Rozdział 11
Przełożonym zależało na jak najszybszym doprowadzenia poszukiwań do końca, zresztą nam też. Kolejne tropy i informacje zbliżały nas do celu. Wszystko wskazywało na to, że aktualnie będąc na łasce jakiegoś typa spod ciemnej gwiazdy, spłacał dług. W jaki sposób, nie wiadomo było na pewno, jednak krążyła plotka, że uczestniczył w bijatykach i usługiwał szefowi... Ile w tym prawdy, musieliśmy się dowiedzieć sami.
Gdzieś tam po głowie krążyła myśl, aby już zakończyć to śledztwo. Szczerze, momentami stawało się to już męczące, bo poszukiwaliśmy kogoś, a on ciągle był o ten krok przed nami. Wiedzieliśmy całkiem sporo, zajmowaliśmy się tym już od ponad trzech miesięcy, a jednak wciąż cel był od nas oddalony. Jednak ten zawód wymaga cierpliwości. Pośpiech może doprowadzić do przeoczenia ważnych elementów, które po złożeniu tworzą składną całość.
Momentami można było odnieść wrażenie, że wpadliśmy w taką monotonię. Potrzebowaliśmy przerwy, nie tylko od śledztwa, ale też od siebie nawzajem, bo ostatnio nie szło to wszystko w dobrym kierunku. Stosunki moje i Bradley'a stawały się coraz bardziej skomplikowane. Niby tylko razem współpracowaliśmy, jednak nie dało się, nie zauważyć napięcia, które pomiędzy nami potrafiło zapanować. Wymowne gesty, sugestie... Jednak to, do czego dążyła ta relacja, nie miało prawa bytu. Wiedziałam, że jeśli połączyłabym swoje życie prywatne z zawodowym, mogłyby wyniknąć z tego problemy. Lecz gdzieś tam po głowie krążyły wizje, co by było, gdyby...
To wyobcowanie od bliskości innych ludzi, też robiło swoje. Od czasów Dexter'a właściwie nie miałam nikogo bliskiego w takiej formie i znaczeniu jak on. Może właśnie dlatego ciągnęło mnie do Brad'a. Przy nim czułam tę namiastkę bezpieczeństwa, opieki. Choć czasami przesadzał i odizolowywał mnie od pewnych rzeczy, to naprawdę go lubiłam. Nie twierdzę, że zawsze było idealnie, ale nigdy nie poczułam się przez niego wykorzystana, znieważona, zostawiona na pastwę losu. Może i nie rozumiał mnie bez słów, ale zawsze wiedział, kiedy po prostu dać spokój i poczekać aż ochłonę. Czasami nawet dawał rady.
Oprócz tego mieliśmy też swoje prywatne sprawy do załatwienia. W domu mama miała mi coś ważnego do zakomunikowania, oprócz tego były jeszcze sprawy związane z majątkiem, jaki pozostawił po sobie ojciec. Adwokat w moim imieniu podjął się przeprowadzenia wszystkich niezbędnych procedur, teraz musiałam jeszcze tylko podpisać dokumenty. I choć tak naprawdę nie zależało mi na kasie, wolałam się tym zająć, niż później mieć jeszcze jakieś problemy ze względu na niedopełnienie formalności.
Natomiast, co Bradley miał do załatwienia — mogłam się tylko domyślać, choć i to niewiele mi dawało. Prawdopodobnie było to coś ważnego, bo widziałam niejednokrotnie, jak starając się utrzymać nerwy na wodzy, dyskutował z kimś żywiołowo przez telefon. Wspomniał nawet coś, o jakiś niedokończonych sprawach... Lecz, gdy chciałam podpytać o szczegóły, uciekał od tematu.
Tak oto, ze względu na całą zaistniałą sytuację, postanowiliśmy wrócić do Sacramento. Tylko na pięć dni, ale to już zawsze coś. Wykupiliśmy bilety lotnicze, zakończyliśmy to, co nie mogło czekać, spakowaliśmy bagaże. Wreszcie nadszedł czas, aby po kilku miesiącach zawitać do domu...
***
Byłam w swoich czterech ścianach, w swoim pokoju. Natłok emocji i wrażeń nie pozwalał mi zasnąć. Ciągle przewracałam się z boku na bok, a sen nie nadchodził. Wreszcie znudzona nieudolnymi próbami pójścia spać, wstałam, narzuciłam na siebie bluzę, zgarnęłam z torebki papierosy i zapalniczkę, po czym udałam się na dół. Powoli, na palcach skradałam się po drewnianych schodach, które już w swojej naturze tak miały, że lubiły skrzypieć akurat wtedy, gdy było to najmniej potrzebne. Jednak jakoś udało mi się przemknąć bez robienia zbędnego hałasu. Przez salon, drzwiami tarasowymi, wyszłam na dwór. Jak na tę porę roku, noc była wyjątkowo dosyć ciepła.
Usiadłam na trawniku, zsunęłam kapcie z nóg i postawiłam gołe stopy na trawie. Uczucie wilgoci wstrząsnęło moim ciałem, dając pobudzający efekt. Wyciągnęłam zapalniczkę i szluga. Podpaliłam i zaciągnęłam się głęboko. Mimo że nie robiłam tego już tak często jak dawniej, nawyk pozostał i czasami sobie paliłam, jednak z umiarem.
Niedługo po tym, jak zaczęłam drugiego z kolei już papierosa, usłyszałam kroki za moimi plecami. Zerknęłam odruchowo, kto nadchodzi i odetchnęłam ze spokojem, widząc, że to tylko mama. Ubrana w szlafrok, zbliżyła się do mnie i zerknęła przelotnie na niebo.
— Dalej palisz? — Kiwnęła głową w moim kierunku i spojrzała karcąco.
— Czasami. Chcesz? — Wyciągnęłam w jej stronę paczkę z papierosami. Jednak ona tylko przecząco pokręciła głową i wzdychając, usiadła na leżaku niedaleko mnie.
Widziałam, że coś ją dręczy. Była dziwnie zdenerwowana, dłonie składała co rusz to w innej pozycji, marszczyła czoło. Czekałam, aż się odezwie. Nie chciałam jej pośpieszać, ja miałam czas, mogłam poczekać. Wypuściłam przez usta kłębki dymu i odchyliłam się do tyłu, opierając ręce za sobą i spoglądając, jak opary powoli się rozmywają, a sierpowaty księżyc świeci wysoko na niebie.
Wilgotna trawa łaskotała nieokryte niczym nogi, a delikatny, chłodnawy wiatr, powodował, że dostawałam gęsiej skórki. Lubiłam noce. Za tę ciszę, spokój, wyjątkowy klimat... Podczas nich sprawy dnia codziennego nabierały innego znaczenia. Stawały się nieważne, zapomniane. Umysł się oczyszczał, a ciało odprężało. To było moja chwila podczas tych bezsennych zmierzchów. Dziś wyjątkowo zakłócona przez mamę.
— Myślałam nad tym od dłuższego czasu. — Nagle zaczęła mówić, wyrywając mnie z zamyślenia. — Ty praktycznie tu nie bywasz, a dla mnie samej ten dom jest po prostu za duży. Posprzątanie wszystkiego trochę zajmuje, a ja raptem korzystam może z czterech pomieszczeń... — rzekła nieco drżącym głosem i przeczesała ręką zmierzwione włosy. — Planuję go sprzedać.
Zamurowało mnie. Dosłownie. Nie tego się nie spodziewałam. Liczyłam bardziej na jakieś żale, czy coś... A nie to, że chce się pozbyć domu. Miejsca, w którym spędziłam dzieciństwo i, które wiązało ze sobą tyle wspomnień moich z ojcem. Zresztą, jej z tatą też. Musiałam wziąć głębszy wdech, bo poczułam, jak coś aż mnie zakuło w klatce piersiowej. Zgasiłam papierosa o ziemię i spojrzałam na matkę. Przyglądała mi się, starając się zapewne zinterpretować moją reakcję.
— Naprawdę? — prychnęłam z poirytowaniem i wstałam na równe nogi. — Chcesz się tak po prostu wyprowadzić?!
— Córeczko...
— Nie, mamo. Powiedz mi, ale tak szczerze. Masz jakieś problemy? — Zbliżyłam się do niej i spojrzałam prosto w oczy.
— Skąd ci to w ogóle przyszło do głowy? Oczywiście, że nie! Ten dom teraz jest dla mnie tylko zbędnym balastem — oznajmiła hardo, wstając.
— Balastem?! — powtórzyłam, nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszałam. — Cóż, pamiętaj, że zgodnie z testamentem, pół domu jest moje. — Przypomniałam jej, a następnie odwracając się i ruszając w stronę drzwi, przez które wcześniej wyszłam.
Ostatnie, co pamiętam, za nim weszłam do środka, to jej strapiony, zaskoczony wyraz twarzy i lekko przygarbiona sylwetka pod wpływem niewidocznego ciężaru, który nad nią ciążył. Wiedziałam, że mogłam ją zranić moimi słowami, jednak ona też mnie nimi upodliła tym, co powiedziała. Nie byłam jeszcze gotowa na taką zmianę. Potrzebowałam czasu na to, aby móc zostawić na zawsze to miejsce. Byłam nawet w stanie wykupić jej część, jeśli zaszłaby tak konieczność.
***
Nie przespałam tej nocy zbyt dobrze. Zasnęłam raptem na trzy godziny. Jednak, gdy obudziłam się, zaczynało świtać, wiedziałam, że już więcej nie pośpię. Wstałam więc i ubrana w piżamę w koty i szlafrok, poczłapałam do kuchni. Po włączeniu ekspresu do kawy oparłam się biodrem o wyspę kuchenną i przyglądałam się przez okno wychodzące centralnie na ulicę, budzącej się do życia okolicy. Ludzie wyprowadzali swoje pupile, goniec dostarczał najświeższą prasę, biznesmeni poprawiający we wstecznym lusterku krawaty, śpieszyli na spotkania z kontrahentami i do swoich firm.
Wszystko to było takie zwyczajne, codzienne, a jednak mnie fascynowało w jakimś stopniu. Tą swoją przewidywalnością, normalnością. A ja nie wpisywałam się do całego tego schematu. Nie miałam pupila, własnego biznesu, żyłam wiecznie na walizkach, pomieszkując w hotelowych pokojach i wynajętych mieszkaniach. Bez przywiązania do żadnego miejsca. Niepewna tego, co będzie jutro. Czy przez przypadek podczas śledztwa ktoś mnie nie zaatakuje, czy nie będę musiała do kogoś strzelać...
Zaparzenie kawy zmusiło mnie niejako do przerwania swojego zamyślenia. Odepchnęłam się od blatu i ruszyłam po kubek z napojem. Wraz z moim wzięciem go w dłonie, zbiegło się wejście matki do kuchni. Przywitała mnie z ekscytacją pobrzmiewającą w jej głosie, tak, jakby rozmowa sprzed kilku godzin nie miała miejsca albo by o niej zapomniała. Może coś do niej dotarło, a może po prostu wolała udawać, że wszystko było dobrze.
Odpowiedziałam jej zwykłym cześć i zaczęłam oddalać się w stronę salonu, gdy zatrzymała mnie, prosząc, abym zjawiła się na obiedzie i ładnie się ubrała, bo będziemy miały gościa. Nawet nie pytałam kogoś. Szczerze, jakoś nie za bardzo mnie to obchodziło. Jeszcze ta sugestia, że może włożyłabym jakąś sukienkę. Pff, nie. Nie chodziłam w nich siedem lat i nie zamierzałam żadnej z nich ubierać teraz. Zresztą, po co? Żeby pokazać jak piękne, rozległe blizny mam? To mogłoby zrodzić tylko niepotrzebne pytania. A tych nie chciałam.
Siedziałam u siebie w pokoju na łóżku, z komputerem na kolanach i zajmowałam się sprawami giełdowymi, które ostatnimi czasy trochę zaniedbałam. Poczyniłam nowe inwestycje, oszacowałam prawdopodobieństwo na wzrost kursów konkretnych walut, sprawdziłam stabilność rynku i kilka innych ważnych rzeczy, które pozwalały zyskać niejednokrotnie niezłą kasę.
W międzyczasie jeszcze raz nawiedziłam kuchnię, zgarniając z niej zapas francuskich tostów z truskawkami. Widziałam, że mama coś gotuje, a dodatkowo zamówiła katering z jakiejś restauracji, aby mieć mniej pracy i wszystko było dopięte na ostatni guzik. Około godziny drugiej zaczęłam szykować się na przyjście gościa. Choć w sumie, to zupełnie mi się nie chciało. Wolałam pójść i przekąsić coś na szybko. Niestety, ale w tym momencie należało skoncentrować się na czymś innym.
Założyłam skromny, lecz dosyć elegancki czarno-srebrny kombinezon. Pomalowałam paznokcie kolorem w odcieniu nude i nałożyłam na spierzchnięte usta nawilżający balsam i pomadkę koloryzującą. Włosy zebrałam w luźnego warkocza. Czułam się komfortowo w takim wydaniu. Po zakończeniu pomyślnie drobnej transakcji na giełdzie internetowej wylogowałam się i zamknęłam laptopa. Przyglądnęłam się sobie w lustrze, po czym stwierdzając, że już pora, ruszyłam schodami na dół. W pokoju jadalnym tuż obok pokoju gościnnego, wszystko było już przystrojone, przygotowane i ustawione na stole.
Dzwonek do drzwi dał znać o nowo przybyłym gościu. Matka rozpromieniona i wyszykowana, a zarazem lekko podenerwowana popędziła korytarzem, aby go przywitać. Osobiście postanowiłam poczekać w salonie, żeby nie robić od razu na wejściu zbędnego zamieszania. Z lekkim zmieszaniem i znudzeniem całą tą bezsensowną — moim zdaniem — przesadą i strojnością.
Chwilę później naprzeciw mnie znalazł się facet. Po wymownym geście, w jakim obejmował moją rodzicielkę, wiedziałam już, że święci się tu coś większego. Sama jego osoba naruszająca mój teren, wywoływała we mnie pewnego rodzaju złość. Nie to, że coś miałam do płci przeciwnej. Jednak, jeśli ktoś śmiał naruszać w tak bezprecedensowy i bezczelny wręcz sposób to, co przez tyle lat budowali rodzice — stawałam się przewrażliwiona. Widziałam go raptem kilkadziesiąt sekund, a już czułam, że ten mężczyzna zwiastuje kłopoty.
„Poczucie kontroli nad sytuacją i snucie podejrzeń — tylko w pełni wykorzystane, może dać nam korzyści".
Jak wrażenia? Myślicie, że pomiędzy naszą dwójką będzie coś więcej? Czego się spodziewacie po Ingrid i jej podejściu do mężczyzny, który nam się pojawił?
Jeśli zauważycie jakiś błąd, piszcie, poprawię. :)
PS. W następnym rozdziale będzie ciekawie...
Następny rozdział prawdopodobnie: 29 stycznia.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro