5.
William
♤♤♤
Kiedy dojeżdżamy na miejsce, Levis, jak zwykle jest podekscytowany niczym mały chłopiec, który jedzie do wesołego miasteczka.
— Będzie jatka! — woła zadowolony.
— Gorzej niż dziecko.
— Ja lubię się bić, a ty posuwać córki wrogów. Widzisz? Każdy z nas ma inne hobby.
— Obetnę, ci kiedyś język — odpowiadam na zaczepkę przyjaciela.
— Co z nią zrobisz? Bzykania nie było w planie, Will.
— Nie było, samo tak wyszło. — Nie czekając na odpowiedź wychodzę z samochodu.
— Kurwa, William, wpakujesz nas w kłopoty, są inne laski na tym świecie. — Levis, klepie mnie w ramię.
— No i co z tego? Ja chcę Evy, a nie żadnej innej. Zabronisz mi? — Patrzę na niego niczym rozwścieczony byk. — Między nami jest kurewsko, silna chemia, co ci, poradzę, że mnie do niej tak ciągnie?
— Ooo! Bracie! To nie brzmi dobrze, znamy się od liceum i nigdy nie słyszałem u ciebie czegoś takiego.
— Nie wyolbrzymiaj. Zakazany owoc smakuje najlepiej, prawda? — Staram się wyjść jakoś z twarzą po tym, co powiedziałem.
Levis, ma pierdoloną rację, nigdy żadna dziewczyna nie działała na mnie tak, jak Eva Reed. Ile się znamy? Nawet nie minęły dwadzieścia cztery godziny, a ja najchętniej byłbym teraz z nią, a już najlepiej w niej.
— Uważaj, stary. — Daje mi kuksańca. — Chodź idziemy, mam nowe zabawki do testowania.
— Myślałem, że wibratory testujesz ze swoimi panienkami. — Zaczepiam przyjaciela, śmiejąc się z jego miny.
— Nawet na wibrator w dupie trzeba zasłużyć. — Podaje mi srebrny kastet z napisem “cunt” — Spójrz tylko na te cacko, oczywiście robione na zamówienie.
— Nie wiem, co ty widzisz w tych twoich kijach i kastetach, kule są szybsze.
— Te, twoje spluwy. Jak ci braknie kulki, to dostaniesz, a ja? Nie na darmo uczyłem się kilka lat wuchsu. Potrafię zabić jednym ciosem. Walczę jak zawodowiec, moje ruchy są ciche, płynne, przemyślane, niczym taniec śmierci. Nie muszę polegać na pistolecie.
— Też się umiem bić, do kurwy, nędzy. — Fakt, nadepnął moje męskie ego, ale trzeba przyznać, Levis, nie ma sobie równych w sztukach walki. A mieczem wywija jak jakiś jebany ninja.
— Ale nie tak, jak ja. — Puszcza mi oczko.
To prawda, chłopak dobrze wie, co robi. A poza tym, ma niezłą kolekcję białej broni, maczet, kastetów, łańcuchów oraz różnych innych, naprawdę dziwnych sprzętów. Większość z nich jest robiona na jego specjalne życzenie i zawsze na akcję przychodzi z najnowszym nabytkiem, aby od razu go wypróbować.
Raz przyniósł maczugę, zakończoną ostrymi jak brzytwa kolcami, dodatkowo wzdłuż była owinięta drutem. Jednym uderzeniem wysłał faceta do szpitala, który zmarł po trzech godzinach na stole operacyjnym. Zdaniem Levisa, i tak, żył za długo. Jęczał pół dnia, że nie zabił go od razu.
— Dobra, nie nakręcaj się. Chodź, sprawdzimy czy jakiś pajac będzie chodził z napisem “cipa” na gębie.
— My nie będziemy sprawdzać, czy ktoś będzie chodził z tym napisem, tylko, który będzie tym szczęśliwcem. — Wyszczerzył białe zęby.
***
Wchodząc do biura Corteza wyglądam na spokojnego oraz opanowanego. Chociaż w środku cały kipię złością, bo jakim kurwa, prawem ktoś pociska kokainę w moim klubie!
Meksykańcy mieszkający tutaj, to dla mnie płotki, chociaż Jesús Cortez, nie jest głupi, co tu dużo gadać; stary wyga.
W latach siedemdziesiątych pracował dla jednego z największych karteli, początkowo, jako narcotrafficante, jednak po aresztowaniu Gallardo, w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym roku, wyczuł szansę dla siebie. Zawinął ogon i zamierzał na stałe zostać w Stanach. Nie chciał ryzykować, a jego fascynacja innym, lepszym światem rosła.
Miał na tyle dość układów, żeby zostać w Nowym Jorku, bo za chiny nie chciał wracać do Meksyku. Dogadał się z moim ojcem, dał kontakt, który zaopatrywał go (jak i teraz mnie) w najlepszy towar, jaki można byłoby sobie wyobrazić. Dla porównania - do nas “królowa narkotyków” trafia w czystości około siedemdziesięciu procent, do Europy około trzydziestu czterech. Jest różnica, prawda?
Wracając do Corteza, został w mieście, mogąc działać na własną rękę, ale nie na dużą skalę.
Jest kimś, w stylu osiedlowego sklepikarza, a rodzina Shelley, siecią monopolową znaną na cały Nowy Jork, a może nawet i dalej.
Na handel kokainą, też nie ma pozwolenia. Powiedzmy, że chcemy uniknąć konfliktu interesów.
Po śmierci mojego ojca, w tym temacie nic się nie zmieniło. Cortez, podlega pode mnie, musi mieć na wszystko zgodę, nawet przy zmianie dostawcy prądu. O wszystkim ma obowiązek mnie informować.
Ale teraz, coś mu się zapomniało, więc nadszedł czas, żeby przypomnieć gdzie jego miejsce.
— William, miło cię widzieć. Rozgość się przyjacielu. — Wskazuje ręką bordowy fotel naprzeciwko biurka, przy którym siedzi.
— Nie wiem, kurwa, czy tak miło, Jesús. — Podchodzę do niego od tyłu, obracjąc w moją stronę. — Ptaszki ćwierkają, że ktoś od ciebie, diluje w moim klubie — mówię opanowanym głosem, choć to tylko gra pozorów.
Jestem drapieżnikiem, który poluje na swoją ofiarę, napawając się jej strachem.
Uwielbiam ten stan, kiedy ludzie myślą, że coś ugrają głupim pierdoleniem, a co gorsza kłamstwem. Ja nigdy, nie atakuję bezpodstawnie, zawsze sprawdzam informacje oraz ich źródło, a kiedy już się fatyguję osobiście do rozwiązania problemu, wiadomym jest, że będzie gorąco.
— O czym ty, mówisz? Wiedziałbym o tym.
— Zatem, próbujesz mnie zrobić, w chuja? — Nachylam się do niego.
Czuję przyspieszony puls, grubas zaczyna śmierdzieć potem, a to kolejna oznaka, że kłamie.
— Nie odważyłbym się. — Patrzy po pomieszczeniu upewniając się, że jego ochrona zareaguje.
Na darmo szuka pomocy, w pokoju nie ma nikogo. A moi chłopcy zadbali o to, żeby nam nie przeszkadzano. W biurze jestem tylko ja, Levis z ubranym na prawej dłoni kastetem oraz posrany Cortez.
— A jednak! — krzyczę? — Co ty sobie, kurwa, myślałeś, debilu!
— William, nie wiedziałem, że to twój klub.
— Dalej mnie kłamiesz, a ja tego nienawidzę. Levis! — Przyjaciel dobrze wie, co oznacza wypowiedzenie jego imienia. Podwija rękawy i uśmiecha się niczym obłąkany. — Widzisz, Levi, ma nową zabawkę, obiecałem mu, że ją dzisiaj wypróbuje, a obietnic się dotrztmuje. — Odsuwam się.
Z dziką satysfakcją obserwuję, jak Levis, masakruje twarz Jesúsa. Najpierw uderza kastetem w prawy policzek, gdzie od razu widać krwawy napis “cunt”, uśmiecham się pod nosem, odpalając papierosa. Następnie sciąga go z palców, zapewne dlatego, że nie chce ostemplować całej gęby jednym słowem.
Levi, to prawdziwy artysta w swoim fachu.
Uderza w żebra, brzuch i znów w twarz, z której wylatuje brunatna ciecz. To tylko podnieca, mojego szefa ochrony, który jak w amoku, nadal okłada Jesúsa.
Krzyki Corteza, wypełniają pomieszczenie mieszając się z odgłosami uderzeń. Jestem pojebem, więc dla moich uszu to najlepsza muzyka.
Zaraz po rozkosznych jękach Evy.
Szybko odganiam od siebie te myśli, wyciągam mojego Sig Sauera i podchodzę, do ledwo żywego Corteza.
— Widzisz, na chuj, kombinowałeś? — Wkładam lufę między jego nogi. — Teraz będę musiał odstrzelić ci fiuta, idioto.
— Proszę nie, to się więcej nie powtórzy — stęka ostatkiem sił.
— Słyszałeś, Levi. — Patrzę na przyjaciela, dopiero teraz zauważam, że jego twarz pokrywają ślady, tryskającej wcześniej krwi.
— Nie pierdol się z nim, strzelaj. — Levis, wyciera chusteczką, ubrudzony kastet.
— Dobra, zróbmy tak. To będzie twoje ostatnie ostrzeżenie oprócz tego, zapłacisz mi odszkodowanie, jakieś…— zastanawiam się chwilę. — Pięć baniek, pasuje?
— Taaaaak.
— Dobra, to jesteśmy umówieni, jutro przyjedzie ktoś po kasę. I nie próbuj znowu mnie wychujać, bo zanim odstrzelę ciebie, poznęcam się trochę nad twoją córką, pamiętaj jestem, pierdolony, Shelley! — Wkładam pistolet pod jego brodę, wpatrując się w przestraszone oczy. To znaczy jedno oko, ponieważ tego drugiego już nie widać. — Nie zapominaj, Cortez, kto jest tutaj szefem.
Po tych słowach wychodzimy. Levis, daje znać gwizdnięciem naszym chłopakom, że się zwijamy. Swoją drogą, Jesús ma straszne, cipy w ochronie, gdyby moi ludzie pozwolili na taką scenę, ich głowy wisiałyby nad którymś, z moich klubów.
Przysięgam!
— Kurwa, Levi, kiedy nauczysz się albo nosić czarne ubrania na akcje, albo brać ze sobą zapasowe? Jak ty, chcesz mi tak do klubu wejść?
— Nie pierdol, William. Jedź bo muszę się napić. — Przez chwilę patrzę na przyjaciela, całego we krwi z miną psychopaty.
— Potwierdziłeś nowy transport?
— Tak, ale musimy uważać. Teraz po strzelaninie w klubie, DEA będzie nas bardziej pilnować.
— DEA, może mi naskoczyć.
— Nie będź taki mądry, wiesz, że te skurwusyny są cwane. Przypomnieć ci, jak skończył twój ojciec? —Odwraca głowę w moim kierunku, czekając na odpowiedź.
— Levis, ja nie jestem moim ojcem — odpowiadam zatrzymując się na czerwonym świetle.
Przez chwilę, wpatrzony w nocne życie Manhattanu obserwuję, jak pod jednym klubem stoi mały tłumek młodych ludzi, czekających na wejście. Gdzieś obok, mija ich przytulona para, a trochę dalej grupa chłopaków idzie, rozweselona przed siebie.
Życie nocne w tym mieście nigdy nie cichnie. Ulice, zawsze wypełnione są ludźmi, pijanymi, naćpanymi, z pozoru zadowolonymi z własnych osiągnięć. A tak naprawdę, to tylko gra pozorów. Nad ranem wracają do swoich mieszkań, muszą wytrzeźwieć, żeby iść do pracy. Ot! Taka sobie proza życia Nowojorczyków, żałosne.
— Jedziesz? — Z zamyślenia wyrywa mnie głos, Levisa, po czym ruszam z piskiem opon moim Lamborgini Huracan.
DEA- wrzód na dupie każdego handlarza, w tym i mój. Strasznie chcieli mieć coś na mojego ojca, ale ciągle im umykał. Dzięki informatorowi, którego hojnie opłacał w samym środku agencji, zawsze był krok przed nimi. Bawił się w kotka i myszkę, co doprowadzało ich do szału.
Oficjalnie mój tata zginął podczas strzelaniny. Ale ja wiem, że DEA maczało w tym swoje palce, ponieważ jemu nikt się nie sprzeciwiał. Mieli, skurwysyny swoje sposoby, aby sprowokować konflikt, i dostali to czego chcieli. Nie mogli go dorwać żywego, więc wzięli martwego.
Tylko, to w niczym im nie pomogło. Bo zastąpiłem go ja, potrajając import kokainy do Nowego Jorku, popyt jest coraz większy. Jeśli znowu wpadną na głupi pomysł, żeby i do mnie się dobrać, na moje miejsce przyjdą następni. Narkotyki to choroba i zaraza tego świata, której nie da się wyleczyć. Taka jest prawda!
Po akcji z moim ojcem, w DEA zrobiło się gorąco, nie każdy był zadowolony z takiego obrotu sprawy. Dlatego teraz są dużo bardziej ostrożniejsi w swoich działaniach. No i ja też, nie zamierzam się im podkładać, takim debilem nie jestem. Między innymi dlatego w moich klubach nie ma narkotyków.
***
— Dawaj whisky, Dylan — krzyczy uradowany, Levis, do barmana, a ten robi, o co prosi. — Patrz, kto tam siedzi.
Kilka hokerów dalej widzę blondynkę, z włosami do samego pasa, ubraną w błękitną bluzkę. Dobrze znam tę dziewczynę. Przyglądam jej się chwilę, ponieważ zachwyt z jakim obserwuje nasze cotygodniowe show jest niesamowity.
Pomyśleć... Całe życie otoczona mafią, a otwiera usta na widok babeczek tańczących na rurach.
Eva, podoba mi się coraz bardziej!
Czuję dziwne, zalewające mnie ciepło.
Nie, nie chodzi o te w spodniach.
Co, nieco mnie niepokoi. Przez chwilę przebiega przez moją głowę myśl, że chciałbym, aby została ze mną na zawsze.
Kurwa, co to za brednie!
Czy to możliwe, żebym poczuł coś do tej dziewczyny, w tak szybkim czasie i tak silnie? Cały dzień o niej myślałem, za każdym razem wracając wspomnieniami, do jakże mile spędzonego popołudnia. I pragnę więcej, Evy Reed, w moim życiu. Tylko dlaczego?
Kiwam ręką na barmana, który dobrze wie, co ma podać. Pokazuję dwa palce, bo nie ma szans, że jedna szklanka ze szlachetnym trunkiem wystarczy.
— Stary, a tobie, co? — Levis, przygląda się, jak wypijam jedną whisky po drugiej.
— Nic, kurwa, co ma być?
— Nie ściemniaj, Will, takie numery odpierdalasz, zawsze, jak coś cię gryzie. — Skubany, zna mnie na wylot.
— Przestań pierdolić jak baba. Idę do Evy, to zdecydowanie przyjemniejsze towarzystwo. — Jednak się zatrzymuję. — Gdzie do chuja, jest Bradley? Miał jej nie odstępować na krok.
— Może poszedł się odlać?
— Levis, ty wiesz, kogo miał pilnować? To córka Reeda, nie możemy jej ufać, a ten kretyn zostawia ją samą w moim klubie? Dobry żart, zajmij się tym, wiesz, co robić!
— Jasne, zaraz wezmę za dupę Meggi. Tylko, daj mi się jeszcze napić i popatrzeć na nasze tancereczki.
— Pewnie zastanawiasz się, którą dzisiaj zaliczysz?
— Nie wykluczam takiej możliwości, przyjacielu. I coś czuję, że nie tylko ja będę dzisiaj ruchać. — Patrzy w stronę Evy, a ja nie zamierzam się z nim przegadywać.
Przecież, tym razem ma rację.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro