Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

25.

William
♤♤♤

Czy jestem zdziwiony, że Eva uciekła z sali zanim zdążyłem zaprosić ją na scenę, by stanęła tuż obok mnie i kontynuowała ten denny teatrzyk? Nie. Ani trochę. Ale ciekawi mnie bardzo gdzie się podziała. 

Zauważam w oczach mojej mamy złość, no tak, Eleonor jest cudowną kobietą, ale nie lubi, kiedy ktoś robi coś, co nie idzie po jej myśli. Nadciąga burza i doskonale zdaję sobie z tego sprawę.

Po całym oficjalnym przedstawieniu nadchodzi część, w której wszyscy będą tańczyć, wlewać w siebie litry alkoholu, pudrować nosy ukradkiem w toaletach, obściskiwać się po kontach i fałszywie się do siebie uśmiechać. Śmietanka towarzystwa za jakieś dwie godziny zamieni się w bydło. Takie są realia tego świata, kiedy tylko światła gasną, a reporterzy zbierają swoje zabawki ze sceny, ludziom puszczają hamulce. Oczywiście nie wszystkim, ponieważ część z nich większość tych rzeczy robi tylko w sobie zaufanym gronie i za zamkniętymi drzwiami, ale spore grono porzuca konwenanse i daje się ponieść.

Aby dopełnić prezentacji powinienem zatańczyć z żoną, jednak nigdzie jej nie widzę. Zatem pierwszym miejscem, jakie przychodzi mi do głowy, aby ją odnaleźć, jest toaleta. Kiedy wspinam się na piętro, przystaję na ostatnim schodzie ze zdziwieniem, obserwując żywą dyskusję dwóch mężczyzn. Niestety z tej odległości niewiele słyszę, ale widzę ich gesty.

Levis, nerwowo przeczesuje dłonią swoje blond włosy, które nie są już tak idealnie zaczesane jak na początku balu. Natomiast mężczyzna stojący do mnie przodem, coś mu tłumaczy, nie wykazując przy tym żadnej emocji. Nie mam pojęcia czy jest zdenerwowany, czy wręcz przeciwnie. Jego twarz jest dla mnie  nieodgadnioną zagadką. Wysoki brunet, łapie za ramię Levisa, potrząsając nim. Na co mój, z natury impulsywny przyjaciel nie reaguje. I to właśnie przykuwa moją uwagę najbardziej.

Co tu się do chuja odpierdala?

Nie jestem w stanie określić, jaki wydźwięk ma ta rozmowa, ponieważ głośna muzyka i hałas spowodowany około setką gości uniemożliwia mi to. Ale ich mowa ciała nie przypomina kłótni, czego bym się w takiej sytuacji najbardziej spodziewał. 

W pierwszej chwili chcę do nich podejść i zobaczyć reakcję przyjaciela na moją obecność, ale nauczony życiem, wiem, że to nic nie da, jedynie mogę zostać obdarowany jakimś słodkim kłamstwem. Postanawiam zatem wycofać się tak, aby mnie nie zauważyli i postawić wielki znak zapytania nad głową Powella.

Dlaczego? Ponieważ zachowuje się zupełnie inaczej, to, że w naszym gronie jest wiecznie uśmiechniętym lekkoduchem to tylko jedna z jego masek. Levis jak mało kto, nie lubi być strofowany, a na to właśnie wyglądało. Mężczyzna z którym rozmawiał, nie był przyjacielsko nastawiony, zdecydowanie. Próbuję sobie przypomnieć skąd znam nieznajomego, bo że go znam jestem pewny, tylko nie potrafie go nigdzie przypiąć.

Nie chce mi się wierzyć, że to właśnie Levis, jest wtyczką Reeda, ale ta sytuacja, mimowolnie podsuwa mi takie rozwiązanie. Być może ten obcy mężczyzna to jeden z pracowników nojego uroczego teścia. To by tłumaczyło, dlaczego ten chuj Reed, tyle wie. A po za tym już jednej żmij zaufałem, i wyszłem na skończonego kretyna. 

Mocno rozdrażniony, zatrzymuję kelnera w białym uniformie, sięgam po kryształową szklankę na jego tacy po czym jednym tchem opróżniam jej zawartość, łapię w dłoń drugą i odchodzę. Muszę się przewietrzyć, aby oczyścić umysł.

—  Cóż za zbieg okoliczności, świetna historia. — Kiedy znajduję się na tarasie nie wierzę własnym oczom.

Do moich uszu dochodzi, dobrze mi znany głos, a co gorsza jest wesoły, pozbawiony jakiejkolwiek złości, którą zawsze jest zabarwiony w moim towarzystwie.

— Dokładnie, ale dzięki temu mam swoją firmę i dobrze mi się powodzi. — Wpatruję się w osoby, stojące przede mną i nie mogę wyjść z szoku. Dlaczego właśnie ta dwojka musiała na siebie trafić w tym ogromnym domu? — Zmarzłaś. — Nie dowierzam, kiedy widzę jak ten jebany, mieszaniec ściąga marynarkę i zarzuca na ramiona Evy, na co kobieta wyraźnie się spina.

— Dziękuję, ale nie potrzebuję…

— Bierz tą szmatę z ramion mojej żony i wypierdalaj, Tangredi. — Zrywam z niej odzież intruza, rzucając nią w mężczyznę. — I nie dotykaj jej nigdy więcej.

— Shelley, jak zwykle w dobrym humorze — Ze spokojem patrzy na mnie oraz na Evę, przewieszając marynarkę przez ramię. — Dawno się nie widzieliśmy.

— I bardzo dobrze, po co wróciłeś? Wypędzili cię z Włoch, czy szukasz znowu przygód na amerykańskiej ziemi? — Staję za Evą, oplatając ciasno ramionami, tak aby ogrzać jej ciało, ale też pokazać, że jest moja.

— Wy się znacie? — pyta zdziwiona, odwracając głowę w moją stronę.

Na szczęście nie odsuwa się ode mnie, tylko wciska swoje drobne ciało jeszcze bardziej plecami w mój tors. Nie ukrywam, że jej reakcja nieco zbija mnie z tropu. Bardziej spodziewałbym się, że zrobi scenę, ale jednak tak się nie dzieje, co niesamowicie mnie cieszy. 

To co zrobiła, nie wpływa na to, jak reaguję na jej dotyk, zapach i ciepło. Czuję jak włosy Evy muskają moją skórę, lekko przyspieszony oddech oraz delikatnie wyczuwalne ruchy ciała. Brakuje mi tej bliskości, ale nie mogę do niej dopuścić, aby nie pokazać tej małej, podłej żmij, jak mocno działa na mnie jej bliskość. Sytuacja, w której się znajdujemy daje mi idealny pretekst, aby zamaskować przyjemność, jaką daje mi kontakt fizyczny z żoną.

— Można tak powiedzieć, jestem wujkiem tego nabuzowanego gówniarza. — Ciągle opanowany głos Theodora, sprawia, że rośnie we mnie irytacja.

Na twarz Evy, wypływa zaskoczenie, marszczy brwi, zastanawiając się, o co tu chodzi? Rozumiem ją doskonale, ponieważ o Theodorze, mało kto wie, to ta część mojego życia, która należy do przykrej przeszłości, za żadne skarby świata nie chcę do niej wracać, ponieważ bestia, jaką staram się utrzymać na krótkiej smyczy, może się z niej zerwać. A wtedy, puszczą wszelkie bariery i znowu będę tym kim być nie chcę. Jeśli teraz mówią o mnie, że jestem wcieleniem diabła na ziemi, to w momencie, w którym stracę kontrolę będę gorszy niż sam Lucyfer.

Wiem z czym to się wiąże…

—  Gówniarz? Kurwa, jesteś starszy ode mnie o dwa dni, pajacu. — Czuję jak ogarnia mnie złość, dlatego mocniej zaciskam palce na biodrach Evy, próbując kontrolować gniew. — Dobra, koniec wieczorku zapoznawczego, spieprzaj stąd, Theo. — Mam na niego alergię, więc zbyt długie przebywanie w obecności, pożal sie Boże wujka, skutecznie sprawia, że moje ciśnienie jest coraz większe.

— Uspokój się William, tylko się przywitałem. Czy ty zawsze musisz być taki narwany? 

— Narwany, to ja dopiero będę, jak się kurwa, stąd nie ulotnisz w dwie sekundy. 

— Wyluzuj, chciałem poznać twoją żonę. —  Theodor posyła mi delikatny uśmiech.

To wystarczy, by puściły hamulce. Doskakuję do niego wyciągając broń z kabury. Dzieje się, to tak szybko, że zapominam o obecności Evy. — Wypierdlaj, Tangredi, bo nie ręczę za siebie. Nie chcę cię widzieć w pobliżu mojej żony, bo cię, kurwa poćwiartuję zanim dostaniesz kulkę w łeb, rozumiesz? — Przykładam broń do jego skroni, wściekły na cały świat.

— William, co ty robisz? Uspokój się, natychmiast! — Dochodzi do mnie krzyk żony, a po chwili czuję jak szarpie mnie w swoją stronę za ramię. — Zwariowałeś? 

To nie skutkuje, ponieważ zbyt wiele złych emocji ze mnie wychodzi. Nie potrafię nad sobą zapanować i nie zwracam uwagi na nic innego, poza Theo.

— Odłóż tą zabawkę, William, bo się skaleczysz. — Z zadziwiającym spokojem, Theodor odsuwa od siebie moją spluwę. — Spokojnie Evo, to moja wina, niepotrzebnie go prowokuję, dobrze wiem jak działa moja obecność na William. — Theodor odsuwa się, patrząc na mnie dziwnym wzrokiem. — Nie będę wam przeszkadzał, miło było cię poznać. A ty William, odetnij się w końcu od przeszłości nie jestem twoim wrogiem. 

— Spierdalaj — odpowiadam, przez zaciśnięte zęby. 

Przysięgam tylko jego mi tutaj brakowało. 

Przez chwilę przyglądam się jak Theodor, odchodzi, następnie zabezpieczam pistolet i chowam go pod marynarką. Moje nastawienie do Evy, od razu się zmienia, już nie napawam się jej bliskością. Teraz dochodzi do mnie, z kim rozmawiała i ani trochę mi się to nie podoba.

— Nie masz z kim gadać?  — syczę przez zaciśnięte zęby. Rzadko kiedy krzyczę, tym bardziej tutaj nie zamierzam, gdzie wszędzie kręci się ktoś znajomy, dlatego obejmuje Evę, ramieniem, wpatrując się intensywnie w jej niebieskie tęczówki. Tęczówki, których koloru mogłyby im pozazdrościć same gwiazdy.

Przysięgam dla nich mógłbym zabić.

— Daj mi listę wszystkich tych, z którymi nie mogę rozmawiać, albo nie, czekaj, napisz na niej nazwiska, z którymi mogę się zadawać, będzie krótsza. — Eva, próbuje się ode mnie odsunąć. — Puszczaj, drażni mnie twoja obecność.

— A mnie twoja wyjątkowo nie, może zaliczymy szybki numerek w krzakach?

— Pierdol się, Shelley.

— Bardzo chętnie, wróbelku. 

Nadal trzymając ją w objęciach, robię kilka kroków do tyłu, tak że zostajemy całkowicie odcięci od ciekawskich spojrzeń, poprzez wysokie drzewa. Jesteśmy sam na sam, w ogromnym ogrodzie Powellów, ta część jest odgrodzona od tarasu jak i domu imponującymi żywopłotami i różnymi roślinami. Zatem możemy to dobrze wykorzystać.

Unoszę jedną nogę Evy, kładąc ją sobie na biodrze, tym samym mając łatwiejszy dostęp do miejsca, w którym planuję się już za chwilę zatopić. 

— Masz majtki? — Delikatnie błądzę opuszkami palców po jej aksamitnej skórze. —  Obiecywałaś, że nie będziesz nosić bielizny. — Z lekkim zawodem odkrywam, że założyła jakąś koronkę na siebie, chociaż właściwie już po sekundzie doceniam ten fakt. Rozcięcie w jej sukience sięga bardzo wysoko. Chyba bym ją zabił, gdyby pokazała za dużo, a to byłoby bardzo prawdopodobne, nie mówiąc już, że każdy, kto by na nią spojrzał umierałby w długich męczarniach. — Kłamczuszek z ciebie, Evo, ale to masz już we krwi.

— Nie dotykaj mnie, kurwa. — Z ogromną siłą, o którą jej nie podejrzewałem wyzwala się z mojego uścisku. —  Nie będę dłużej zadowalać twojego kutasa, tak jak powiedziałeś dzisiaj w sypialni, więc śmiało, możesz mnie w końcu zabić, bo twoim materacem już nie zamierzam być.

— Wiesz, że uwielbiam twoje długie włosy? Pasują ci, kochanie. — Najdelikatniej jak potrafię muskam dłonią jej głowę, przesuwając nią po blond falach. Ignoruję jej słowa, bo chociaż Eva, tego nie wie, sprawiają mi ból. Pamiętam, co powiedziałem i wcale tak nie myślę, tylko muszę tak właśnie traktować żonę, skoro nie potrafię jej zabić. — Nie upięłaś ich, tak jak prosiłem. Należy ci się za to nagroda. — Łapię ją za nadgarstek, znów zamykając w ciasnym uścisku. Zapach Evy przyjemnie drażni mój nos. Przymykam oczy napawając się to chwilą. 

— Więc je zetnę, skoro tak bardzo je lubisz. I nie mów do mnie, jakbym była przedmiotem. Nagroda to będzie mi się należeć, kiedy w końcu się od ciebie uwolnię. — Nie czekając na moją reakcję, odwraca się w kierunku posiadłości.

Mimo wkurwienia idzie z gracją, kręcąc uwodzicielsko biodrami. Daję jej chwilę, a kiedy ruszam w ślad za żoną, dostrzegam nieopodal, palącego papierosa, Reeda.

Nosz kurwa mać! Całe siedlisko żmij się zbiegło, brakuje tylko jebanego Garrido.

W kilku krokach znajduję się przy Evie, splatając nasze dłonie. Początkowo patrzy na mnie z tą swoją chmurną miną, ale kiedy pokazuję wzrokiem jej ojca, zmienia postawę. Mocniej przylega do mojego ciała, unosi wyżej głowę, tym samym zadzierając jeszcze bardziej mały nos, i rzuca mi porozumiewawcze spojrzenie.

— Teraz zatańczymy. Wiesz, że oczy wszystkich są zwrócone na nas.

— Jeśli trzeba. — Sztuczny uśmiech przyozdabia twarz Evy, zapewne zwiedzie nim niejedną osobę tego wieczoru. Kto jak, kto, ale ona potrafi udawać.

— Dlaczego nie lubicie się z Theodorem?

— Nie twoja sprawa — odpowiadam zirytowany tematem, myśląc, że ten temat mamy zamknięty. Właściwie mogłem spodziewać się tego pytania. Z tą upartą kobietą nigdy nie ma łatwo.

— Nazywam się Shelley, więc mam prawo wiedzieć, co się dzieje w rodzinie mojego męża.

— Masz tylko moje nazwisko, nie jesteś dla mnie rodziną, zdrajco.

— Kutas.

— Tylko tyle masz mi do powiedzenia? — Przystajemy na chwilę przed wejściem do Willi, pochłonięci tą durną wymianą zdań.

— Jeszcze wczoraj miałam dużo więcej, ale już nie czuję takiej potrzeby. Teraz to, ty jesteś dla mnie nikim.

— Moje słodkie maleństwo, kiedy przestaniesz fantazjować?

Całując jej skroń, zauważam przed nami Eleonor, która rozmawia o czymś z Leonie. Jest skupiona na kobiecie. Widząc je obie, dostrzegam ile wdzięku i uroku ma moja matka. Mimo, że są rówieśniczkami, to bardzo różnią się urodą. Leonie Powell, również jest piękną kobietą, nie wyglądającą na swoje lata, jednak moja rodzicielka roztacza wokół siebie blask, a jej pewność siebie potrafi onieśmielić wiele osób.

— Mówię do ciebie, słuchasz mnie? — Z chwilowego zamyślenia wyciąga mnie delikatny głos Evy, odwracam się w jej stronę, muskając opuszkami gładki policzek. Nie zwracając uwagi na to co mówi.

Jest taka piękna…

Czuję dreszcz jaki wywołuje u niej mój dotyk, a w niebieskiej tafli tęczówek dostrzegam iskrę. Kogo ona chce oszukać? Mam nieodparte wrażenie, że tak samo jak ja, próbuje ukryć prawdziwe uczucia.

Jednak nie mogę poukładać w całość tego wszystkiego. Czasami bardzo chcę uwierzyć, że pomimo tego jak los z nas zakpił, naprawdę coś do mnie poczuła, ale nie potrafię, albo i nie chcę. Wiem, że ją krzywdzę moim zachowaniem, ale taki obrałem sobie cel, cena za jej zdradę i tak jest za niska. Powinna zginąć…

Miotam się w tym wszystkim, niczym zbłąkana dusza, która trafiła do czyśćca i nie wie jak odkupić swoje winy.

Moją pokutą jest Eva.

Evy, pokutą jestem ja.

Utknęliśmy w tym wszystkim gdzieś pomiędzy, a stamtąd nie da się szybko wydostać.

Czeka nas życie w potępieniu, innej opcji nie widzę.

— Co jest z tobą, rusz się, bo zaczynasz mnie denerwować. — Eva, ciągnie mnie w stronę sali balowej. — Zatańczymy w końcu i miejmy spokój.

— Pani Shelley. — Podaję jej ramię, obdarowując czarującym uśmiechem. Znów musimy udawać, bo przecież jesteśmy główną atrakcją w tym cyrku.

— Dzieciaki! Nareszcie, oczarujcie ich wszystkich. — Jak zwykle, zadowolona Eleonor, nas poucza. — Macie wyglądać na zakochanych, rozumiesz? — Szepta mi do ucha, zupełnie innym tonem, niż wypowiadając poprzednie zdanie.

— Jak każesz,matko — syczę wściekły, nie zmieniając zadowolonego wyrazu twarzy.

Iście królewskie przyjęcie zasługuje na taką samą oprawę, więc kiedy pary ruszają na parkiet, aby zatańczyć walca, razem z Evą, spoglądamy na siebie porozumiewawczo i robimy to co inni, oraz to czego się od nas wymaga.

Świetnie wczuwamy się w swoje role i cieszymy się tym momentem, uśmiechając się do siebie uroczo, szepcząc złośliwości do ucha, które dla otoczenia wyglądają na słodkie słówka, wirując po sali między innymi rozbawionymi parami. Z tyłu sali dostrzegam zadowolonego Reeda, który rozmawia z jednym z najbogatszych ludzi w Nowym Jorku. Nie umyka mojej uwadze fakt, że bacznie nam się przygląda. Nie zastanawiając się wiele, dociskam Evę, jeszcze mocniej do swojego ciała, chcąc pokazać Reedowi, swoją wyższość.

Kiedy chcemy potrafimy współpracować…

Czas na ten krótki moment się dla nas zatrzymuje, a ja nie potrafię od siebie odgonić myśli, że chciałbym aby to wszystko potoczyło się inaczej. Nie potrafię powiedzieć, że kocham Evę, ale jest dla mnie kimś wyjątkowym, kobietą, która nieproszenie wdarła się do mojego serca, robiąc w nim krwawą dziurę. Nie wiem dlaczego? Nie mam pojęcia, co to wszystko znaczy. Jednego czego jestem pewien to, fakt, że mimo tego, co zrobiła nie pozwolę jej nikomu skrzywdzić.

Brzmi absurdalnie, prawda? Bo największą krzywdę wyrządzam jej właśnie ja, ale nie potrafię wybaczyć zdrady. Eva, zakpiła ze mnie w okrutny sposób i choć każde wypowiedziane przeze mnie słowo, rani mnie równie mocno co ją, nie potrafię inaczej.

Kiedy patrzę w niebieską otchłań oczu żony, w której mógłbym utonąć, za każdym razem widzę jej zdradę, dlatego wszystkie dobre emocje natychmiast znikają z pierwszym odpływem, zastąpione nienawiścią i chęcią zemsty.

Problem w tym, że ta zemsta ciągle nie nadchodzi…

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro