Rozdział 4
Dobra, to była stresująca jazda. Starałem się skupiać myśli na wszystkim tylko nie na wiadomościach, które dostałem od Morri, ale kiedy wleciała mi druga część "Vermilion" od Slipknot (to chyba ich jedyna piosenka, jakiej jestem w stanie, bo pozostałe to jebane darcie w ryja, jakby coś ich rozszarpywało, a potem smażyło w żywym ogniu), to obudził się we mnie jakiś taki większy niepokój. Chociaż strzelam, że to pewnie przez wydźwięk całej piosenki. Ta, ona miała w sobie coś takiego depresyjnego... I zbyt spokojnego.
Zerknąłem na telefon, ale nie pokazywał, żeby przyszła jakaś wiadomość. Nie no, po co dać znak życia, nie? Lepiej mnie stresować.
Liczę jednak, że nic się nie stało i tylko skończył się po papier toaletowy, a potem ta łajza rozpieprzyła telefon. Raz w końcu już tak zrobił i myślałem, że naprawdę skopię mu dupę w taki sposób, że przez następny miesiąc nie będzie mógł na niej siedzieć. Jak wpadłem rozwścieczony do domu, to jeszcze jak debil się ciągle śmiał. No kurwa.
Swoją drogą, pamiętacie jak instruktor, matka, brat, kuzynka, siostra cioteczna chomika waszego dziadka i brat waszego ojca mówili, że należy być skupionym na drodze? Słuchajcie ich, bo skończycie jak ja, który jak debil wpatrywał się w telefon, prawie wjeżdżając w pieszych, jak mieli zielone światło na pasach. Nie róbcie tak. To niebezpieczne, bo już nawet kij z nimi, ale co jeśli wam się przy okazji coś stanie, co? Albo co gorsza rozwalicie auto, na którego naprawę nie będziecie mieć kasy?
Nie no, żart. Każde życie jest istotne, chyba że popierasz działania Hitlera podczas II wojny światowej, to wtedy jesteś gorszy od śmiecia i cię nie szanuję.
Jakieś piętnaście minut później zatrzymałem się na parkingu naszego osiedla i wyskoczyłem z samochodu, zgasiwszy auto i wyjąwszy kluczyki ze stacyjki. Szybko zamknąłem auto kluczami i żwawym krokiem, żeby nie wyglądać na idiotę (opinia na dzielni się liczy, okej?), wszedłem do bloku i wbiegłem po schodach. Z impetem otworzyłem drzwi do naszego domu i ostatnie czego się spodziewałem, to chyba widok jaki zastałem.
Przyjechał młodszy kuzyn Morgana. I ten kuzyn siedział z jego telefonem w ręce i oglądał telewizję, jak gdyby nigdy nic. Wszędzie rozpoznam ten dający po oczach czerwony case mojego przyjaciela.
Chłopak był niezbyt wysoki, sięgał mi co najwyżej do połowy tułowia, więc wciąż z łatwością mógłbym napluć mu na głowę, ale nie chcę mieć przejebane u jego matki. Z tego co pamiętam, miał jakieś... trzynaście lat? Tylko że ta mała klucha była w cholerę mocno rozpieszczona, że nawet było to po nim widać. Matka, która wychowywała go samotnie zdecydowanie nie była i chyba dalej nie jest świadoma, że bezstresowe wychowanie nigdy nie prowadzi do niczego dobrego...
- Gdzie jest Morri? - zapytałem poważnie, mierząc gówniarza wzrokiem.
- A bo ja wiem? Chyba w pokoju - wzruszył obojętnie ramionami.
- A dlaczego masz jego komórkę? - Wbiłem wściekły wzrok w jego osobę, krzyżując ręce i uśmiechając się dość jadowicie.
- Wziąłem ją sobie, a pamiętam, jakie ma hasło - odpowiedział zupełnie nonszalancko, tak jakby w ogóle nie przyjmował do wiadomości, że jestem starszy, wyższy i zdecydowanie silniejszy, więc mógłbym mu zrobić krzywdę. Jakbym tylko mógł to jakoś wykorzystać... Cholera. No nie zrobię mu w końcu nic poważnego, bo jak ja się matce wytłumaczę, że mnie w pierdlu zamknęli? Gdyby nie to, to może faktycznie posunąłbym się do pobicia ze skutkiem śmiertelnym...
Swoją drogą. Jakim cudem Morrigan pozwolił mu wziąć swój telefon? Coś czego nie wypuszczamy z ręki w obecnych czasach bez powodu ani na moment? No trzeba być kretynem, żeby tak zrobić. Jakby... nie oczekiwałem od niego zbyt wiele, wiem, że nie powinienem, bo to i tak by nie miało sensu, ale cholera, kurwa, jasna! Dlaczego on zna jego kod?! Nawet ja go nie znam! Dlaczego ja go nie znam?!
Przetarłem ze zrezygnowaniem twarz i szybko ruszyłem do pokoju mojego skretyniałego kumpla. Nawet nie zapukałem do drzwi, po prostu wbiłem z impetem do środka i skrzyżowałem ręce, gdy już sobie stanąłem na środku jego jaskini. Nie przesadzam z tą jaskinią... serio. Rolety były zsunięte, nie przepuszczając ani jednej najmniejszej smugi światła i nawet tu pachniało jak w pieczarze jakiegoś niedźwiedzia czy co.
Mój przyjaciel wyglądał na trochę przestraszonego, dopóki nie zarejestrował, kto wszedł do pokoju. Potem tylko otworzył trochę szerzej oczy, jak już oderwał wzrok od ekranu laptopa i przetarł oczy, ściągnąwszy słuchawki.
- Już wróciłeś? - zapytał się tak jak gdyby nigdy nic i zmarszczył lekko brwi.
- Tak. Wróciłem - wysyczałem przez zaciśnięte zęby i spojrzałem na niego z istną nienawiścią. Przecież serio martwiłem się, że coś się stało, że jemu coś grozi, bo kurwa no takie wiadomości nie są zbyt bardzo... przyjemne i miłe dla naszej jebanej psychiki. Tu chodziło o to, że miałem już wyrzuty sumienia, że wyjechałem z domu, bo jeśli się coś stało, to mogłem temu zapobiec, prawie dostałem pierdolony mandat, a w dodatku ktoś korzystał z jego własności i ten debil nawet nie był tego w jakimś stopniu świadomy.
Tak, zbulwersowałem się i to mocno.
- Coś nie... coś nie tak? - Patrzył na mnie tak serio, serio poważnie, całkowicie zdezorientowany. Do tego zrobił się tak blady, jak gdyby zobaczył ducha, co mogłem zobaczyć w świetle bijącym od komputera. Jakbym... nie wiem, powiedział, że moja prababcia zmarła na raka. To chyba nie jest dobre porównanie... Cholera, przepraszam cię prababciu, serio.
- Ty wiesz, kto siedzi w naszym salonie? - siliłem się na obojętny ton. On za to nagle odzyskał kolory i widocznie uspokoił się, że "nie stało się nic poważnego". Nawet odetchnął z ulgą.
- No tak. Marcel przyjechał na wieczór, bo ciotka jedzie na jakieś ważne spotkanie. Właśnieee... - doznał jakby olśnienia - jedziesz sam z chłopakami na tę imprezę.
- Ta, już zdążyłem sobie ten fakt uzmysłowić - prychnąłem głośno i wywróciłem oczami. - A wiesz, że on ma twój telefon i pisał do mnie?
Morgan momentalnie zbladł... znowu i szybko zerwał się z krzesła. Ledwo zdążyłem zarejestrować, jak skubany złapał za klamkę drzwi i wyleciał na korytarz. Szybki jak ta gazela, hasająca po lesie. W następnej chwili usłyszałem, jak drze mordę i muszę przyznać, że dawno nie słyszałem, żeby ktoś tak potrafił krzyczeć. Chyba też zdzielił tego nastolatka, bo usłyszałem wysoki pisk i chyba nawet zawodzenie zmieszane z bólem i rozpaczą dni utraconych... No może z tym ostatnim to nie. No dobra może z rozpaczą tak, ale na pewno nie dni utraconych... Chociaż kto tam wie.
Westchnąłem głośno i usiadłem na łóżku kumpla, żeby następnie położyć się na miękkim materacu i zamknąć oczy. Nie trwało to jednak długo, bo wrócił i Morgan, który uśmiechał się jak psychopata, trzymając w ręce swoją zgubę.
Zdecydowanie, mimo że jest głupi, to uwielbiam tego człowieka.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro