7.
Drodzy czytelnicy w mediach piosenka, do której ćwiczy William, znacie ją? Chciałam pokazać wam, jak skacze na skakance, ale na razie You Tube stawia mi opór, kiedy tylko będzie to możliwe, na pewno pokażę Tym czasem dobrej zabawy! 😅 Podziękowania dla Dayana za inspirację dla tego rozdziału ❤🤭
William
♤♤♤
Otwierając oczy, widzę wtuloną we mnie Evę, przyglądam jej się chwilę po czym niechętnie oraz niemalże bezszelestnie wstaję z łóżka.
Ta kobieta ma coś w sobie, co sprawia, że czuję się inaczej. Chciałbym patrzeć na nią godzinami, czuć zapach, całować piegi na nosie bez końca. Zapomnieć o wszystkim i nie wypuszczać jej z ramion. Ale to, nie takie proste, moje życie jest jedną wielką komplikacją, a ona, sporą częścią tego, co nie ułatwia sprawy. Nigdy nie dopuściłem do siebie, tak blisko, żadnej kobiety.
— Dzień dobry, Tata. — Wchodząc do kuchni witam się z moją gosposią, całusem w policzek.
— Wili, skarbeńku, co ty, taki zadowolony od rana. — Kobieta, wyciera ręcznikiem kuchennym ubrudzone od avokado, stare, spracowane dłonie.
— Bo w końcu się wyspałem.
— O! A to coś, nowego. Trzymaj sok, świeżo wyciśnięty, tak, jak lubisz. Zaraz zrobię grzanki z guacamole.
— Wypije sok, ale śniadanie zjem później. — Łapię za szklankę i wypijam jej zawartość. — Tata, gdyby mój gość mnie szukał, powiedz jej, że jestem w siłowni.
— Czy ja dobrze słyszę? JEJ? — wykrzykuje z nieukrywanym entuzjazmem.
— Tak, to kobieta. Pobędzie u nas chwilę.
Najlepiej całe życie.
— A gdzie spała, bo nie pamiętam, żebyś prosił o przygotowanie, któregoś z pokoi gościnnych?
— Domyśl się, bystra z ciebie kobieta. — Puszczam gosposi oczko. — Nie patrz tak na mnie, to tylko chwilowe.
— Nie wydaje mi się, musi być wyjątkowa, skoro spałeś z nią w sypialni.
— Nie wyolbrzymiaj, Tata. Wiesz, co masz robić.
***
Jestem w swoim żywiole, ubrany w fioletowe spodnie dresowe i tego samego koloru czapkę sięgam po skakankę. Zabierając się za rozgrzewkę, załączam na iphonie moją listę z Spotify. Po około piętnastu minutach rozgrzewki jestem gotowy na mój trening cardio. Biorę skakankę, chwilę nią wymachuję, a kiedy słyszę pierwsze dźwięki Shaggy Boombastic zaczynam swój taniec z przyrządem.
Trochę dziwne, prawda? Ale gangus, taki jak ja, też ma swoje hobby. Ze skakanką ćwiczę już dziesięć lat, mam opanowanych kilkadziesiąt układów. W tym momencie, wyłączam wszystko w głowie i odpływam. To jest to, co mnie relaksuje.
Odcięty od rzeczywistości wymachuję liną na lewo i prawo, podskakując, zmieniając układ nóg w szybkim tempie. Uśmiecham się do odbicia lustrzanego, gdyż za moimi plecami widzę, drobną sylwetkę blondynki, obserwującą mnie z wielkim zaciekawieniem i myślę, że nie tylko.
Która laska nie ślini się na widok wysportowanego, spoconego faceta, w dodatku z taką oryginalną pasją. Nie przerywając, dalej robię swoje, nie spuszczając wzroku z Evy.
Czuję jej przeszywające spojrzenie na sobie, a fakt, że ubrana jest w mój podkoszulek, nie ułatwia sprawy, więc mój kutas staje na baczność.
Znowu.
— Uuu… Mr. Bombastic? — Kiedy podchodzi odkładam skakankę na bok. — Dzień dobry. — Staje na palcach po czym skrada buziaka.
— A co, nie? — Dociskam ją do siebie całym ciałem.
— Ależ oczywiście. W łóżku wyczyniasz takie cuda, że nie śmiem zaprzeczyć.
— Evo, w łóżku jeszcze nie byliśmy. — Podnoszę ją i sadzam na biodrach.
— A więc stąd skakanka? — pyta uśmiechnięta. — W klubie też ćwiczysz?
— Nie, ale lubię mieć spakowaną torbę w różnych miejscach, w samochodzie też jedną znajdziesz. Czasem mnie napada w dziwnych momentach, ochota na ćwiczenia, wtedy wiem, że mam wszystko pod ręką. Nie zawsze też ćwiczę w domu, mam swoją ulubioną siłownię, którą prowadzi mój kumpel, Mark.
— Rozumiem. Nauczysz mnie?
— Wróbelku, nie bądź zabawna, na to potrzeba dużo czasu.
— Dam ci, go tyle, ile zapragniesz. — Eva, złącza nasze usta, a ja bez zastanowienia kładę dłoń na jej karku, aby pogłębić pocałunek. — Nie daj się prosić.
— Wybrałaś bardzo dobrą metodę aby mnie przekonać, nie przerywaj, może za chwilę dam się namówić. — Przyssałem się do niej, choćbym był tydzień niekarmioną piranią. Ciągle jest mi jej mało, pragnę więcej Evy.
Po dłuższej chwili namiętnego pocałunku przerywam, wpatrując się w jej błękitne oczy.
— Dobra, złaź ze mnie. — Uśmiecham się po czym opuszczam ją na ziemię. Podaję skakankę sam, ustawiając się z tyłu.
Ujmuję jej dłonie, w których trzyma przedmiot, nachylam do ucha i zaczynam lekcję.
— Najpierw pokaże ci, jak zrobić nią coś w rodzaju lassa. — Kiwa posłusznie głową. — Musisz nauczyć się kontrolować linę, powoli odrywać od ziemi i kręcić. — Łapię dłoń Evy, i wykonujemy razem ruchy. — Dokładnie. Tak to idzie, świetnie.
— Szybko się uczę.
— Widzę, spróbuj teraz kilka minut sama.
Odsuwam się, a ona odwraca do mnie przodem. Kilkadziesiąt pierwszych prób kończy niepowodzeniem, zauważam jak na jej policzkach malują się rumieńce, tylko nie wiem czy to, ze złości, że jej nie wychodzi czy może zaczęła się męczyć, w co wątpię.
— Taki uparciuch, jak ty, chyba nie odpuści za szybko? Obracaj linę zgodnie ze wskazówkami zegara. — Staram się ją zmobilizować i już po krótkiej chwili z dumą stwierdzam, że zaczyna dość sprawnie, jak na początkującego kręcić skakanką.
— William, zobacz udało się! — krzyczy podekscytowana.
— Super! Teraz kolejny etap. — Zajmuję poprzednią pozycję. — Umieść uchwyt na nadgarstku, o tak. — Pokazuję, jak ma to zrobić. — Trzymaj lewą rękę blisko ciała, tutaj. — Biorę jej dłoń, po czym przykładam w odpowiednie miejsce, przejeżdżając palcami wzdłuż, zatrzymując się na szyi.
No, co? To jest silniejsze ode mnie.
— Rozpraszasz mnie, Will. — Zauważam, że jej oddech przyspiesza.
— Gdy zwolnisz skakankę musisz dwukrotnie machnąć nadgarstkiem. — Słyszę jej śmiech. — Skup, się to jest trudne.
— Jak mam się skupić, skoro coś kłuje mnie w plecy.
— COŚ? O, nie! Wróbelku, tak się nie będziemy bawić, klękaj.
— Cooo? Ale? William! — Zedzorientowana nagłą zmianą mojej postawy nie wie, co powiedzieć, a tym bardziej zrobić.
Tak naprawdę żartowałem, ale na myśl, jak bierze do buzi mojego fiuta, od razu odechciewa mi się lekcji i ćwiczeń ze skakanką.
— Evo, nie daj się prosić. Chyba, że nie umiesz obciągać, wtedy zrozumiem. — Unoszę ręce w geście poddania.
— Ja nie umiem? Chyba żartujesz. — Ściąga moją fioletową dżokejkę i zakłada sobie odwrotną stroną na głowę, tak, że daszek ma z tyłu.
— Udowodnij. — Nie odpuszczam, a ona łapie haczyk i po chwili klęczy przede mną, wyswobadzając ze spodni mojego, już od dawna stojącego penisa.
Najpierw delikatnie przejeżdża po nim językiem, a ja czuję, że jestem w raju.
W samym, jebanym jego środku.
Eva, nie spuszcza ze mnie wzroku, bierze go do ręki po czym pomału wkłada całego do buzi.
— Matko przenajświętsza, nie macie sypialni od tego? — Tata, wchodzi do siłowni. Wygląda, jakby zobaczyła ducha, a to tylko Eva, która właśnie mi obciąga, też mi coś.
— Tata, nie przesadzaj, to normalne, że ludzie uprawiają seks, tam gdzie im się zachce.
— Jezu, schowaj go, Williamie. — W powietrzu słychać kolejny krzyk gosposi, która właśnie patrzy na mnie i widzi w całej okazałości, bo równie zażenowana Eva, wstała, zostawiając mojego kutasa bez peleryny niewidki, jaką były jeszcze chwilę temu jej usta.
— Przestań zachowywać się jak dewotka. Nie mogłaś zapukać? — Podciągam gacie na tyłek, choć bardzo niechętnie.
— Pukałam, nie słyszeliście. Masz gościa, ważnego.
— Kogo? — Marszczę brwi.
— Sam zobacz, chłopaki go nie wpuścili, czeka przed domem.
— Bardzo dobrze, tak mają pracować. Wróbelku, idź z Tatą na śniadanie. — Odwracam się do Evy, ujmując jej twarz. — Załatwię to, tak szybko jak się da, a później jestem cały twój. Dokończymy, to co zaczęliśmy. — Ostatnie zdanie szeptam jej do ucha, muskając je językiem.
Robię to w sposób niezauważalny, ponieważ gosposia, niczym strażnik moralności stoi i czeka, nie wiem na co.
Na zbawienie?
Uwielbiam Tatę, jest z nami od lat, praktycznie to, ona mnie wychowała. Trafiła do nas jako młoda dziewczyna, uciekła z Kolumbii, gdzie przerażały ją rządy Escobara.
Absolutnie się nie dziwię.
To, co ten gość wyprawiał, w latach siedemdziesiątych, osiemdziesiątych, pewnie niejednego przerażało. Jak to możliwe, że człowiek, uwielbiany przez wielu Kolumbijczyków, tak bardzo oszalał. Jego taktyka plata o plomo* przynosiła ogromne rezultaty, z resztą do dziś przynosi. Ale w imię czego? Na, co mu, była walka z rządem? Cóż, skończył, jak skończył. Gdzieś można jeszcze dokopać się do zdjęcia agentów DEA nad ciałem Pablo, tak bardzo się cieszyli, że go dopadli, że musieli to uwiecznić. Moim zdaniem, zero poszanowania dla zmarłego, nawet najgroźniejszy bandzior zasługuje na minimum szacunku
— Chodź, dziecinko, zjesz coś. — Przywołuje Evę, gestem ręki.
***
Zakładam na siebie bluzę i zerkam na monitoring, który mam zamontowany w biurze.
Tego, kurwa w kinie nie grali!
Każdego bym się tutaj spodziewał, tylko nie jego, co ten zawszony kundel robi w mojej posiadłości, wolne żarty. Zaraz mu pokażę, gdzie powinien być.
Wyciągam z biurka spluwę, wkładając za spodnie, wybiegam nieźle, wkurwiony na schody, chcąc, jak najszybciej załatwić tą śmierdzącą sprawę
— Sam, Arthur i wy dwaj. — Wskazuję palcem na ochroniarzy, stojących przy drzwiach. — Za mną, już! — Jestem wściekły, przysięgam.
— Się robi, szefie.
Wychodząc na zewnątrz widzę ten cyniczny uśmieszek, i mam ochotę zwrócić całą zawartość soku pomarańczowego, który wypiłem niedawno. Zajebię, tego skurwysyna!
— Proszę, proszę... Wielki Shelley, nawet po domu chodzi ze swoimi panienkami.
— Co, do chuja, tutaj robisz, Reed? — syczę przez zęby.
— Przyszedłem po to, co moje. — Odrywa się od czarnej limuzyny, o którą jest oparty i rusza w moją stronę.
Słysząc ruch, jaki ochrona za mną wykonuje, unoszę rękę, aby dać im do zrozumienia, że mają zostać tam, gdzie stoją. Sam podchodzę bliżej intruza.
— Nie rozśmieszaj mnie, to ty, zajebałeś mi towar, wart kilka baniek, skurwielu.
— Jak że bym śmiał, okradać samego króla Nowego Jorku, nie ośmieliłbym się. — Teatralnie przykłada rękę do klatki piersiowej, w miejsce, gdzie powinno być serce.
— Przestań pierdolić, dobrze wiem, że to ty!
— Udowodnij. — Nie wytrzymuję, odbezpieczam broń, doskakuję do niego i przykładam lufę do skroni.
— Nie igraj ze mną, Reed. Do tej pory byłem dla ciebie, dość pobłażliwy, to się, kurwa zmieniło.
— Myślisz, że się ciebie boję? Kiedy ty, srałeś w pieluchy, ja już miałem na koncie miliony ton przemyconej koki, a z nosa zamiast gilów leciał mi biały proszek, szczeniaku.
— No i chuj! Gdyby nie mój ojciec, byłbyś nikim.
— Może… — Szczerze podziwiam jego opanowanie, którego mi brakuje, za każdym razem, kiedy patrzę na jego zakazaną mordę. — Ale, Oliviera nie ma już z nami.
— Jestem ja, czego ty, kurwa nie rozumiesz?
— Nie, Shelley, to ty nie rozumiesz. Jesteś dla mnie gówniakiem, który próbuje udawać bossa Nowojorskiej mafii, a prawda jest taka, że po śmierci twojego starego, to ja, powinienem rządzić tym miastem.
— Ciekawa teoria, zapomniałeś o tym, że są zasady, które o tym decydują? — Opuszczam broń i odsuwam się od tej mendy.
— Mam w dupie zasady. Oddawaj moją córkę.
— A! To tej zguby szukasz, otóż widzisz… oddam ją, kiedy będę chciał. — Zaczynam z nim pogrywać.
Prawda jest taka, że odciągałem tę chwilę, bo chciałem nacieszyć się Evą, mieć ją tylko dla siebie. To ja, miałem jechać do Reeda, stawiać mu warunki, nie na odwrót.
Kurwa!
— Chyba kpisz. — Dostrzegam w błękitnych oczach Carla, błysk.
Mają z Evą, identyczny kolor tęczówek, tylko jej nie są tak ohydne, pozbawione emocji, jak jego.
— Kpiną jest to, że stoisz na moim podjeździe, jakim, kurwa prawem tu przyjechałeś?
— Takim, jakie sam sobie nadałem. Idź po Evę, i zakończmy tę głupią przepychankę.
— Coś ci, się pomyliło, ja ustalam reguły tej gry. — Przeczesuję ręką włosy. — Oddam ją, kiedy oddasz mi kasę za dragi, które mi ukradłeś.
— Dobre! Mam z tobą ubaw po pachy. Nie minąłeś się z powołaniem? — śmieje się — myślę, że zdecydowanie rola klauna bardziej do ciebie pasuje, Shelley.
— Widzę humor dopisuje. — Dopadam do niego, szarpię za marynarkę drogiego garnituru. — Nie igraj z ogniem, bo możesz się oparzyć. Nie dostaniesz jej, dopóki, ja tak nie zadecyduję, rozumiesz zasrańcu?
— Dobra, Shelley, ten jeden , jedyny raz ci ustąpię, weź ją sobie.
Co?
Szok w jaki wprawiły mnie jego słowa jest ogromny, chyba tak samo wielki, jak ego tego pajaca. Co znaczy, weź ją sobie?
— Nie rozumiem. — Znów zwiększam dystans między nami. — Nie chcesz, żeby wróciła do domu?
— Na chuj. Jedna gęba mniej do wyżywienia, skoro ci tak zależy, na tej małej szmacie, to ją sobie weź. Będziemy kwita.
Czuję, jak w mojej głowie przesuwają się trybiki, pomału i niebezpiecznie. Niewiele myśląc, biorę zamach po czym moja pięść ląduje na gębie, Reeda. Pod wpływem uderzenia jego głowa odchyla się na bok, a już po chwili z jego ust płynie krew.
— Ty, skurwysynu, pożałujesz tego. — Kolejny cios i kolejny, wpadam w amok, z którego wyciąga mnie ochrona.
— Szefie, my to załatwimy.
— Nie, kurwa, sam to załatwię. Wypierdalaj stąd Reed, naciesz się życiem, bo twoje dni są policzone, frajerze. — Spluwam mu w twarz.
— Nie strasz, nie strasz, bo się zesrasz, Shelley. Pamiętaj, ja się ciebie, nie boję.
Na tym kończy swój występ przed moim domem, wsiada do swojej limuzyny, choć cały zakrwawiony, to z wielkim uśmiechem na mordzie.
Odjeżdża.
A ja, zostaję z niezłym bałaganem, który teraz muszę posprzątać. Przede wszystkim potrzebuję nowego planu, na tego skurwiela. No i, co teraz będzie z Evą? Bo takiego obrotu spraw, za chuja, się nie spodziewałem.
No to, kurwa, mam teraz problem!
Rzadko Was o to pytam, ale dzisiaj jestem mega ciekawa, jak podobał się rozdział? Zastanawiam się czy nie przejść na publikację raz w tygodniu, ponieważ jest tutaj bardzo mało aktywnych czytelników. Co Wy na to?
*plata o plomo – z hiszpańskiego srebro albo ołów, co oznacza: łapówka albo ołowiana kula, niesamowicie skuteczna metoda, którą stosował, jeden z najbardziej bezwzględnych baronów narkotykowych w historii
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro