widziała, że z każdym zdaniem, słowem, głoską jego tembr głosu był coraz słabszy a Fatalna sytuacja Winona coraz cichsze.
I Winona dokładnie pamiętała to, jak opanowany i spokojny był jej głos, gdy siedziała na tym cholernie niewygodnym krzesełku i trzymała rękę zmarłego ojca, patrząc prosto w jego zamknięte powieki, grube, niczym gałęzie płaczącej wierzby rzęsy rzucające nikły cień na poszarzałe poliki, ściskając zimną dłoń ,a drugą gładząc jego łysą głowę, błagając, by nie odchodził, by nie zostawiał jej.
Zostawił.
Może był to moment, który nastąpił dokładnie tydzień później. Winona wiedziała, że coś jest nie tak. Czuła to, tak jak czuła uczucia kłębiące się w jej głowie, zlepki liter składające się w poetyczne zdania w poezji oraz tak jak czuła swój tembr głosu.
I może powinna tamtego dnia zostać w domu. Skłamać, że boli ją brzuch, gardło, głowa cokolwiek. Byleby tylko zostać w domu i być z mamą.
Nie została. Wypiła czarną kawę, zjadła jabłko i tak jak każdego poranka pocałowała mamę (która nieobecnym wzrokiem wpatrywała się w ścianę, nie mrugając) w czoło, po czym wyszła z domu, trzaskiem drzwi wyganiając ze ścian ostatnie oddechy życia.
Winona przez cały dzień czuła, że coś jest nie tak. Matematyka szła jej o wiele toporniej niż zwykle (a to graniczyło z cudem), na literaturze nie mogła skupić się na omawianych motywach powieści, jabłko i kawa podchodziły jej do gardła, deszcz padał zdecydowanie zbyt mocno i głośno a najpiękniejsze słowa zamieniły się w najohydniejsze, jakie kiedykolwiek dane było jej przeczytać.
Ogólnie rzecz biorąc, wszystko tamtego dnia było dobrze, ale jednak nie do końca.
I gdy wróciła ze szkoły do domu, wiedziała.
Bo gdy w salonie zastała swoją matkę, której brązowe loki były porozrzucane po białym dywanie, klatka piersiowa nie unosiła się a wokół była tylko i wyłącznie krew, wypływająca z jej poderżniętego gardła, czuła w powietrzu jak jej krzyk rozdziera wszechświat a chęć wyrwania sobie ścięgien palcami jedynie wzrosła.
Winona naprawdę nie wiedziała, co to zapoczątkowało. Wiedziała jednakże, że potem była już tylko i wyłącznie wrzaskiem, piskiem, krzykiem oraz wszechogarniającym matem, jakim nie śniło się nikomu. Nawet jej samej.
***
Winona miała niezwykły talent do pakowania się w bolesne oraz skomplikowane relacje.
Wszystko zaczęło się jakoś w połowie grudnia. Była godzina czternasta i w normalnej sytuacji (czy istnieją w ogóle normalne sytuacje?), byłaby jeszcze w szkole, jednakże z powodu ogromnej ilości śniegu – której od niepamiętnych czasów nie było w Ripollet– wszystkie szkoły zostały zamknięte, przez co Winona siedziała na miękkim obitym fuksją fotelu, w pobliskiej kawiarni, popijając gorąca czekoladę, gdy jej nozdrza podrażniał zapach parzonej kawy, przecinany przez głos Mariah Carey.
Winona westchnęła głośno, oderwała wzrok od wyjątkowo długiego akapitu w Tajemnej Historii Donny Tartt, rozglądając się po kawiarni, dopóki jej wzrok nie zatrzymał się na jednej osobie.
Dwa stoliki dalej, siedział wysoki chłopak. Gęste brwi były zmarszczone w skupieniu, przez co na jego czole także widoczna była jedna, podłużna zmarszczka. Loki opadały chłopakowi mu na ramiona i łaskotały gładki, lśniący policzek, przy czym golf w kolorze indygo sprawia, że wyglądał jak uosobienie dobra, piękna i najwspanialszych kwiatów oraz uśmiechów, jakie było dane Winonie kiedykolwiek zobaczyć.
Nie myśląc wiele, zabrała gruby notatnik do ręki, po czym szybkim krokiem skierowała się do jego stolika. Pikowany fotel w łososiowym odcieniu, po czym z szybko bijącym sercem ii rozbieganymi oczami, powiedziała.
— Pozwól się narysować.
A gdy chłopak podniósł wzrok znad swoich notatek, Winona poczuła, że krzywy nos, oczy mające w sobie wszystkie najpiękniejsze słowa, jakie kiedykolwiek zostały wypowiedziane, pełne usta w odcieniu cynobru oraz uśmiech rozświetlający stare deski podłogowe, wprawiający kurz w taniec czy zamieniający matematykę w najpiękniejszą dziedzinę nauki to coś, dlaczego warto przepaść.
Winona przepadła.
A gdy zachrypniętym głosem odpowiedział jej:
— Jestem Antonio i proszę, narysuj mnie, o ile chcesz — Serce Winony zabiło mocniej, tak jakby od początku istnienia gwiazd biło tylko i wyłącznie dla niego.
A następnie Winona narysowała go, co jakiś czas spoglądają na te żywe dzieło sztuki siedzące przed nią.
Po tym zdarzeniu Antonio zawsze ją znajdywał. W dosłownym znaczeniu tego słowa. Zapraszał ją na Facebooku do znajomych, wysyłał jej swoje ulubione cytaty, czy podbiegał do niej na korytarzu (bo jak się okazało na (nie) szczęście Winony, chodzili razem do szkoły. (Winona naprawdęnie wiedziała, jaki cudem nigdy go nie zauważyła), krzyczeć głośno LOCREZ!!
I przeszło to jakoś gładko, tak jak dzień przechodzi w noc, wschód w zachód, ciemność w jasność. Zaczęli mówić sobie spotykać się poza szkoła, chodzić razem do kina na noce horrorów, odrabiać wspólnie lekcje (a raczej Antonio je odrabiał) a Winona myślała a o tym, jak strasznie chciałaby hodować dla niego kwiaty, czytać mu wiersze czy śpiewać razem głośno i wyraźnie tak by wszystkie gwiazdy, cały układ słoneczny słyszał jak dla niego przepadła, gdy wkładał cienkiego papierosa pomiędzy swoje pełne wargi, odpalając go fioletową (Winona nie cierpiała fioletu, jednakże dla niego była w stanie zmienić się w ten kolor i pokolorować nim swój mały świat, będący jedynie malutką cząsteczką w ogromie innych małych światów.
Winona przy Antonio czuła się tak jakby odkryła w sobie nową osobę. Jakby była aktorką i odgrywała rolę na scenie, udawała kogoś, kim nie jest, a kim chciałaby być. Chciała złapać go za rękę, ściskać jego palce, oglądać i analizować linie papilarne, czuć metal jego pierścionków na swoim karku, policzku. Miała ochotę leżeć na jego kolanach, patrzeć jak pali cienkie papierosy, jak wypuszcza truciznę ze swoich płuc, by następnie nikotyna pomieszana z powietrzem docierała do jej nozdrzy i truła także ją. Bawić się jego lokami, badać ich strukturę, barwę, wdychać ich zapach i czuć jak śliskie i miękkie są. Chciała czytać mu wiersze, debatować z nim godzinami o polityce, gwiazdach, chmurach czy kolorach, słuchać jego interpretacji, tego, jak rozumie poezję czy śpiewać z nim Bohemian Rhapsody.
Chciała złapać jego dłonie i patrzeć w jego oczy, tak by sekundy, minuty, godziny, dekady, wieki, lata świetlne przemijały, a ona i tak rozkładałaby jego oczy na najpiękniejsze słowa, gesty i oddechy, tylko i wyłącznie po to, by złożyć je, a następnie rozebrać. I tak cały czas, a czas by przemijał, jednakże dla niej byłby tylko Antonio.
Winona pocałowała Antonio w ostatni dzień przed jej przeprowadzką do Nowego Jorku.
Spotkali się w parku. Pogoda tamtego wieczoru była paskudna. Deszcz lał jak z cebra, hałasując i uderzając w szyby oraz dachy każdego domu w Ripollet. Chmury były ciemne i raz na jakiś zaś słychać było głośne grzmienie, jednakże Winona ani razu nie dostrzegła błysku pioruna na niebie. Gdy w końcu dotarła do parku, z rozmazanym tuszem do rzęs spływającym po jej policzkach, mokrymi włosami przylepiającymi się do zmarzniętej skóry i przemoczonymi tenisówkami, czuła, że cos jest nie tak. Gdy podeszła do ławki, na której siedział, poczuła, jak jej serce zaczyna, szybciej bić, tak jakby każde bicie jego bicie, dawało oddech Antonio.
— Hej — powiedziała, a jej głos lekko się zatrząsł, z nierozumianych nikomu powodów.
— Hej — Także odpowiedział, spoglądając głęboko w jej oczy, a Winona nagle poczuła siętakstrasznie ...bezbronna. Jak nigdy w całym swoim życiu.
Odchrząknęła głośno, tak jakby z tym chrząknięciem chciała wyrzucić z siebie wszystkie palące ją od środka uczucia, myśli, piski ze swojej głowy, po czym oblizała swoje wargi i zaczęła.
— Jutro wyjeżdżam. Przeprowadzam się do mojego wujka, brata mamy. Do Nowego Jorku. To moja jedyna rodzina, jedyna, jaka mi została – powiedziała na jednym wdechu, przez co zaraz po tej wypowiedzi, wzięła głęboki wdech.
Winona naprawdę nie wiedziała, co ją do tego podkusiło. Może były to jego gęste brwi, loki opadające na ramiona lub oczy krzyczące najpiękniejszymi słowami, jakie kiedykolwiek przeszły przez ludzkie usta. A może był to wiatr szumiący piosenki lub księżyc pochłaniający światło Antonio, tylko i wyłącznie po to, by miał jak świecić.
Winona naprawdę nie wiedziała, jednakże nie wiele myśląc podeszła do niego w dwóch krokach, tak że czuła, jak jej serce przechodzi do jego klatki piersiowej i dotykając delikatnie jego policzków, pozwoliła powiekom opaść oraz jej ustom zbliżyć się do tych cynobrowych Antonio.
W momencie, gdy ich wargi styknęły się, poczuła jak w jej sercu, wybucha stado motyli, krzyk, pisk i mat obecny w niej, będący nią samą, ustaje, czas się zatrzymuje i obecne są tylko i wyłącznie te usta i to, że są tak blisko, a jednocześnie tak daleko, doprowadzało ją jednocześnie do rozpaczy i błogiej rozkoszy.
A gdy w końcu Winona znowu usłyszała piski i krzyki w swojej głowie, Antonio zniknął, zostawiając za sobą jedynie dźwięk, jaki wydało jej serce,upadając na ziemię i krusząc się na miliony kawałków oraz książkę, Portret Doriana Graya. Po otwarciu jej przez Winone, na pierwszej stronie napisane koślawym pismem było napisane:
Poznawaj człowieka po pierścionkach, papierosach oraz lakierze do paznokci. Wybacz Winono. Księżyc zgasł. Przepraszam.
Winona miała naprawdę niezwykły talent do pakowania się w bolesne oraz skomplikowane relacje.
***
Winona Locrez zapaliła swojego pierwszego papierosa w wieku szesnastu lat, miesiąc po śmierci taty, trzy tygodnie po samobójstwie mamy a dwa tygodnie po zamieszkaniu w Nowym Jorku z wujkiem Charliem.
Nie była pewna co do okoliczności, w jakich do tego doszło. Cofając się i wspominając o tym wydarzeniu, było ono dla niej jedną wielką plamą, którą de facto była sama ona-Winona Locrez. Czasami, gdy udało jej się przebrnąć przez farby, kolory i wszystkie słowa, spojrzenia a na końcu samą siebie, wydawało jej się, że zapaliła pierwszego papierosa na imprezie. Ta wersja wydawała jej się dość prawdopodobna, ponieważ pomiędzy ciągłym piskiem, krzykiem i matem, w małych dziurach swojego umysłu odnajdywała spojrzenia ludzi, fałszywe (oraz szczere, w znikomej ilości, ale szczere) uśmiechy, zapach potu, marihuany oraz siwy dym papierosów unoszący się nad jej głową, tak jak wszystkie demony, będące nią samą, bo największym wrogiem każdego człowieka jest on sam.
Czasami Winona patrzyła – a przynajmniej próbowała – na to z innej perspektywy. Takiej, jaką obrałby inny człowiek. Lepszy, bardziej lśniący, śliski, kolorowy, czyli w wielkim skrócie-będący kimś, kim Winona nigdy nie była i nie będzie, bo tak krzyczały gwiazd i tym piszczały sztućce przy jedzeniu. Patrząc na to z innej perspektywy (perspektywy lepszego, jaśniejszego człowieka), dochodziła do wniosku, że może swojego pierwszego papierosa zapaliła samotnie. Może był to moment, gdy wujek Charlie i ciocia Octavia pojechali odwiedzić swoich znajomych, mieszkających na Brooklynie, a ona dostała ataku paniki. Pamiętała, jak jej gardło było chorobliwie suche, ciało raz za razem oblewane zostawało przez napady zimna i gorąca a jej głowa była jedynie zlepkiem przypadkowych liter, oddechów spojrzeń, bo tym w teorii jesteśmy, to nas tworzy, bo MY to jedynie małe zlepki wszechświata, tworzące kolejny minimalistyczny świat wśród ogromu życia. To, co sprawiło, że Winonie wydawało się, że to prawda był rozbrzmiewający odgłos zapalonej zapalniczki, drżenie ruchu rąk i to jak spoconymi opuszkami poprawiała swoje okulary oraz krzyk, jaki z siebie wydawała, w którym dało się słyszeć pojedyncze zdanie, które za każdym razem było coraz słabsze.
Nie zostawiaj mnie.
Winona naprawdę nie umiała określić tego jednego kluczowego momentu, który zapoczątkował jej cholerne uzależnienie, jednakże wiedziała, że po tym pierwszym papierosie, był już tylko drugi, czwarty, piętnasty a z każdym papierosem krzyki w jej głowie się zwiększały, ludzi uśmiechali się szerzej (co nie oznaczało, że szczerzej) a ona czuła już tylko coraz więcej emocji i nieodpowiednich uczuć.
Bo tym właśnie była Winona Locrez. Nieodpowiednim zlepkiem całego wszechświata, przy tym nosząc w sobie kompletną pustkę.
***
Dochodziła godzina dwudziesta druga. Słońce już dawno zaszło, ustępując miejsca swojemu bliskiemu przyjacielowi — księżycowi, który blaskiem okalał uśmiechy ludzi, liście na drzewach i chodnikach, piasek na plażach, a także Winone. Siedziała na ławce zaraz przy postoju dla żółtych taksówek z czarnymi, podłużnymi paskami, wyjściu z lotniska, przez które raz za razem wychodzili turyści i mieszkańcy — niektórzy krzyczeli do telefonów, agresywnie ciągnąc za sobą walizki, inni obejmowali się nawzajem, wymieniając spostrzeżenia na temat lotu, pobytu, zabytków, które zobaczyli czy ludzi, których spotkali, śmiejąc się głośno raz za razem. Byli także ci, co szybkim krokiem przechodzili przez szklane drzwi, kierując się do taksówek, a stukot ich obcasów odbijał się w głowie, gdy z namacalnym oburzeniem trzaskali drzwiami samochodów. A w tym wszystkim znalazła się Winona, która od dobrych trzydziestu minut siedziała na metalowej, wrzynającej się w tyłek ławeczce. Z niecierpliwieniem dobcasem swojego botka, wystukiwała nikomu nieznany rytm, o beton, poprawiając co jakiś czas rękawy swojego swetra, obciągając go w dół, lub zakładając za uszy niesforne kosmyki długich, ciemnobrązowych włosów rozwiewanych przez wiatr, który z każdym podmuchem zabierał resztki jej cierpliwości w nieznane lądy, przekazując je górom Szwajcarskim, by te zrobiły z nim, co chciały i rozrzuciły go na cztery strony świata.
Winona naprawdę nienawidziła czekać. Ogólnie rzecz biorąc, Winona nienawidziła dużej ilości rzeczy. Brukselki, zniczy, matematyki (!!!), fałszywych uśmiechów, samej siebie, jednakże w tym wszystkim było czekanie. Nienawidziła także monotonii i rutyny, jednakże uwielbiała jasne i klarowne zasady, bo to one dawały jej poczucie jakiekolwiek bezpieczeństwa, tego, że oddycha, jej organizm funkcjonuje i to tak naprawdę zasady były jej kotwicą, tym co jakoś przytrzymywało ją w połowie morza, nie ciągnąc w dół.
A jedną z podstawowych zasad Winony Locrez był brak spóźniania się.
W momencie, gdy z głośnym westchnięciem, wstała, zamierzając udać się do taksówki i samej dostać się na miejsce poczuła, jak coś zaciska się na jej ramieniu, na co zbyt zaznajomiona z takimi sytuacjami, obróciła się szybko, trafiając swoją pięścią prosto w nos osobnika.
— Kurwa — Chłopak (jak się okazało), złapał się za nos, z którego ciurkiem leciała ciemnoczerwona krew, brudząca opalone dłonie osobnika, a także beton, na który kropelka za kropelką skapywała ciecz.
Winona postawiła krok do tyłu, zaciskając kurczowo dłoń na pasku swojej sportowej torby, trzymając w drugiej, wolnej ręce walizkę, a nogami ściskając swój trzeci bagaż, spoglądając spod byka na chłopaka, zerkając co jakiś czas na taksówki i wyceniając ile metrów, w razie niebezpieczeństwa musiałaby przebiec, tak by nie zostać złapaną.
W normalnej sytuacji, w Nowym Jorku dawno uciekałaby, tam, gdzie pieprz rośnie, jednakże coś podpowiadało jej, by zostać i poczekać na rozwój wydarzeń. Nie umiała dokładnie określić dlaczego, nagle jej wyczulony instynkt obrończy uległ, jednakże w takich sytuacjach zazwyczaj zaczepiali ją mężczyźni z czterdziestką na karku, sześcioma zerami na koncie, ubrani od stóp do głów w Lanvina lub Bossa, zazwyczaj ze szklanką pięćdziesięcioletniego koniaku lub whisky w dłoni, pachnący piżmem czy sandałowcem, oblizujący się obleśnie na widok każdej kobiety przed dwudziestką w sukience. Jednakże chłopak stojący przed nią, nie był materialistycznym, aroganckim bucem w garniaku a zwykłym nastolatkiem. Na oko miał lat osiemnaście, może nawet siedemnaście. Ubrany był w oversizową bluzę w kolorze szarym, sięgającą mu do połowy ud, oraz zwykłe czarne spodnie. Na stopach miał znoszone, białe (bardziej szare, przez osiadły na nich brud) Vansy. Niestety Winona nie mogła dokładnie dostrzec jego twarzy, przez to, że przez cały czas trzymał zaciśniętą dłoń przy swoim nosie.
— Nazywasz się Winona Locrez, prawda? — zapytał, gdy po wytarciu krwi chusteczką, przeniósł na nią spojrzenie swoich oczu. Winona dostrzegła, że miały one brązowo czarny odcień.
— Skąd wiesz? — zapytała lekko przerażonym tonem, zaciskając bardziej kurczowo dłonie wokół bagaży, rzucając orientacyjne spojrzenie w stronę taksówek.
— Jestem Quentin. Quentin Oliviero. — wyciągnął w jej stronę swoją dużą dłoń, jednakże, gdy jedyną reakcją ze strony Winony było to, że jej serce zabiło mocniej z przerażenia, a nogi wykonały kolejny krok do tyłu, gotowe zaatakować taksówkę, roześmiał się promiennie, tak jakby jego śmiech mógł zaciągnąć do tańca zmarłych i wprowadzić świat w kolejny Złoty Wiek, dodał — Miałem odebrać cię z lotniska i zawieźć do domu Ambrose'a Articale.
Na tę wiadomość Winona wypuściła z siebie pełne westchnięcia ulgi, opuszczając w dół walizkę i spoglądając ze spokojem na jego twarz.
Miał wyraźnie zaznaczone kości policzkowe. Pełne usta przywodziły Winonie na myśl czerwone i soczyste jabłka, rosnące w sadzie. Jego ciemnobrązowe oczy krzyczały dobrem i jasnością, czarne kosmyki idealnie kontrastowały z oliwkową karnacją, tak samo, jak grube, ciemne, symetryczne brwi oraz niebotycznie długie rzęsy, wyglądające trochę jak haftowana falbanka. W wielkim skrócie: wyglądał jak piękny wiersz.
— Spóźniłeś się — wytknęła mu, zakładając niesforny kosmyk włosów za ucho, wypychając przy tym lekko swój policzek językiem, czując, jak wrzaski i piski w jej głowie się nasilają. Przymknęła na chwilę oczy, gdy rześki wiatr, owiał jej twarz, a jedyne czego w tamtym momencie zapragnęła, to być wiatrem i odlecieć gdzieś daleko i w nieznane, gdzie Winona nie będzie znała swojego imienia.
— Tak wyszło — powiedział, a gdy się uśmiechnął, poczuła się strasznie onieśmielona, że dostąpiła zaszczytu widzieć jego uśmiech i zawarty w nim sens wszystkiego.
A następnie wziął jej walizki w swoje dłonie i skierował się w stronę białego Pickupa, stojącego nieopodal.
***
Szkoła (o ile można to tak nazwać), wybudowana była na niewielkim wzniesieniu, gdzieś w głębi lasu, przez co jedynym odgłosem zakłócającym sen słońca, były żwirowe kamyczki, przesuwające się pod stopami Winony, gdy ta w osłupieniu wpatrywała się w budowlę, która zmaterializowała się przed nią. Wybudowany z czerwonej cegły gmach, mający małe wieżyczki, oraz okrągłe okna, w których gdzieniegdzie paliło się światło, był całkowicie inną formą przepychu i tym, co dotychczas znała Winona. Definicja stylu i elegancji, którą dotychczas poznała, była surowymi, białymi ścianami, czarnymi meblami, złotymi dodatkami, pachnąc przy tym skórą i ostrymi perfumami od Salvatore Ferragamo, jednakże to była inna definicja tego słowa. Ten gmach był czymś więcej i gdy tylko Winona na niego patrzyła, czuła zapach uczuć, historii i sztuki.
W momencie, gdy stanęła przed mosiężnymi, dębowymi drzwiami z czarną kołatką i wygrawerowanym, złotym napisem Ród Artical, z niewiadomych powodów, nagle zaczęła się stresować. Złapała swoją górną wargę, dolnym rządem zębów, po czym głowie postanowiła zacząć układać swoich ulubionych malarzy alfabetycznie. W momencie, gdy doszła do Moneta, poczuła, metaliczny posmak krwi w buzi, a jej głowa piszczała, krzyczała, wrzeszczała, zamalowując swój cały umysł węglem, drzwi otworzyły się powolnie, na co Winona usłyszawszy cichy skrzyp, przestała maltretować swoją wargę, wypuszczając ją, spomiędzy zębów.
Mężczyzna stojący przed nimi miał ponad sześćdziesiąt lat. Jego niezbyt bujna czupryna, pokryta była siwizną, tak samo, jak delikatny, kilkudniowy zarost okalający okolice brody oraz zmierzwione brwi. Na zakrzywionym nosie leżały okulary, w drucianych oprawkach, za którymi kryły się bystre szare oczy, błyskające iskierkami optymizmu i najpiękniejszych kolorów, czekających na odkrycie. Okryte były one wachlarzem, niezbyt długich rzęs. Ubrany w lnianą, niebieską koszulę oraz czarne, bawełniane spodnie, taksował dziewczynę dokładnym spojrzeniem, opierając ciężar swojego całego ciała na drewnianej lasce, którą kurczowo zaciskał w prawej dłoni, a wzrok dziewczyny dopiero teraz, jakby z lekkim opóźnieniem spadł na jego lewą nogę, a raczej jej brak.
— Jaki jest twój ulubiony malarz, Winono? — zapytał nagle, wprawiając Winone w zakłopotanie, przez co ta poczuła się jak w szkole, gdy nauczycielka brała ją do tablicy i odpytywała przy całej klasie, a ta w zdenerwowaniu wykręcała swoje palce.
— Edvard Munch — odpowiedziała, zbyt zmęczona podróżą, oddychaniem, sama sobą, by zaimponować mężczyźnie i podać bardziej kreatywną odpowiedź.
Szare oczy mężczyzny błysnęły, a kąciki jego ust wykrzywiły się w delikatnym, ledwo widocznym uśmiechu, takim jak wiatr, rozrzucający włosy Winony na cztery strony świata. — Więc jesteś tym typem — powiedział bardziej do śpiącego słońca i czujnych drzew, niż kogokolwiek innego. — Tak dawno nie spotkałem nikogo takiego — Wzrok swoich tęczówek wbił w te Winony, przez co ta nagle poczuła się tak, jakby rozkładał ją na czynniki pierwsze, kości, mięśnie, plany, marzenia i jakby wiedział. — Wejdźcie — Winona rzuciła szybkie, skonsternowane spojrzenie Quentinowi, jednakże ten jedynie wzmocnił ucisk swoich rąk na walizkach, wchodząc do domu, na co dziewczyna poprawiła pasek swojej torby, wiszącej na jej prawym ramieniu, przekraczając próg domu.
W momencie, gdy mosiężne drzwi zamknęły się za nią z cichym trzaskiem, Winona podniosła swój wzrok z dębowej podłogi, wbijając go przed siebie i w tym samym czasie poczuła, jak jej oddech zamiera. Ściany całego wyłożone były ciemną, drewnianą boazerią. Po jej prawej stronie znajdowało się wielkie pomieszczenie, będące najprawdopodobniej salonem, ponieważ przed ogromnym, antycznym kominkiem, stały trzy, dużych rozmiarów, pikowane kanapy w odcieniu butelkowej zielenie, ustawione w półokrąg. Zaraz obok nich, znajdowały się drzwi, prowadzące najprawdopodobniej do innego pomieszczenia, a obok nich kolejne, lekko uchylone, przez które Winona dostrzegła regał z książkami. Dopiero teraz zwróciła uwagę na to, że przed kominkiem rozłożone były farby akrylowe, płótno oraz różnej wielkości pędzle, wsadzone w kubeczek z wodą, która w tamtym momencie barwą przypominała kawę z mlekiem, a na ścianach wisiały przeróżne obrazy, przedstawiające wszytko i nic, śmierć i życie, księżyc i słońce, miłość i nienawiść. Winona pomyślała, że w całym domu unoszą się dobre i złe oddechy, uśmiechy, słowa i relacje, których nikt nie zrozumie.
— Jesteś głodna Winono? — Z letargu wyrwał ją ciepły głos mężczyzny, na co ta pokręciła głową, będąc zbyt zapatrzoną w obraz przedstawiający zachód słońca, by odpowiedzieć.
— W takim razie odprowadzę ją do pokoju — To był Quentin. Położył swoją dużą dłoń na ramieniu Winony, popychając ją w stronę ogromnych, krętych drewnianych schodów, które z każdym ich krokiem wydawały ciche jęki.
Piętro było jednym, długim korytarzem z tysiącem różnych drzwi. Podłoga wyłożona była bordową wykładziną, natomiast cała, prawa szerokość ściany była zajęta przez książki o różnym wieku, gatunku, historii zawartej w środku. Na ich grzbietach osiadł kurz, jednakże kierując się za Quentinem do drzwi, dostrzegła takie tytuły jak Dziwne losy Jane Eyre, W księżycową jasną noc czy Cierpienia młodego Wertera. W końcu zatrzymali się przy drzwiach na samym końcu korytarza. Światło księżyca wpadające przez okrągłe okno rzucało poświatę na świerkowe drewno, ukazując złoty, wygrawerowany numerek 525.
— To twój pokój — Wypełniony słońcem i miłością do bliźniego, głos Quentina, rozbrzmiał przy jej uchu. Odwróciła głowę w jego stronę, uśmiechając się delikatnie, na co w odpowiedzi dostała uśmiech, mogący uratować ludzi przed wojną i życiem. — Z racji tego jest jutro sobota, lekcji nie ma, jednakże śniadanie grupowe jest obowiązkowe, dlatego staw się o dziewiątej trzydzieści przed moim pokojem. Numer 897. Pokażę ci cały dom i zejdziemy razem na posiłek. Dobrze? — zapytał, na co ta pokiwała głową, posyłając mu uśmiech i mówiąc krótkie:
— Dobranoc — Z prawą dłonią zaciśniętą na pozłacenej klamce, lewą ściskając, pierwszą walizkę,a drugą trzymając pomiędzy swoimi kolanami.
— Dobranoc — odpowiedział, a następnie odwrócił się na pięcie, odchodząc przed siebie.
W momencie przekroczenia pokoju przez Winone pierwszym co zrobiła, było zostawienie dwóch fioletowych walizek oraz sportowej torbę, przy ścianie, po czym po omacku rozpoczęła szukanie włącznika. Gdy swoją kościstą dłonią, wyczuła pstryczek, nacisnęła go, a żółte światło oświetliło dużych rozmiarów pokój.
Jego podłoga wyłożona była starymi, drewnianymi deskami. Ściany miały kolor kawy z mlekiem i zapewne w sklepie meblowym farba, którą zostały pomalowane, nazywałaby się „Karmelowy połysk" lub „Księżycowa kawa". Przy prostokątnym oknie, okalającym swoim światłem drewniane biurko oraz pikowany, łososiowy fotel przed nim, znajdowało się wielkie, dwuosobowe łóżko, zakryte narzutą w kolorze fuksji. Natomiast po lewej stronie pokoju stała antyczna, dwudrzwiowa szafa w odcieniu bieli, na cieniutkich nóżkach. Winona z zachwytem podeszła do niej, kładąc swoją dłoń na jednym z drzwi, po czym przymknęła oczy, zaciągając się zapachem lakieru, starych desek oraz jedności.
Otworzyła oczy, dalej zbyt zachwycona tym, co ją otaczało, po czym powolnym krokiem podeszła do łóżka, a jedynym co zakłócało sen słońcu, był dźwięk, jaki wydawały jej obcasy w kontakcie ze starymi, delikatnie skrzypiącymi deskami oraz szum wiatru, zabierający za sobą ludzi z życia wszeschświata, Winona zapragnęła, by wiatr uwolnił ją od siebie samej.
***
Dochodziła godzina pierwsza w nocy, a Winona nie mogła zasnąć. Leżała na wielkim łożu, pod jej głową znajdowała się poduszka, która raz była za twarda, raz za miękka, innym razem za gorąca a jeszcze innym za zimna i Winona była pewna, że wyczerpała już limit przewracania poduszek jednej nocy. Jej całe ciało, aż do brody przykryte było kołdrą z błękitną poszewką, na której były wyhaftowane słoneczniki, i Winona także odkrywała i przykrywała się pościelą niezliczoną ilość razy, tak samo, jak niezliczoną ilość razy zmieniała pozycję, próbując zasnąć na boku zarówno prawym jak i lewym czy brzuchu. W tym momencie leżała na plecach, wpatrując się tępym wzrokiem, w zaciemniony sufit a jej głowa wrzeszczała, zdrapywała swoje paznokcie na ściankach jej umysłu, malowała ją matem i ciemnością, ciemnością i matem. Gdy w swojej głowie ułożyła cały układ słoneczny alfabetycznie, od największej do najmniejszej i odwrotnie, a to dalej nic nie dało, postanowiła zapalić.
Usiadła na łóżku, po czym powolnymi ruchami, odkryła kołdrę, odkładając ją na drugą stronę materaca, powleczonego białym prześcieradłem. Opuściła swoje gołe stopy na zimne panele, przez co lekko wzdrygnęła się, gdy poczuła zimno wkradające się pomiędzy jej palce. Szybkim krokiem podeszła do otwartej walizki, leżącej przy ścianie, ówcześnie zgarniając po drodze telefon, w którym włączyła latarkę, i klęknęła przy niej z cichym dźwiękiem strzelania jej kolan, na co na twarz Winony wstąpił delikatny grymas, bo nie przepadała za tym odgłosem. 'Zaczęła przerzucać swoje ubrania w walizce, świecąc telefonem na wnętrze bagażu i gdy w końcu odnalazła niebieską bluzę z czerwonym napisem GAP oraz czarne Conversy za kostkę, odłożyła telefon na panele, po czym przełożyła bluzę przez głowę, włożyła buty, schowała żółtą zapalniczkę do kieszeni i razem ze światłem, oświetlającym podłogę, zaczęła kierować się do ogrodu, który wcześniej dostrzegła przez okno.
Najciszej jak umiała, zaczęła kierować się w stronę wyjścia z domu, w akompaniamencie cichego skrzypu, jaki wydawały schody oraz zapachu książek ciągnącego się jak karmel, dotarła do mosiężnych drzwi. Otworzyły się one, na co Winona ucieszyła się lekko, bo szczerze bała się, że będą zamknięte. Zamknęła je za sobą, po czym zaczęła kierować się na tyły posiadłości, gdzie dostrzegła ogród. Kamyczki zmieniały swoje miejsce pod jej stopami, księżyc szeptał nierozumiane słowa, a lekki, wrześniowy wiatr smagał twarz dziewczyny, gdy otwierała białą furtkę, odgradzając to miejsce od reszty.
Ogród był dużą powierzchnią z drzewami oraz ławkami, ustawionymi wokół miejsca, w którym można było rozpalić ognisko. Na samym końcu znajdowała, podłużna szklarnia, oraz swoista i pewnego rodzaju altanka, obrośnięta bluszczem, tak samo, jak ściana domu. W momencie, gdy Winona zaczęła kierować się w stronę metalowej ławki, ustawionej niedaleko szklarni a naprzeciwko kilku, małych krzewów, usłyszała dziwny dźwięk. Zmarszczyła brwi, po czym powolnie, lekko przerażona odwróciła się na pięcie, w stronę dużego dębu.
Na jednej z rozłożystych gałęzi, dwa metry nad ziemią, stał młody chłopak. Wiatr raz za razem rozwiewał jego złociste loki. Oczy miał przymknięte, głęboko osadzone powieki pokryte były złotym brokatem, pełne, perfekcyjnie wykrojone usta pomalowane były szminką w krwistoczerwonym odcieniu. Jedynymi częściami jego garderoby były obcisłe spodnie w jasnoniebieskim odcieniu z gdzieniegdzie wyszytymi czarnymi różami oraz czarny krawat, luźno obwiązany wokół jego grdyki, która raz za razem się poruszała, gdy brał łyka z butelki, którą trzymał w prawej dłoni lub gdy zaciągał się jointem, z lewej. Nie miał na sobie butów ani koszulki, a światło księżyca okalało swoim blaskiem jego pomalowane na srebrno sutki oraz dość umięśnione ciało.
— PROŚBA — zaczął nagle mówić, a Winona jak zahipnotyzowana wpatrywała się w jego powolnie wypowiadające słowa wargi, wlepione w tylko sobie (nie) znany punkt. —
Widzę morze. Blaskiem zbliża się To cisza głębi zniewala Ta cisza głębi budzi wspomnienia.
Pluska się fala Schyl skroń, pochyl głowę Jak we mgle wokół toniesz W topieli milczenia.
,Dozwól mi ust Twych dotknąć kształtu pełnych Nim pokryją nas wody ogromy Brnące w topiel złudzeń Dla myśli niepojętych. — Każde słowo, które wypowiedział chłopak, było dokładnie akcentowane i wyważone. Jego głos ani razu się nie zająknął, a on sam, w mniemaniu Winony wyglądał tak, jakby mówił to do całego śpiącego świata, z ostatnią nutą i dozą nadzieji, że ktoś go usłyszy. Nie wysłucha, a tylko usłyszy.
— Co robisz? — zapytała Winona głośno i wyraźnie, starając się ukryć swój hiszpański akcent, który czasami sprawiał, że jej angielski był nierozumiany, tak by chłopak zobaczył, że ktoś go usłyszał.
— Przeżywam własną, egzystencjalną śmierć. Siebie samego, jak i całego wszechświata. Proszę nie przeszkadzać — odpowiedział, nawiązując z Winoną kontakt wzrokowy, a ona dopiero teraz dostrzegła, że jego oczy miały kolor najczystszego nieba w letni dzień, takiego, w którym zawarte są wszystkie dokonane morderstwa i usłyszane śmiechy. Były oceanem, który łatwo wzburzyć. Zdenerwować, doprowadzić do skraju przepaści. Zrzucić, utopić, jednakże trudno to naprawić. A przed wszystkim trudno to dostrzec.
Po wypowiedzeniu słów zeskoczył z gałęzi na trawę, na której osiadły pojedyncze kropelki rosy. Następnie poprawił lekko swój krawat, zawiązany wokół grdyki, zgasił jointa o swój brzuch, przez co do uszu Winony dotarł specyficzny, zapach zioła.
A potem krzyknął.
Zaczął krzyczeć, wrzeszczeć, piszczeć, tak jakby chciał wywrzeszczeć, wykrzyczeć, wypiszczeć, samego siebie, swoje osobiste demony, plany, marzenia, mięśnie, ból, który sprawiał sobie sam, lęk, który czuł on sam i inni. Jakby chciał tym krzykiem, piskiem, wrzaskiem, hałasem spowodować swoje własne istnienie. Nie życie. Samo istnienie.
A następnie rozbił butelkę po alkoholu, o dąb, na którym przed chwilą stał, z taką wprawą, jakby codziennie rozbijał samego siebie.
Odszedł szybkim krokiem w kierunku domu, zostawiając Winone z myślą, że chłopak był wierszem. Zapomnianym w tomiku poezji i czekającym, nie tyle, co wyjaśnienie lub dostrzeżenie a zobaczenie
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro