14.
William
♤♤♤
Od kilku dni nie byłem w domu, na szczęście w tym tygodniu przychodzi nowy transport z Meksyku i mam co robić. Sprawdzam czy wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Lubię mieć kontrolę i być dobrze przygotowanym.
— Siemanko. — Do mojego biura jak zwykle z impetem wchodzi uradowany, Levis. — Zakochałem się.
— Co, kurwa? — Odkładam papiery i patrzę zaskoczony na przyjaciela. Jeszcze nigdy tego od niego nie usłyszałem.
— Żarcik taki, wyluzuj, stary. Ja nie mam serca, zapomniałeś? — pyta rozbawiony, siadając na kanapie. — Ale rozważam to.
— Co rozważasz? Dziwny jesteś, gdzieś ty się podziewałeś przez ostatnie dni?
— No wiesz tu i tam. Trochę poimprezowalismy z braciakami. — Daje nogi na niski stolik kawowy,co mnie irytuje. — Rozważam czy nie ofiarować pewnej damie swojego serca.
— Ściągaj, kurwa te łapy, w burdelu jesteś? — syczę przez zęby. — I przestań pieprzyć, ty i związek to nie idzie w parze.
— William, coś ty taki nerwowy. Jak żonka? Jaja cię bolą, że nie masz humoru?
— Ciebie zaraz morda zaboli, jak jej nie zamkniesz.
— Coś się stało?
— Nic się nie stało, co miało się stać? Dopinam szczegóły dostawy, jak nie będzie poślizgów albo niespodzianek w postaci magicznej kradzieży, tak jak ostatnio, to pod koniec miesiąca wysyłamy towar do Niemiec.
— Nie damy rady, przecież koka do Niemiec miała iść w połowie lipca. — Levis wstaje i siada naprzeciwko mnie.
— Ale pójdzie na początku, jakiś problem?
— Nie wyrobimy się, chyba że znajdziemy nowych pracowników, ktoś musi mieszać towar, a rąk do pracy ciągle brak, od kiedy połowę ludzi zwolniłeś albo kazałeś odstrzelić. — Wyciąga czerwonego Marlboro i wkłada go do ust. — Kiedy ostatnio się myłeś wyglądasz jak lump, ile już tu siedzisz?
— Ja ci zaraz, naprawdę przypierdolę, Levis. — Odchylam głowę do tyłu, przymykając zmęczone powieki. — Wszystko ma być tak, jak powiedziałem. Koniec tematu, i nie obchodzi mnie jak to zrobicie, możesz nawet zatrudnić, jebanego magika.
Od dnia, kiedy dowiedziałem się prawdy, prawie nie śpię. Sen stał się dla mnie luksusowym produktem, na który, o ironio mnie teraz nie stać. Za każdym razem, kiedy zamykam oczy, widzę Evę, knującą z Carlem, śmiejąc się przy tym z mojej naiwności.
— William, poważnie, nie zdążymy pościć towaru do Niemiec o dwa tygodnie wczesniej. Nie ma takiej, jebanej możliwości. — Telefon blondyna wydaje krotki dźwięk, informując go, że dostał wiadomość.
— Lousi i Liam nam pomogą, chce to załatwić i mieć z głowy, muszę odpocząć. — Patrzę na uśmiech, malujący się na jego twarzy. — Czego się tak cieszysz?
— Bo dostałem zdjęcie gołych cycków Camilli, nie pokaże ci, bo jesteś żonaty. — Puszcza do mnie oczko po czym chowa urządzenie do kieszeni.
— Spałeś z nią?
— Co to za głupie pytanie, oczywiście! I to nie raz, przeleciałem ją już na statku, idioto.
— To jest przyjaciółka mojej żony imbecylu, nie mogłeś chociaż raz odmówić? — Na słowo żona czuję obrzydzenie, jednak sam nie wiem dlaczego właśnie tego sformułowania używam.
— No i? Ja chętnym laskom nie odmawiam, a ona jest ulepiona z tej samej gliny, co ja. Wiesz, że jak byłem u niej, to po wszystkim kazała mi wypierdalać, bo nie lubi spać z facetami? Kobieta marzeń, mówię ci.
— Żeby nie było z tego syfu, dość mam na głowie.
— Coś cię gryzie, William, gadaj. — Kiedy mu nie odpowiadam, wpatruje się we mnie niebieskimi tęczówkami. — Jezu, nie mów, że masz mendy.
— Jesteś poważnie jebnięty, na urodziny zafunduje ci pobyt w luksusowym kurorcie dla obłąkanych, przysiegam. — Rzucam w przyjaciela dlugopisem, celnie trafiając w czoło.
— Ałć. A ja ciebie wyślę na terapię kontrolowania agresji, bo skoro chcesz mnie zabić długopisem to już jest z tobą źle. Gadaj, co ci leży na wątrobie, wujek Levis postawi diagnozę.
— Uspokój się nic mi nie jest, po prostu jestem zmęczony.
— Ta, jasne, a ja jestem prawiczkiem. Dobra nie chcesz to nie mów, ale ogarnij się, bo źle wyglądasz. — Jego spojrzenie skupia się na monitorach, w których widać co dzieje się w klubie. — Jesteście gotowi z Evą, na trzecią sobotę miesiąca?
— A co jest w sobotę? — Otwieram laptop, patrząc na umowę z dostawcą alkoholu. Z nim zawsze jest jakiś problem, muszę powiedzieć Meggi, żeby przygotowała oferty nowych potencjalnych firm do współpracy.
— Jezu William, bal nie pamiętasz? Fundacja mojej matki zbiera datki na sieroty.
— Kurwa, zapomniałem. Pewnie znowu trzeba będzie się przebierać?
Dwa razy do roku, pani Powell organizuje takie przyjęcia, zawsze wymyśla temat przewodni, aby zrobić z całej nowojorskiej śmietanki pajaców.
— Ta, uważaj, bo padniesz. "My name is Bond, James Bond".— Levis, znacząco porusza brwiami
— Nie ma tragedii, zawsze mogły być muminki albo myszka miki. — Mój wzrok przyciąga wysoka, elegancka brunetka, którą widzę na jednym z monitorów. Jest już prawie na piętrze, gdzie znajduje się moje biuro. — O, kurwa! Tylko jej mi tu brakowało.
Levis, w ślad za mną patrzy na podgląd, uśmiechając się szeroko. Ta dwójka zawsze dobrze się dogadywała, a ja już wiem, że przybyły kłopoty.
— Moi ulubieńcy jak zwykle razem, cześć chłopaki. — Kobieta wchodzi do pomieszczenia, na co przyjaciel od razu do niej podchodzi, całując w policzek.
— Eleonor, cudownie cię zobaczyć. Z każdym dniem jesteś coraz piękniejsza. — Levis, odchodzi kawałek, nie spuszczając z niej wzroku.
— Jak zawsze czarujący. Williamie, nie przywitasz się? — Eleonor rozchyla ramiona, czekając aż do niej podejdę.
— Witaj, mamo. — Wtulam się w jej ciało, czując zapach róż. — Dlaczego nie dałaś znać, że przyjeżdżasz. Znudziły cię Włochy?
— Nie tyle znudziły, co doszły mnie słuchy, że mój jedyny syn się ożenił! I nic mi nie powiedział, nie zaprosił, nie urządził wesela... — Zaczęło się, spodziewałem się jej pretensji, ale nie tak szybko. — Jak mogłeś mi to zrobić, Williamie?
— Miałem cię powiadomić... — Zapada chwila ciszy. — Wkrótce.
— Nasz Willi, chciał się nacieszyć młodą żonką, musisz mu to wybaczyć. — Levis, podaje mojej matce lampkę z czerwonym winem, jej ulubionym trunkiem.
— Dobrze, zatem jutro obiad rodzinny. — Kobieta patrzy na mnie wyczekująco.
— Jakby inaczej, matko. — Zbieram rzeczy z biurka po czym zakładam marynarkę, czas wrócić do więzienia; zwanego domem. — Chodź jedziemy.
— Nie kochanie, dzisiaj zostanę jeszcze w hotelu, mam parę spraw do załatwienia, jutro każę przywieść moje rzeczy, chyba że wolicie zostać sami, to coś wynajmę na czas odwiedzin.
— Oszalałaś, nie ma takiej możliwości. Eva, na pewno będzie zadowolona.
Chociaż uwielbiam moją matkę, tak tym razem tli się we mnie mała iskierka nadziei, że nie zostanie długo. Jej obecność będzie wiązała się z tym, że nie ucieknę od Evy — żmiji, która złamała mi serce. Bo przecież i przed rodzicielką muszę ubrać znowu maskę zakochanego męża i udawać cudowne małżeństwo, tym bardziej, kiedy Eleonor się dowie, że to córka Reeda.
Cudownie, wjebałem się w kolejne bagno.
***
Zmęczony wydarzeniami ostatnich dni, padam na łóżko w drugiej sypialni. Nie mogę spać z nią w jednym łóżku, to by mnie dobiło. Czuję się przytłoczony i zagubiony, utknąłem gdzieś pomiędzy, nie potrafiąc odnaleźć samego siebie. Nie jestem w stanie zdecydować co zrobić z Evą.
Podchodzę do komody i z szuflady na samym dole wyciągam czarne pudełko, w którym znajduje się broń. Tuż obok leży złota kula z wygrawerowanym imieniem mojej żony. Biorę ją w dwa palce i obracam nią, przyglądając się jak przedmiot przesuwa się w moich dłoniach.
Ma mi przypominać o zdradzie Evy. Za każdym razem, kiedy na nią patrzę czuję ból niedoopisania, ale chcę żeby kobieta cierpiała gorzej niż ja. I w tym jest problem, nie wiem czy wystarczy mi sił aby tak mocno ją skrzywdzić, aby i jej świat rozwalić na miliony kawałków, po których spływa krew.
Nie mam pojęcia czy kiedykolwiek wpakuję ją Evie w głowę, ale wiem, że ten przedmiot jest moją kotwicą. Dzięki niemu nie zapomnę, co mi zrobiła, bo chcę pamiętać, po to, aby nie dać swojemu sercu wygrać tej walki. Doskonale wiem, że tym sposobem bliżej mi do czeluści piekielnych, ale nie potrafię inaczej. Spłonę w piekle, a Eva razem ze mną.
Muszę się pozbierać, poskładać w jedną całość, bez tego nie będę potrafił być silnym i trzymać się własnych postanowień.
***
— William, skarbie, musimy porozmawiać. — Kiedy wchodzę do kuchni, Tata podchodzi do mnie ze szklanką soku pomarańczowego, mojego ulubionego.
— Tak, musimy. Przyjechała mama, przygotuj jej ulubione dania na obiad.
— Oh, cudownie. — Zadowolona gosposia klaszcze w dłonie. — Ale mamy inny problem. — Marszczę brwi, patrząc na nią, a po moim ciele przechodzi nieprzyjemny dreszcz. — Eva.
— Co z nią?
— Nie wychodzi z pokoju, nie je, już dwa razy zasłabła, nie przyjęła Camili, a nocami... — Robi krótką pauzę, stopniując napięcie.
— Co nocami, mów Tata, nie denerwuj mnie. — Czuję dziwny ucisk w klatce piersiowej.
— Słyszę jak to biedne dziecko płacze, całymi nocami jej szloch wypełnia mury tego domu. Co się stało? Nie ma cię od tylu dni, William ona się męczy, nie pociągnie tak długo.
— Masz dla niej gotowe śniadanie?
— Tak, ale...
— Dawaj je, zaniosę jej, jak będzie trzeba wcisnę w nią te jedzenie siłą.
— William, co ty wygadujesz. Jej coś dolega, trzeba z nią porozmawiać na spokojnie. — Podchodzi do mnie łapiąc za ramiona. — Co się między wami stało? Gdzie te uśmiechnięte dzieciaki, które nie mogły wytrzymać bez siebie ani jednej chwili? Martwię się o was.
— Tata, są sprawy na które nie masz wpływu. Dobrze, że się o nią martwisz i chcesz o nią zadbać, ale to co jest między mną, a Evą, to nasza sprawa, ok? — Całuję gosposię w czoło i zabieram jedzenie.
Przed sypialnią biorę głęboki wdech, nie widziałem Evy od nocy po naszym ślubie czyli trochę już minęło. Starałem się tak organizować swój czas, aby się na nią nie natknąć. Zająłem się klubem i nadchodzącą dostawą koki, w domu bywałem rzadko i tylko kiedy musiałem.
Otwierając drzwi, przerażony stoję w miejscu. Okna są zaciągnięte czarnymi zasłonami,a we mnie uderza zapach cierpienia. Dosłownie. Mój wzrok kieruję się na drobną sylwetkę Evy i zamieram.
Leży skulona na łóżku, przytulona do poduszki, jej pusty wzrok skierowany jest gdzieś poza mną. Długie włosy są pozbawione dawnego blasku rozsypane, niedbale na poduszce, proszące się o szczotkę.
Eva, wygląda jak cień samej siebie, a mnie ten widok dobija.
— Wstawaj, zjedz i ogarnij się. Moja matka przyjechała, od dzisiaj z nami zamieszka. — Nawet nie drgnęła.— Camilla się o ciebie martwi, nie wygłupiaj się i wyjdź z tego więzienia.
— Trudno, powiedz jej co chcesz, nie obchodzi mnie to. — Kieruje na mnie swój wzrok.
— Masz to zjeść, bo inaczej zadzwonię do lekarza i wpakuję w ciebie tysiąc kroplówek. — Na te słowa wzrusza tylko ramionami. — Nie zachowuj się jak dziecko.
W dni kiedy jeszcze mamiła mi oczy zwierzeniami powiedziała, że boi się szpitali i lekarzy, to dlatego, że jako nastolatka trafiła do szpitala z powodu odwodnienia i jakaś nieudolna piguła nie potrafiła się wkłuć, aby podłączyć kroplówkę.
— Daj mi pistolet, to zrobię z niego pożytek, skoro ty nie potrafiłeś. — Podnosi się i chce wstać z łóżka, jednak robi to na tyle energicznie, że upada na ziemię.
— Widzisz, do jakiego stanu się doprowadziłaś ? Nie masz siły nawet wstać, z tego jebanego łóżka! — Próbuję jej pomóc, ale odtrąca moją dłoń.
— To ty, mnie do tego doprowadziłeś.
Te słowa uderzają we mnie niczym zatruta strzała. Czuję się dosłownie jakby, to mi ktoś strzelił w łeb. Chciałem żeby cierpiała, ale nie potrafię na to patrzeć, nie mogę znieść widoku ulatującego z niej życia, które ja jej odbieram, nawet nie pociągając za spust.
— Nie, żonko to był twój wybór. Ty wybrałaś po której chcesz być stronie. Powiedz na ile mnie wyceniłas?
— Na tyle ile musiałam — odpowiada wstając z podłogi.
— Widzisz, w końcu powiedziałaś prawdę.
— Nie, William, chciałam powiedzieć ci prawdę, ale mnie nie słuchałeś, teraz już nie mam ci nic do powiedzenia. Czekam na twoją karę, skoro tak musi być niech będzie, dam ci czas, żebyś otworzył oczy. Tutaj nie wszystko jest takie, jakim się wydaje być. Tylko ostrzegam, czas też kiedyś się kończy, oby nie było za późno nim ja ciebie znienawidzę, bo od tego nie będzie odwrotu.
Zapada cisza, a ja nie wiem co jej powiedzieć. Analizuję każde słowo, zastanawiając się, co jest z tego prawdą. Nie potrafię. Nie wiem co jest udawane, a co nie. Skąd mam to niby wiedzieć, skoro raz już mnie nabrała na piękne słowa.
— Obiad jest o piętnastej, i nie próbuj mojej mamie mówić, co się dzieje. Masz udawać zakochaną żonkę, rozumiesz?
— A jak nie to co? Zabijesz mnie? — pyta unosząc podbródek, ciągle siedząc na łóżku.
— Gorzej. Masz zjeść śniadanie i się ogarnąć. — Znów próbuje wstać i po raz kolejny nie udaje jej się to. Zaciskam mocno zęby, podnosząc ją z podłogi. — Kurwa, do jakiego stanu się doprowadziłaś.
Zanoszę Evę, do łazienki. Nalewając wody do wanny, wyciągam telefon i dzwonię do doktora Collinsa, bez kroplówki wzmacniającej na pewno sobie nie poradzimy.
— Dlaczego to robisz? Dlaczego mi pomagasz? — pyta, rozbierając aksamitną koszulkę, w której spała.
— Bo to ja chcę cię wykończyć. — odpowiadam, obserwując jak pomału wchodzi do wanny.
Zagryzam wargę, obserwując ją jak zmizerniała przez te kilkanaście dni. Na jej widok cierpię, a tego nie chcę. Powinienem się napawać tym, że sama ułatwia mi proces jej zniszczenia, ale nie mogę. Zamiast tego odczuwam ogromny ból.
— Dobrze niech tak będzie Williamie, ty próbuj mnie wykończyć, a ja spróbuję cię odzyskać. Ten jeden raz wybaczę ci, co mi zrobiłeś i zawalczę o to małżeństwo, tylko pamiętaj czas ucieka... — Zauważam błysk w jej oczach. To jeszcze przed chwilą mętne, bez wyrazu spojrzenie zmienia się we wzburzony ocean. — A ty, musisz sam dojść do prawdy.
— Ty chcesz walczyć? Nie rozumiesz, że cię nienawidzę za to, co mi zrobiłaś?
— To dlaczego tu stoisz? — Bierze gąbkę, sunąc nią po swoim ciele, jej ruchy są powolne, widać, że nawet ta błaha czynność jest dla niej, w obecnym stanie wyzwaniem.
— Właśnie, kurwa nie wiem. — Natychmiast wychodzę z pomieszczenia, trzaskając drzwiami.
W mojej głowie panuje totalny rozpierdol, ale jednego jestem pewien, nie uwierzę w ani jedno słowo, które wypływa z jej zakłamanych ust.
Tak naprawdę nigdy nie była moja, choć przez krótką chwilę, tak właśnie myślałem. Z tego powodu szaleję, bo poraz pierwszy oddałem kobiecie cząstkę siebie, a ona zniszczyła mnie doszczętnie. W dniu ślubu spaliła wszystkie moje nadzieje wiązane z jej osobą. A teraz za to odpokutuje, bo ja nie wybaczam zdrajcom.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro