Rozdział 5
Najgorszy po całej ceremonii był powrót do domu. Ta okropna świadomość, że już nigdy go w nim nie spotkam. Równo wystrzyżony trawnik, przycięty żywopłot, fotel stojący na werandzie. Takie niepozorne rzeczy, a tyle wspomnień ze sobą niosły. Gdzieś w głębi serca zaczynałam się nawet zastanawiać, czy mama nie będzie chciała się stąd wyprowadzić. Nie dziwiłabym się jej zresztą. Ten balast przeszłości związanej z tym domem pozostanie i wątpię, aby pomogło jej to w ułożeniu sobie życia na nowo.
Dla mnie spędzenie w tym miejscu kilku godzin tamtego dnia było nie do wytrzymania. Potrzebowałam uwolnić się od tego. Dać pochłonąć się czemuś innemu bezgranicznie, aby na chwilę przestać o tym myśleć. Postanowiłam wybrać się na przejażdżkę. Informując tylko krótko mamę, która zaszyła się w swojej sypialni i nie chciała na razie z nikim rozmawiać, że wychodzę, udałam się do garażu.
Stały w nim dwa samochody. Wybrałam Dodge'a Viper'a, wzięłam z szafeczki kluczyki, a następnie do niego wsiadłam. W środku pachniało cytrynowym odświeżaczem i męską wodą kolońską. Pokryta czarną skórą kierownica, miała drobne ślady użytkowania. Ten Dodge był dla ojca jak kochanka. Uwielbiał pędzić nim niczym rajdowiec po szosie, zresztą sam zaraził mnie tą pasją.
Nawet nie zorientowałam się, kiedy na wspomnienie naszych wspólnych przejażdżek i nauk jazdy, po moim policzku potoczyły się łzy. Nie powstrzymywałam się od płaczu, już nie. Czasami lepiej było się porządnie wypłakać niż dusić to w sobie. Człowiek pozbywał się części ciężaru, który na nim ciążył.
Ostatecznie postanowiłam jednak wyjechać z garażu i ruszyć w nieznane. Silnik pracując, wydawał z siebie przyjemny, nie za głośny warkot, prędkość wzrastała, wiatr przyjemnie zawiewał przez uchylone okno. Zmieniałam biegi, wyprzedzając na autostradzie kolejne samochody i coraz bardziej oddalając się na północny wschód od domu. Choć to, od czego chciałam się uwolnić, wciąż we mnie tkwiło.
Wreszcie dotarłam do Folsom Lake State Recreation Area, właściwie to wcześnie przebywałam tu tylko raz, jeszcze ze znajomymi z High School. Nieźle wtedy zabalowaliśmy. To były dobre, beztroskie czasy. Żadnych zobowiązań, poważnych problemów. Gdyby tylko istniała możliwość zatrzymania czasu w tamtym momencie... Tymczasem zaś było zupełnie inaczej. Z dawnymi znajomymi nie miałam już kontaktu, a kłopotów z własnym życiem posiadałam aż nadto.
Zaparkowałam samochód i najpierw dosyć powolnym krokiem, a wraz z kolejnymi metrami coraz szybciej, ostatecznie prawie biegiem, ruszyłam w stronę jeziora. Gdy znalazłam się tuż nad jego brzegiem, z dala od miejsca, w którym ludzie swobodnie sobie spacerują, stanęłam, wpatrując się w błękitną taflę wody. Spokojna, niczym niezmącona — idealna.
Wpatrując się w nią, wszystkie myśli gdzieś uciekały. Byłam jak zahipnotyzowana, czułam, że mój oddech powoli się wyrównywał, a ciągle napięte ostatnimi czasy mięśnie, zaczynały stawać się coraz bardziej wiotkie. Minęło dobre kilkanaście minut, zanim wróciłam na ziemię.
Usiadłam na piasku, wzięłam leżący niedaleko mnie kamyk i obracałam nim przez chwilę między palcami, po czym rzuciłam go przed siebie, wprost do jeziora. Bez konkretnego celu, ot tak. Byłam już spokojniejsza, jednak chciałam jeszcze uwolnić się od pytań, które zaprzątały moją głowę.
— Czemu to wszystko musi być takie trudne? Czy on nie mógł jeszcze żyć? Przecież niczym nie zawinił, starał się pomagać innym... Nie rozumiem, dlaczego!? Nawet nie zdążyłam się z nim pożegnać! A może teraz jeszcze matkę mi odbierzesz, co Boże? Nie prościej po prostu byłoby zabić mnie? Mniej szkód, mniej problemów, bólu... — Ostatnie zdanie wyszeptałam, a łzy znów spłynęły po moich policzkach.
Może to faktycznie stanowiło jakieś rozwiązanie? To ja, Ingrid, zawiodłam najbardziej. Zostawiłam ich. Porzuciłam na rzecz własnych górnolotnych ambicji. Jednakże nie byłabym w stanie popełnić samobójstwa. To było dla mnie działanie, które nie dałoby żadnych korzystnych skutków. Poza tym, miałam wrażenie, że tu na ziemi mam jeszcze swoją misją do spełnienia. A przeciwnościom losu musiałam się przeciwstawić, bo życie właśnie na tym polega...
***
Siedziałam razem z mamą w salonie, pijąc czerwone, półwytrawne wino. Za oknem powoli zmierzchało, w radiu leciała melancholijna melodia jakiegoś mało znanego zespołu, a w pokoju paliła się jedynie lampa stojąca tuż przy sofie. Żadna z nas od dłuższego już czasu nic nie mówiła. Byłyśmy zatopione we własnych myślach i pogrążone w żałobie.
Ja miałam na głowie swoje problemy, a ona swoje. Wiedziałam, że kiedy wrócę jutro do koszar, mama zostanie sama, ewentualnie z Peg, jeśli tą żmiję można uznać za osobę, która potrafi okazać choć odrobinę szczerych uczuć. W tym miejscu moje plany zaczynały się komplikować. Musiałam wybrać pomiędzy powrotem tu, jeśli zdam testy albo pozostawieniem matki samej sobie i przeprowadzką do innego miasta. Moje rozmyślania przerwał mi jej głos.
— Wyjedziesz, prawda? — wyszeptała z nutą goryczy w głosie.
— Tak. Zresztą dobrze wiesz, że chcę dokończyć to, co zaczęłam.
— Jesteś w tylu aspektach podobna do ojca. On też jak coś postanowił, to musiał to zrobić... — Zaczęła wspominać, a ja dawałam się ponieść wspomnieniom i wrócić do tych cudownych lat, gdy nie musiałam się martwić o to, co będzie jutro, czy jeszcze będę żyć. — Odwiedzisz mnie chociaż? Nie chcę cię znów stracić.
— Wrócę, obiecuję. Nie zostawię cię już. Już nie. — Odstawiłam kieliszek na stolik, przysuwając się bliżej mamy i kładąc głowę na jej ramieniu.
— Nie podejmuj decyzji pochopnie, przemyśl to jeszcze. Nie rezygnuj z tego, czego naprawdę pragniesz, kosztem zostania w Sacramento i pilnowania mnie. Ja sobie dam radę. Przecież życie się nie kończy na śmierci bliskiej nam osoby. Musimy się z tym pogodzić i ruszyć dalej.
Miała rację. Nie mogłam podjąć właściwej decyzji, zwracając uwagę tylko na część aspektów, które się za tym wszystkim kryły. Musiałam wszystko dokładnie rozważyć. A przede wszystkim odpowiedzieć sobie na jedno, podstawowe pytanie — czego tak naprawdę chcę. Może dzisiejsza obietnica, którą złożyłam praktycznie samej sobie, znajdując się przy grobie ojca, stanowiła pierwszy krok do właściwie obranego celu.
Będąc na cmentarzu zupełnie osamotniona, mogłam się pogrążyć w kontemplacji. Stałam przy uformowanym z ziemi i przykrytym wiązankami kopcu, mówiąc do taty. A właściwie to do jego ducha, na którego istnienie miałam nadzieję. Może to dziwne, ale wtedy faktycznie miałam wrażenie, jakby ktoś był blisko. Nawet jeśli było to tylko wytworem mojej wyobraźni, chciałam usilnie w to wierzyć.
***
Było już po północy, gdy ruszyłam do swojego pokoju. Nie zapalałam nawet światła, po prostu szłam uważając, aby w nic nie uderzyć. Otworzyłam drzwi do swojego pokoju, weszłam do niego, a następnie z powrotem je zamknęłam. Nagle w pomieszczeniu zaświeciło się światło. Gotowa na atak, odruchowo przygotowałam się do obrony. Jednak jak się zorientowałam, na krześle przy moim dawnym biurku siedziała Peg.
— Możesz mi wytłumaczyć, co robisz w moim pokoju?!
— Ja?! — Prychnęła i wstała z miejsca. — Przyszłam ci powiedzieć, że lepiej będzie dla ciebie, jeśli się stąd wyprowadzisz i już nie wrócisz — powiedziała, wskazując na mnie swoim wypindrzonym pazurem.
— Jeśli tylko to chciałaś mi powiedzieć, to możesz już się stąd ewakuować, bo nie potrzebuję twoich rad.
— Naprawdę? Ja chcę dla ciebie jak najlepiej. Wątpię, żebyś chciała, aby twoje tajemnice wyszły na jaw — burknęła szyderczo i wykrzywiła usta w geście swoistego obrzydzenia.
Boże, ile ona sobie wpakowała botoksu w tę facjatę!
— Grozisz mi? — Zaczęłam się śmiać i obeszłam ją dookoła. — Cóż ty możesz wiedzieć ciekawego na mój temat? Hmm? — Stanęłam tuż naprzeciw niej, przechylając głowę lekko na bok i odruchowo marszcząc czoło w geście zastanowienia.
— Pff! Nie wystraszysz mnie — pisnęła tym swoim zdzirowatym głosem.
— Dlaczego miałabym niby chcieć cię nastraszyć? Ja tylko grzecznie pytam, ale skoro masz problem, żeby mi odpowiedzieć... — Zaczęłam swoją tyradę, wcielając się coraz lepiej w rolę. — A może twój mąż chętnie dowiedziałby się, co robisz, gdy on zarabia, aby zapewnić ci te wszystkie luksusy? Chyba nie powiesz mi, że robisz za kurę domową?
— Co...
— Nie przerywaj mi! Ależ oczywiście, że nie! W końcu masz kochanka na boku, prawda? Może nawet nie jednego! — Improwizowałam, lecz nie w pełni, bo nieraz będąc jeszcze nastolatką, zdarzało mi się ją widywać, gdy obściskiwała się z obcymi facetami. A takie jak ona się nie zmieniają! — Mąż ci się znudził, to wskakujesz do łóżka innym?! Nieładnie, oj nieładnie.
— Jeszcze tego pożałujesz, zobaczysz! — Oburzona, trzaskając drzwiami, opuściła mój pokój.
Parsknęłam tylko na jej groźbę. Ona mnie próbowała zastraszyć. Ot, głupi pomysł. Nawet pomimo tego, że przeciwniczka nie była wybitnej jakości, to poczułam przypływ swego rodzaju dumy, z tego, że potrafiłam wyjść z niekorzystnej sytuacji, zamieniając się z nią rolami, by później to Peggy stanowiła tą zastraszoną. Jednak na szkoleniach zawsze nam powtarzano, że nawet najbardziej niepozornemu przeciwnikowi nie można dać się zwieść.
„Atak może nastąpić w najmniej spodziewanym momencie, a ty musisz być na niego gotowa".
Jak wrażenia po rozdziale? Jak myślicie, czego faktycznie może chcieć ciotka?
Starałam się sprawdzić, ale jeśli zauważycie jakiś błąd, piszcie, poprawię.
Miałam obawy, czy uda mi się wyrobić z rozdziałem na dziś, ale na szczęście jakoś dałam radę. Co do następnego, postaram się napisać na za tydzień, ale nie wiem, czy dam radę, bo niestety, ale szkoła i zdrowie, które jak się okazało jest w jeszcze gorszym stanie niż początkowo przypuszczano, wyczerpuje mnie i mój czas doszczętnie. Także, no...
Następny rozdział prawdopodobnie: 18 grudnia.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro