Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

37.


Tak, wiem spóźniłam się o ponad godzinę, ale zapas rozdziałów już mi się niestety skończył i piszę na bieżąco. A poza tym pokonała mnie dzisiaj wigilijna kapusta 😅 Czy możemy to uznać za wystarczająco dobra wymówkę? 😂😂😂

William
♤♤♤

Nasza droga wyniosła dwieście mil. Skurwiel, ulokował swoją zawszoną  pralnię na granicy z Massachusetts. Na nasze szczęście bryki, którymi jeździmy pokonały tę odległość w trochę ponad godzinę.

Jadąc na ratunek przyjaciela, trasa przebiega w całkowitej ciszy. Wszyscy jesteśmy pogłębieni we własnych myślach, nie odzywając się ani jednym słowem.

Czy to źle? Absolutnie nie! Każdy z nas przeżywa zaginięcie Levisa, na swój, własny sposób. Dla każdego jest kimś wyjątkowym.

Dla mnie, bratnią duszą - jedyną jaka może spotkać człowieka.

Dla Evy - być może przyjacielem?

Dla Liama - ukochanym bratem.

Zdaję sobie doskonale sprawę z tego, iż w równym stopniu zależy nam na odnalezieniu go żywego, bo powiedzieć, że w jednym kawałku, dostając jego palce regularnie od kilku dni, byłoby tylko złudnym marzeniem. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie, co czuje teraz Levis. Jednego jestem pewien, na pewno nie strach, bo to uczucie jest mu całkowicie obce.

Nie mam pojęcia, co jeszcze te gnoje mu zrobili, ale jedno, co wiem z pewnością, to to, że zapłacą bardzo wysoką cenę za krzywdę jaka właśnie spotyka mojego przyjaciela. I gwarantuję, będą modlić się o to, żeby jak najszybciej trafić do piekła, w nadziei, że tam zaznają ulgi, przed tymi katuszami, jakie dla nich zaplanowałem.

Będą zdychać w okropnych męczarniach, a ja z uśmiechem na twarzy osobiście będę zadawać im potworny ból. Przysięgam!

— To chyba tutaj. — Z zamyślenia wyrywa mnie, przejęty głos Liama.

Nie odpowiadając, parkuję czarnego SuV-a  między drzewami, tak żeby nie rzucał się w oczy, po czym gaszę silnik.

Nie wychodzimy od razu, rozglądamy się po zalesionym terenie, na którym stoi średniego rozmiaru, stary, zniszczony budynek z czerwonej cegły. Atmosfera tego miejsca jest ponura i odpychająca. W powietrzu czuć zło, które czai się za rogiem lub właśnie w miejscu, świecącym na przeciwko nas pustką.

Najciszej jak się da, wychodzimy z auta, szukając Louisa i chłopaków, którym kazałem przyjechać. Nie wiemy, ilu ludzi Reeda, może tutaj być, choć na ten moment nie zarejestrowaliśmy żadnego ruchu ani dźwięku. Nie oznacza to jednak, iż nie jesteśmy tutaj sami, z doświadczenia wiem, że na takich akcjach element zaskoczenia jest najważniejszy, aby zdobyć przewagę nad przeciwnikiem. A my nadal nie wiemy, co skrywa odrapana konstrukcja z wybitymi szybami.

— William, słyszysz mnie? — W mojej słuchawce, którą włożyłem przed wyjściem z samochodu do ucha, słyszę głos najstareszgo Powella.

— Tak słyszę, gdzie jesteście? — Automatycznie zerkam na Evę i Liama, oczekując od nich potwierdzenia, że i ich słuchawki działają prawidłowo.

Bez tego ani rusz, wszelkie środki bezpieczeństwa muszą zostać zachowane, a komunikacja jest bardzo ważna. Zwłaszcza dyskretna, bo jeśli zrobi się gorąco nie wyobrażam sobie biegać ze spluwą w jednej ręce, a telefonem w drugiej.

Mimo otaczającej nas ciemności, żona i przyjaciel odczytują moje nieme pytanie prawidłowo, i potwierdzają skinieniem głowy.

Dobra, możemy działać.

— Na tyłach, nikogo nie ma, ale nie wiemy co znajdziemy w środku, wiesz jak jest, z pozoru te najspokojniejsze miejsca okazują się najgorsze.

— Wiem, Loui, czekajcie już do was idziemy.

— Evo, trzymaj się mnie i nie rób głupich rzeczy, zrozumiałaś?

— Jezu, William, uspokój się nie jestem dzieckiem.

— Tylko przypominam, gra toczy się o wysoką stawkę nie mamy miejsca na najmniejszy błąd, musimy znaleść Levisa, nie dokładaj problemów, dobrze? — Ujmuję w dłonie drobną twarz żony, muskając delikatnie jasną i jakże delikatną cerę.

Wpatrując się w jej oczy, mam wrażenie, że mijają godziny, zanim z malinowych ust kobiety wydobywają się słowa. Słowa, które znaczą dla mnie więcej niż wszystko, co do tej pory usłyszałem przez  mój cały marny żywot.

— Posłuchaj, bo powiem to raz i więcej nie powtórzę. — Nie mam pojęcia dlaczego, ale jej stanowczy ton przyprawia mnie o dreszcze i gdyby nie powaga sytuacji, stanął by mi w ułamku sekundy, na to, jak zdecydowana oraz władcza potrafi być ta drobna i tak niewinnie wyglądająca kobieta. — Wiem, że trzy miesiące, które jestem częścią twojego świata to niewiele. Zwłaszcza, że nie wszystko między nami zostało wyjaśnione. Ale do kurw, nędzy, William, każdy z Powellów, jak i twoja matka stali się częścią mnie. Kocham ich jak braci, i uwierz mi, że są dla mnie ważniejsi od własnej, pojebanej rodzinki. Jeśli będę musiała zaryzykować, aby uratować Levisa, zrobię to, nie odwracając się za siebie i nie licząc się z ryzykiem. — Bierze krótki wdech i wydech po czym kontynuuje. — Dla ciebie, zrobię to samo, bo jesteś dla mnie cholernie ważny, potrzebuję cię jak powietrza,  zapamiętaj to. Nie zrobię nic, aby narazić dzisiejszą akcję na porażkę, ale zrobię wszystko aby zwrócić ci spokój ducha, ratując naszego przyjaciela. Zatem zamknij się teraz, pocałuj mnie i rusz dupę, bo być może w tej kupie gówna przed nami, czeka Levis, którego za chuja, nie możemy dzisiaj zawieść.

Nie czekając na moją reakcję, Eva dopada zachłannie moich ust, całując mnie szybko, i brutalnie. Tak, jakby miałby być to nasz ostatni pocałunek a zarazem pierwszy. Pełny obietnicy, ale czego nie mam pojęcia... W tym pocałunku wyczuwam jej bojowe nastawienie, a ta świadomość napawa mnie dumą.

Dochodzi do mnie fakt, że pasujemy do siebie idealnie. Diabeł i jego upadły anioł. Tak, jakby ktoś celowo stworzył nas dla siebie. W tym właśnie momencie dociera do mnie jak nazywa się choroba, której objawy ostatnio mnie dopadły. Jak za dotknięciem magicznej różdżki stado wściekłych os zrywa się w moim brzuchu do tańca.

Tak os, bo przecież nie powiem jak baba, że motylki zatrzepotały skrzydłami w moim brzuszku. Litości.

— A ty... — Blondynka podchodzi do zniecierpliwionego Liama. — Jesteś dobrem w najczystszej jego postaci,  jakie mnie spotkało w ostatnim czasie, więc uważaj na siebie, bo nie przeżyłabym gdyby coś ci się stało, Liam. Jesteś moim bratem, może nie z jednej matki, ale z wyboru, a tacy są ważniejsi od wszystkiego na tym świecie. Obiecuję, nie będę problemem dzisiejszego wieczoru, ale ty mi obiecaj, że włos ci z głowy nie spadnie. Proszę. — Błagalny ton Evy, uderza we mnie ze zdwojoną siłą.

Nie zauważyłem momentu, w którym ta dwójka tak bardzo się do siebie zbliżyła, ale nie przeszkadza mi to ani trochę. Wręcz przeciwnie, gdzieś na dnie mojej zniszczonej już duszy, odczuwam ulgę na myśl, że oprócz Cam, Eva ma osobę, z którą połączyła ją tak silna więź. Bo przecież, nie każdy ma to szczęście aby zakosztować smaku przyjaźni, posiadając ich więcej niż jedenego, to niewyobrażalnie wielki cud. Dlatego czuję spokój wiedząc, iż moja żona, stworzyła z Liamem, coś prawdziwego, w tak krótkim czasie.

— Obiecuję, kruszynko.

Zamknięci w szczelnym uścisku, trwają tak zaledwie kilkadziesiąt sekund, może niecałą minutę, otoczeni ciemnością i drzewami, których korony drzew spoglądają na nas złowrogo, cicho wyczuwając napięcie, piętrzące się w ciemności. W tym momencie żadne z nas nie jest w stanie przewidzieć, co przyniesie przyszłość.

A szkoda, ponieważ będzie ona dla nas bezlitosna.

— Kurwa, moment, muszę pozbyć się tych butów. — Ciężką atmosferę przerywa Eva, tak jakby chciała, ukryć swoje emocje za maską nieprzejmującej się zbliżającym niebezpieczeństwem.

Nie musimy długo czekać, aby zobaczyć jak blondynka odpina paski eleganckich sandałków, umieszczonych na kostkach jej szczupłych nóg.

— Mądra dziewczynka — chwalę ją z dumą, bo pomyślała nawet o tak drobnym szczególe, jak ściągnięcie ze swoich stóp szpilek, które z pewnością mogłyby zbyt głośno hałasować.

W ciszy podchodzimy do rzekomej pralni, uzbrojeni i przygotowani. Liam, z wycelowaną bronią w drzwi otwiera je, niemal bezszelstnie, wchodząc jako pierwszy. Nie mija wiele czasu, kiedy daje nam znać, że jest pusto. Bez zawahania wchodzimy za nim. Kątem oka zauważam, że Eva, pewną reką, odbezpiecza spluwę, bierze głęboki wdech po czym rusza tuż za mną.

Piękna i uzbrojona.

Na miejscu okazuje się, że pomieszczenie lata świetlne zdecydowanie ma już za sobą. Ściany są pożółkłe i zaniedbane, otaczają nas stare modele pralek i suszarek. Po prawej stronie stoją odrapane ławki, a tuż przy nich, puste kosze na pranie. Swojego czasu musiał być tu full service.

— I chuj, nic tutaj nie ma, oprócz tych zardzewiałych gratów. — Złość i irytacja biorą górę nad emocjami Liama. — Louisa, też, kurwa nie widzę. W co on pogrywa?

— Ktoś zapraszał nas na imprezę? — Zaskoczeni, odwracamy się w stronę dochodzącego głosu Malika. I dopiero teraz zauważam drugie wejście, którym wchodzą chłopaki.

— Louis, co on tutaj robi? Mieliśmy nie mieszać ich w nasze problemy. — Reaguję instynktownie, nie zwracając uwagi na obecność tureckiego przyjaciela.

— Spokojnie Willi, skoro twoja długonoga, blond żona może tutaj być to ja też, nie sądzisz? — Od razu wyczuwam ironię w głosie Malika, który odkąd pamiętam nie pała wielką sympatią do płci przeciwnej.

— Nie, no, chyba sobie żartujecie, będziecie się teraz przegadywać, kto powinien tutaj być, a kto nie? — Ku rozczarowaniu Turka, to Eva, okazuje się naszym głosem rozsądku, a co najciekawsze, nie zaszczycając nas ani jednym spojrzeniem, w dziwny sposób obmacuje ściany.

— Co ty, robisz? Zachowujesz się jak nienormalna... — Louis, z ciekawością przygląda się poczynaniom Evy.

— Szukam.

— Czego, jeśli można spytać?

— Wczorajszsgo, kurwa, dnia, idioto.

— Na to wygląda, bo nie widzę sensu, w tym, że zamiast męża, szukasz wrażeń przy tych zagrzybiałych ścianach.

— Oh, zamknij się na moment.

I już mam zganić ich głupi dialog jakąś mądrą ripostą, ale na naszych oczach zaczyna dziać się magia. Moja żona, przyciskając jeden z włączników, uruchamiając tym samym klapę w podłodze, która w wolnym tempie rozsuwa się, odkrywając przed nami tajemnicze schody.

— Kurwa, jak ty to zrobiłaś? — pyta zaskoczony Liam.

— Czary, jebane, mary, idioci. — Nie czekając na nasze rekcje, Eva, jakby nigdy nic, zaczyna schodzić w dół, nadal trzymając gnata w swojej drobnej dłoni. Bez butów, jak w dniu naszego ślubu na łodzi. W obcisłej, czarnej, skórzanej spódnicy z lekko już podziurawionymi pończochami.
— To, że mam blond włosy, niebieskie oczy i długie do samego nieba nogi nie znaczy, że jestem głupia jak stereotypowa, z waszych świńskich, sowinistycznych żartów blondynka.

— Willi, gdyby to nie była twoja żona...

— Malik, nie kończ, bo zarobisz kulę w łeb. — Liam, przerywa w pół zdania Turkowi, wyprzedzając fakty. — Levis, za samo nazywanie ją "moja piękna" dostaje regularny opierdol, i spojrzenie gorsze niż samego Belzebuba.

Co racja, to racja...

— O, żesz, kurwa, jego mać! — Nagle, osłupiała Eva, staje dęba, a za nią my wszyscy.

Gdyby nie okoliczności, wybuchłbym śmiechem na widok, dobijającego Malika do pleców kobiety.

— Ja pierdolę, moja koka! — wykrzykuję, zaskoczony niespodziewanym znaleziskiem.

Tak, powinienem być zły, że nie widzę tutaj zakneblowanego Levisa, ale byłbym kłamcą, gdybym nie powiedział, że nie ucieszyło mnie znalezienie stu kilogramów, skradzionegonego przed czteroma miesiącami mojego towaru. Przez który, mam do tej pory niemałe problemy.

Skąd wiem, że to moje narkotyki? Prosta sprawa, zawsze na opakowania przyklejamy naklejki z Garfieldem. Dla jednych może wydawać się to głupie i śmieszne, ale dla innych ma to sens. Dzięki takim zabiegom, w sytuacji takiej jak ta, mam pewność, że to moja własność. Bo nikt oprócz moich odbiorców nie wie o tym triku, a głupi Reed, który zadał sobie tyle zachodu, okradając mnie, nie pomyślał, żeby opakować je inaczej.

I tutaj wkrada się myśl, że jest totalnym debilem. Wiem, doskonale, co zamierzał zrobić. A mianowicie, przetrzymać kokainę, do czasu aż sprawa ucichnie. Tylko, w tym momencie zgubiła go własna próżność. Inteligentny człowiek, za jakiego jak mniemam ma się Reed, w pierwszej kolejności pozbyłby się naklejek, tak w razie wpadki. Tylko, że on, od razu wyszedł z założenia, iż nie znajdziemy tego miejsca i to go zgubiło.

Magazyn, bo na to wygląda owe miejsce, przypomina swojego rodzaju biuro. Jest tutaj ustawione tuż pod ścianą, machoniowe biurko, rozłożysty fotel, oraz dwa, nieco mniejsze po drugiej stronie mebla. W oddali dostrzegam stół, z krzesłami, na którym walają się butelki po różnego rodzaju alkoholu, szklanki, kieliszki i rozsypany na niemalże całym blacie, biały proszek.

Nie mogę wyjść z podziwu, co się dzisiaj wydarzyło, ale ciągle mam w głowie cel, w jakim tutaj przyszliśmy. I jedno, co mi się nie podoba, to brak jakiejkolwiek ochrony czy ludzi. Bo kto normalny, zostawia samopas taką ilość kokainy? Wartej kilkadziesiąt tysięcy milionów?

Coś mi tutaj nie gra...

— Skąd wiedziałaś jak tutaj wejść? — Nie panuję nad swoim zachowaniem, ale nie daje mi spokoju myśl, że Eva, miała szpiegować dla ojca.

Tak jak powiedziała przed wejściem tutaj, nie wszystko między nami zostało wyjaśnione...

— O, Boże, William, naprawdę? — Blondynka przewraca oczami, a ja zauważam, że wzrok wszystkich skierowany jest właśnie na nią, czyżby podzielali moje obawy, tylko ż
ze względu, na to, że ten padalec jest jej rodzicielem?

— Byłyśmy z Camillą, w takim  barze, który z pozoru wyglądał jak sklep zabawkowy, ale po naciśnięciu odpowiedniego pstryczka, rozsuwał się regał i można było wejść do środka. — Podchodzi bliżej mnie, wymijając Malika, który stoi najbliżej, Evy. — Widać, mało rozrywkowi jesteście jak na mafię z Nowego Jorku. — Robi krótką przerwę. — I Niemiec, czy Turcji, chuj, zwał jak zwał. — Odwraca się do nas tyłem, po czym kontynuuje. —  A poza tym, macie ograniczoną fantazję jak na bossów, skoro nie umiecie znaleść tak łatwo ukrytych miejsc, idioci.

I ma pieprzoną rację, znowu powinniśmy to przewidzieć, ale jak widać Eva, jest lepszym szpiegiem niż mi się wydaje.

Niestety, nie mam czasu wejść z nią w dyskusję ponieważ do moich uszu dobiega strzał i soczyste kurwa z ust Malika.

— Moje ramię, postrzeliły mnie te pizdy, czas zacząć zabawę.

Jak w transie i zwolnionym tempie najpierw słyszę odgłos wystrzałów, a później migające w powietrzu kule. Pierwsze, co robię to kieruję wzrok na Evę, która właśnie oddaje celny strzał.

— Ej, turecki przystojniaku robimy zawody, kto więcej kaczek dzisiaj ustrzeli? — Oniemiły jej śmiałym pytaniem i zachowaniem nie wiem jak zareagować. Chyba pierwszy raz w życiu.

Turecki przystojniaku? Tego jeszcze kurwa, w kinie nie grali....

Zdrowych, wesołych i pełnych radości z pisania jak i czytania Świąt Wam życzę razem z całą ekipą Piekła, Baby oraz Wilka ❤❤❤

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro