Rozdział 22
Od pamiętnej nocnej rozmowy pomiędzy nami po raz kolejny coś się zmieniło, Bradley przybrał swój surowy, zdeterminowany, obojętny sposób postępowania. Po chwili słabości nie pozostał praktycznie ani jeden ślad. Z jednej strony denerwowało mnie takie jego zachowanie, ale z drugiej, racjonalnie myśląc, to mogło być najlepsze wyjście z tej całej sytuacji.
Gdybyśmy inaczej postąpili, nie wiadomo, czy by nie doszło do czegoś więcej. A jeśli faktycznie by się tak zdarzyło, to czy później byśmy tego nie żałowali. Ja miałam Dexter'a, któremu chyba nie umiałabym spojrzeć w oczy, po tym jakbym go zdradziła. Poza tym nie zasługiwał na takie coś.
Oprócz tego, przecież Brad też mógł kogoś mieć i ja nie musiałam o tym koniecznie wiedzieć. To po prostu nie był nasz czas...
Pomimo tego, że święta zbliżały się nieubłaganie, co było widać zarówno w sklepach, jak i domach amerykańskich rodzin, wciąż nie miałam pewności co do tego, gdzie je spędzę. Decydując się na taki, a nie inny zawód, zgadzałam się wziąć na siebie wszystkie konsekwencje, które to ze sobą niosło.
Rozmawiałam z matką, która chciała, abym zjawiła się w domu na Boże Narodzenie, a później, byśmy pojechali w góry. Dexter, z tego, co wiedziałam, nie zdecydował się jeszcze, gdzie spędzi. Jeśli zdecydowałabym się wrócić do rodzinnego miasta, mogłabym zabrać go ze sobą jako przyjaciela, bo parą nas w tamtym momencie raczej nazwać nie było można. Nie chciałam jednak go nigdzie ciągnąć na siłę.
Zresztą, aktualnie sprawa z Geraldem była wciąż nie rozwiązana, a czas uciekał nieubłaganie i nie wiadomo było, czy dostaniemy w ogóle jakikolwiek urlop. Nowe fakty w sprawie, przyczyniły się do odrzucenia kilku hipotez i uszczuplenia listy miejsc, w których mógł przebywać. Przez trzy tygodnie nieustannie koncentrowaliśmy się sprawdzeniu każdego nawet najmniejszego szczegółu, przesłuchaniu dwóch osób, które w przeszłości miały z nim kontakt.
Z uzyskanych informacji, żadna nie potwierdzała jego śmierci, lecz pewne przesłanki wskazywały na to, że mógł już od dłuższego czasu nie żyć. Tylko cóż, trupa też musielibyśmy znaleźć. Zgodnie z zasadami, dopóki poszukiwany nie został fizycznie odnaleziony, sprawa była w toku. Dlatego gdzieś tam w głębi duszy, liczyłam jednak na to, że on żyje.
Momentami odnosiłam wrażenie, że Gerald tak naprawdę musi znajdować się niedaleko nas. Zbyt dużo faktów na to wskazywało, iż nie opuścił do tej pory terenu USA ani najbardziej wysuniętych na zachód stanów. Poza tym to byłoby dla niego nieopłacalne. Straciłby dotychczasowych klientów i swoją renomę u nich, możliwe, że musiałby szukać nowego dostawcy tego świństwa.
Wątpiłam, aby nawet w takim przypadku jak ten, zdecydował się na ucieczkę. Tacy jak on, są jak szczury, będą się chować po najgorszych spelunach, ale nie odpuszczą sobie takiej okazji do zyskania kasy. Etter wydawał się niezły w ukrywaniu się przed całym światem, lecz każdy popełnia błędy, nawet on.
Pewnego dnia nadszedł wreszcie ten czas, kiedy właśnie przez jego niedopatrzenie, mogliśmy go dopaść. Mieliśmy dwie godziny na przygotowanie się, wzięcie najpotrzebniejszego asortymentu i wyruszenie podstawionym przez agencję samochodem do wykrytego miejsca. Szybkie i stanowcze działanie było jak najbardziej wskazane. W każdej chwili sytuacja mogła się diametralnie zmienić.
Gdy wsiadałam do auta na miejsce pasażera, miałam świadomość, że już nie było odwrotu. Ruszaliśmy w nieznane, modląc się w duchu, aby i tym razem wygrać pojedynek nie tylko przeciwko oponentowi, ale i śmierci. Można było kłamać, że wszystko będzie dobrze, nie umrzemy w takich okolicznościach. Wmawiać innym, że poradzimy sobie bez żadnych komplikacji. Jednak to, co działo się w mojej i zapewne też Bradley'a głowie, odwzorowywało prawdę.
Jechaliśmy w ciszy podstawianym przez człowieka z ASA jeepem. Ze zniecierpliwieniem i zdenerwowaniem, po raz kolejny poprawiłam kabury z bronią ukryte pod materiałem kurtki i naciągnęłam na dłonie rękawiczki. Do ucha wsunęłam mikro słuchawkę, której kopię miał też Brad. Poprawiłam wiązanie w butach, aby w razie potrzeby nie mieć problemów z wyjęciem z nich ukrytego tam noża.
Teren, w który dotarliśmy po prawie dwóch godzinach jazdy, nie był za ciekawy. Chaszcze, las, poniszczone budynki jakichś prawdopodobnie magazynów, składowiska porzuconych, drewnianych palet i śmieci. Wokoło nie było widać żadnej żywej duszy. W głowie zaczynały się pojawiać myśli, że to może jednak nie tu. Możliwe, że to celowe zafałszowanie danych, mogło wprowadzić nas w błąd. Istniało jednak też prawdopodobieństwo, że on się tam znajdował albo, iż była to pułapka.
Po zaparkowaniu samochodu w ukryciu, które zapewniały krzaczaste, gęste zarośla, Brad odchylił rękaw kurtki, spoglądając na zegarek. Kliknął jeden z przycisków umieszczonych z prawej jego strony, a urządzenie wydało z siebie ciche piknięcie. Następnie poprawił materiał i spojrzał na mnie, śledząc wzrokiem zarys jednego z pasków od kabury, który wystawał w pobliżu obojczyka.
- Mamy godzinę. W razie jakichkolwiek komplikacji wiesz, co należy robić. Rozdzielimy się, pozostając w stałym kontakcie. - Umieścił słuchawkę w uchu i wyciągnął z schowka samochodowego jeszcze jeden pistolet. - Uważaj na siebie.
Po tych słowach nadszedł czas, aby opuścić samochód. Wzięłam głęboki wdech i spoglądając po raz ostatni na Brad'a, ruszyłam przed siebie, dzierżąc wyjętą z kabury broń w dłoniach. Mokre liście po padającym w nocy deszczu, przyklejały się do butów. Ocierające się o materiał ciuchów chabazie, zwilgotniały go. Pochmurne niebo zapowiadało kolejną już w ciągu tego tygodnia ulewę.
Skoncentrowana na obserwacji terenu i nasłuchiwaniu każdego niepokojącego odgłosu. Docierając do ściany magazynu, zaczęłam rozglądać się za możliwością dostania się do środka bez robienia hałasu. Drzwi były zaryglowane, jednak w niedalekiej odległości od nich, znajdowało się stłuczone okno. Wspięłam się więc do niego i uważając, aby nie pokaleczyć się kawałkami szkła, wskoczyłam do środka.
Trzymając się blisko ściany, przemieszczałam się korytarzami, jakichkolwiek oznak pobytu kogokolwiek w tym miejscu. Miejscami walały się porzucone, puste butelki po alkoholu, porwane kartony. Większość okien była zabita wiórowymi płytami, zaciemniając prawie całkowicie przejście.
Jednak im bardziej brnęłam w głąb magazynu, tym wyraźniejsze śladu czyjejś obecności były widoczne. Świeże jeszcze plamy na ziemi, odgłos jakby ktoś coś krzyczał. Adrenalina jeszcze bardziej zaczęła buzować w moim organizmie. Oddech przyspieszył, a nogi niosły w kierunku zagrożenia. To było niczym odruch wyrobiony w czasie szkoleń. Pod żadnym pozorem nie należało się wycofywać.
Kiedy w niedalekiej odległości ode mnie rozległ się huk, a następnie czyjeś krzyki. Zachowując pełną ostrożność, zacieśniłam dłonie na broni i cały czas będąc blisko ściany, zbliżałam się do miejsca, skąd dochodziły odgłosy. Nie mogłam sobie w tamtym momencie pozwolić na strach, czy zawahanie. To zaszkodziłoby nie tylko mi, ale też Bradley'owi.
Gdy dotarłam do końca korytarza, przede mną ukazała się duża hala z regałami i sporą ilością podejrzanie wyglądających pudeł. Cały czas ubezpieczając się, zaczęłam posuwać się naprzód. Byłam w pełni świadoma tego, że istniało duże prawdopodobieństwo, że ktoś stąd żywy może nie wyjść. Na ziemi praktycznie w samym centrum pomieszczenia leżał jakiś mężczyzna. Z belki podtrzymującej metalową konstrukcję zwisał, odcięty na pewnej wysokości sznur.
Związany, nie stwarzał w tamtym momencie zagrożenia. Wiedziałam, że na terenie magazynu musiał przebywać ktoś jeszcze. Nasłuchiwałam, jednak nie docierał do mnie żaden podejrzany dźwięk, oprócz jęczenia człowieka, który znajdował się na podłodze, z twarzą przyciśniętą do ziemi.
W pewnym momencie w kanciapie przylegającej do hali rozległ się odgłos tłuczonego szkła. Wcelowując lufę pistoletu w tamtym kierunku, zaczęłam się przybliżać do drzwi. Będąc już przy nich, wzięłam zamach i uderzyłam w nie nogą ze sporą siłą. W tym samym momencie poczułam silne uderzenie w okolice lewego ramienia.
Nieco grubawy, szczerbaty mężczyzna musiał specjalnie coś stłuc, aby mnie tu zwabić. Wiedziałam, że w walce bez broni, nie miałam z nim praktycznie szans. Reagując natychmiastowo, obróciłam się w jego kierunku i oddałam strzał, który niestety, ale tylko drasnął jego biceps i jeszcze bardziej rozwścieczył. Wyzywając mnie i bluzgając, znów zaatakował. Mimo próby oporu oberwałam tak, że straciłam równowagę. Usłyszałam dziwne chrupnięcie po upadku na bark, jednak nie przejmowałam się tym w tamtym momencie.
Moją szansą był atak z podłoża. Pomimo tego, że pistolet znalazł się kilka metrów ode mnie, miałam jeszcze inne gadżety i zapasową broń. Leżałam na ziemi, a przeciwnik szykował się do wykonania kopnięcia, odczytując jego zamiary, zgięłam nogę, przyciągając ją do klatki piersiowej, sięgnęłam ręką do buta i wyjęłam zza niego nóż. Zdążył trafić w bark, na który upadłam, przyprawiając mnie o większy ból, ale zachowując trzeźwość umysłu, udało mi się zamachnąć i wbić ostrze w pobliżu jego kolana. To pozwoliło mi uzyskać chwilową przewagę.
Podniosłam się i odskoczyłam w tył, widząc, że próbuje zaatakować pięściami, krzycząc przy tym ze wściekłością. Zdrową ręką wyszarpnęłam z kabury, drugi z pistoletów, które miałam przy sobie i wycelowałam w napastnika.
- Nie strzelisz! - warknął, wykonując chwiejny nieco krok w moją stronę. - Takie ku... - Nie zdążył nawet dokończyć, a pocisk trafił tuż obok jego stopy. Tylko spokojnie...
Przeciążył i tak uszkodzoną już nogę, kiedy wykonał ruch do tyłu. Stracił równowagę i runął na ziemię. Pomimo ściekającej po ręce i plamiącej coraz bardziej materiał spodni krwi, nie zamierzał odpuścić. Kiedy zauważyłam, że próbuje rzucić się w kierunku broni, którą wcześniej upuściłam, nie zastanawiałam się, to było jak odruch. Oddałam strzał, a kula trafiła nieco poniżej obojczyka.
Wrzask jaki z siebie wydał, był tylko potwierdzeniem tego, że nie spudłowałam. Żył, ale nie był już praktycznie zagrożeniem. Nie umiałam jednak ani na chwilę spojrzeć mu w oczy.
Podniosłam swój drugi pistolet i oddaliłam się od niego na kilka metrów od niego. Próbował jeszcze się podnieść, jednak wypływ krwi, skutecznie go osłabiał. Kiedy splunął, wiedziałam, że kwestią kilkudziesięciu sekund był czas, zanim odpłynie. Biegiem, nie zważając na ból promieniujący z barku aż do czubków palców, działając pod wpływem adrenaliny, ruszyłam do mężczyzny, który leżał na ziemi. Gdy zobaczyłam jego poharataną twarz, wiedziałam kto...
„Walcząc o życie, człowiek jest w stanie poświęcić wszystko".
Jak wrażenia? Spodziewaliście się czegoś takiego po Ingrid? Kto leży na ziemi?
Jeśli zauważycie jakiś błąd, piszcie, poprawię. :)
Następny rozdział prawdopodobnie: 16 kwietnia.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro